Żyjemy w czasach, gdy trudno określić co jest ważniejsze – dopilnowanie, by nasze dziecko jadło warzywa, nie paliło papierosów, czy też od czasu do czasu unosiło głowę znad ekranu tableta. Zdecydowałem się więc na edukację po kolei i już na starcie poniosłem klęskę. Oczywiście, największym problemem okazały się warzywa.
Każdy z nas był dzieckiem. Prawie każdy pamięta swój pierwszy raz, gdy nagle na talerzu pojawiła się brukselka, szczaw lub inne świństwo. Były łzy, błagania, groźby, krzyki, a potem prawdziwy lub zmyślony ból brzucha, wymioty i ogólna słabość ciała. Pamiętam swój pierwszy barszcz. Taki cały czerwony z kawałkami buraków i innych warzyw. To był koszmar. Choć dziś jest jedną z moich ulubionych zup, to musiało upłynąć kilkanaście lat, bym spróbował jej ponownie.
Jeden z kolegów nie jada niczego w kolorze zielonym. Ma ponad pięćdziesiąt lat i zasady tej trzyma się twardo. Widziałem jak wściekle wydłużyła mu się twarz, gdy kiedyś podczas obiadu ktoś sypnął mu na talerz nieco koperku. Mówi, że to uraz z dzieciństwa. Wierzę, rozumiem, współczuję.
Daleka kuzynka nie ruszy kalafiora. Twierdzi, że na świecie występują pewnie gorsze zapachy, ale jeszcze takich nie znalazła. Niektórzy uważają – złośliwcy oczywiście - iż nie szuka zbyt wytrwale, bo wystarczy pojechać do Mumbaju lub latem odwiedzić niektóre odcinki Chicago River. Tak swoją drogą, to w obronie kalafiora występował przed laty znakomity pisarz, Mark Twain. Twierdził on, że kalafior to inaczej kapusta z wyższym wykształceniem.
Dlaczego więc, mimo przykrych doświadczeń z warzywami, wciskamy je własnym pociechom? Bo dbamy o ich zdrowie, pomyślność i prawidłowy rozwój. Tak nakazują mówić mądre poradniki. Jeśli sami nie uwierzyliśmy rodzicom przed laty, nie spodziewajmy się zrozumienia u młodszego pokolenia. Ale próbujmy, próbujmy nieustanie, w końcu komuś się uda.
Badania prowadzone przez wielkie koncerny spożywcze w USA i Wielkiej Brytanii wykazały, iż najbardziej znienawidzonym przez dzieci produktem spożywczym jest wspomniana już brukselka. Ta mini kapusta kojarzy się najgorzej, smakuje podobnie. Na drugim miejscu uplasowały się brokuły, trzecie miejsce podium zajął szczaw. Co ciekawe, czwartą pozycję w rankingu najwstrętniejszych według dzieci zachodu potraw zajmują ryby i owoce morza.
W tym samym badaniu starano się rozwiązać zagadkę, co dzieje się ze znikającymi z talerzy warzywami. Okazało się, że większość trafia do żołądków siedzących pod stołem czworonogów, psów głównie. Mimo wielokrotnie powtarzanych prób nie udało się wyhodować rasy kotów jedzących brukselkę, nawet jeśli opływa ona smakowitym sosem. Z psami sprawa prosta, niektóre jedzą wszystko, resztę trzeba tylko troszkę oszukać. Wiemy już przynajmniej, skąd ta miłość między naszymi pociechami i ich czworonożnymi przyjaciółmi. Niestety, w rodzinach nieposiadających czworonogów warzywa lądują na półkach pomiędzy książkami, w kieszeniach ubrań, szufladach i doniczkach kwiatowych.
Jedną z najdziwniejszych w naszej kulturze roślin jadalnych jest według mnie rzepa. Trudno powiedzieć kto pierwszy wpadł na pomysł, by ją zjeść. Historycy ustalili jedynie ponad wszelką wątpliwość, że był to osobnik bardzo głodny. Osobiście uważam, że trzeba wręcz przymierać głodem, by w ogóle spojrzeć na rzepę. Podobnie jest z bakłażanem, choć z innych powodów. Wygląda okazale, nie posiada jednakże żadnego smaku. Jedzenie papieru w kratkę przyniosłoby podobne doznania kulinarne. Pod warunkiem użycia tych samych przypraw. Papier w linię posiada już swój własny, choć dość prosty smak.
Dużo we mnie z dziecka, bo jak widać wielu roślin do dziś nie jadam. Ale młodego staram się do nich przekonać. Nie uda mi się, wiadomo. Jeśli samemu się w coś nie wierzy, to...
- Jedz synku szczaw, no jedz, będziesz zdrowy.
- A ty?
- Jestem zdrowy, zjem kanapkę z dżemem.
Jak wygląda jadłospis młodego można się domyślić, nie jestem dumny z moich warzywno-edukacyjnych osiągnięć. Nie wkładam w to chyba serca. Ale pracuję dalej, by któregoś dnia, bez namawiania, z własnej woli, mój syn sięgnął po listek szczawiu. Lub choćby groszek. Jeden. Ponieważ należy do młodszego, lepszego pokolenia, pokocha w końcu ten smak. Głęboko w to wierzę.
Przy okazji ciekawostka dotycząca pomidora, który akurat wstrętny większości dzieci nie jest. Może dlatego, że powstaje z niego ketchup i sos do pizzy. Otóż dyskusja dotycząca tego, czy jest on warzywem lub owocem trwa do dziś. Odpowiedź różna jest w poszczególnych krajach i regionach geograficznych. W Polsce na przykład, Według Polskiej Klasyfikacji Wyrobów i Usług, owoc pomidora jest warzywem. Więc definicja zadowala chyba zwolenników obydwu wersji. W USA do sprawy odniósł się Sąd Najwyższy, który uznał, podobnie jak specjaliści znad Wisły, iż jest to warzywo. Z tym, że amerykański sąd w podjętej decyzji nie kierował się budową, funkcją i klasyfikacją rośliny...
Akt celny z 1883 r. ustanawiał bowiem 10 procentowe cło na importowane warzywa. Jednocześnie owoce nie były objęte żadną opłatą celną. Nowojorscy poborcy podatkowi skorzystali z okazji do ekstra zarobku i opodatkowali pomidora uznając, że jest warzywem. Były strajki, protesty, nawet przepychanki. Po kilku rozprawach temat trafił przed oblicze Sądu Najwyższego, którego członkowie stwierdzili, że przynależność biologiczna ich nie interesuje. Co dla nich ważne, to fakt, że pomidory najczęściej jada się podczas obiadu, jak dynię, ziemniaki czy sałatę. Więc pomidor jest warzywem i koniec. Jeśli kogoś interesują szczegóły, to proszę poszukać rozprawy „Nix v. Hedden, 149 U.S. 304 (1893)”. Jak widać, kiedyś sądy zajmowały się ciekawszymi sprawami.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.