część 4
Następny dzień przywitał nas pięknym słońcem. Patrząc na okolicę wyschniętą na pieprz nie trzeba się długo domyślać, że deszcz - to tutaj rzadkość. Po kąpieli zbieramy się do wyjazdu. I tu niemiła niespodzianka. Najpierw Wojtek skrzywił kierownicę, więc odbyło się małe prostowanie. Potem Rafał stwierdził, że w jego motorku nie wiedzieć dlaczego gdzieś zapodziało się ćwierć litra oleju. Mieliśmy jeszcze olej z Polski na dolewki, więc po uzupełnieniu braków i nasmarowaniu łańcuchów już bez przeszkód ruszamy na trasę. Po jakimś czasie wjeżdżamy w góry. Mijamy olbrzymie przestrzenie zupełnie bezludne, czasem tylko spostrzegamy namioty pasterzy. Kilkakrotnie w ciągu dnia napotykamy kontrolne posterunki policji, na których zatrzymują nas chyba tylko po to, by się nam przyjrzeć. Odnosimy wrażenie, że policjanci nie bardzo wiedzą jak czytać paszport i jedyną zrozumiałą dla nich częścią dokumentu jest zdjęcie. Na jednym z takich posterunków w dość dziwny sposób uzupełniamy zapasy wody. Otóż mieszkańcy odkopali sobie kawałek wodociągu, zrobili w nim dziurę, którą zatykają patykiem i takim to sposobem mają ciągle świeżą wodę. Na nocleg po raz kolejny wybieramy koryto suchej rzeki.
Droga ciągle wiedzie przez wspaniałe góry. Calutki dzień jedziemy po takich serpentynach, że włos się jeży na głowie na samą myśl, co by było gdyby nie wiedzieć skąd spadł śnieg. Ale na szczęście nam to nie grozi. Korzystając z tego że irańskie asfalty są świetne, zamykamy bieżniki naszych opon do końca. Góry cały czas śliczne i za każdą przełęczą, gdy wydaje nam się, że już ciekawiej być nie może, rozpościera się widok na następny szczyt i następną przełęcz, na której majaczy nitka drogi, którą będziemy jechać. Po przestudiowaniu mapy stwierdzamy, że jak się bardzo postaramy, to najbliższy nocleg możemy spędzić nad zatoką Perska. Dodajemy więc gazu i jeszcze bardziej kładziemy maszynki na "winklach". Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy nad zatokę. Niestety jest to kolejne z kilku rozczarowań na naszej wycieczce. Po pierwsze, żeby dojechać do zatoki, musimy się nieźle namęczyć, a jak już dojeżdżamy do wody, to okazuje się, że nie ma osłoniętego miejsca na nocleg. W dodatku woda ma temperaturę i konsystencję gęstej, przesolonej zupy. Przypomina nam się słone jezioro na początku naszej podróży po Iranie. Znowu jesteśmy zagrzebani, tym razem w piach, znowu nici z przyjemnej kąpieli i w dodatku wilgotność powietrza nas zabija. Próba kąpieli przynosi kiepski efekt. Woda jest cieplejsza od powietrza i nie przynosi ulgi. W dodatku jest tak słona, że szczypie całe ciało, a po wyjściu zużywamy prawie całą słodką wodę żeby się opłukać. Tym razem mimo zmęczenia mamy poważne problemy z zaśnięciem.
Poranek równie kiepski, jak poprzedni wieczór. Pół godziny po wschodzie słońca upał jest już tak nieznośny, że błyskawicznie podejmujemy decyzję o ewakuacji. Z małymi problemami wygrzebujemy się z grząskich wydm. Jeszcze tylko mały rajd brzegiem morza - tego nie możemy sobie odmówić i zatoka Perska pozostaje w tyle. Już wczoraj postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku, więc jedziemy szukać miejsca, które spełniło by nasze oczekiwania. Wracamy jakieś dwieście kilometrów drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy kierując się na Shiraz. Znowu cały dzień jedziemy przez góry, kładąc się z prawej na lewą na zakrętach. Tak więc następny "dzień odpoczynku" spędzamy na motorkach. Dopiero wieczorem udaje nam się znaleźć jakąś rzekę. Zjazd z drogi, przeprawa przez wodę na drugi brzeg, kąpiel i już śpimy.
Poranny wyjazd, nie mógł obejść się bez kłopotów. Podczas przejazdu przez rzekę, na samym jej środku Tomkowi spadł łańcuch. Wykonaliśmy więc podwodną operację nakładania łańcucha, podnieśliśmy Bartka, który wykapał się razem z motocyklem i w drogę do Shiraz, po kolejne przedłużenie wizy. Na miejscu, zanim znaleźliśmy odpowiednie biuro, błądząc udało nam się zwiedzić miasto. Po załatwieniu mnóstwa formalności dostajemy upragnione przedłużenie i troszkę spokojniej możemy udać się na miasto. Wykorzystując chwile wolnego czasu naprawiamy rozlatujące się sandały, wykonujemy telefony do Polski i uzupełniamy zapasy jedzenia. Teraz już możemy udać się na zwiedzanie Persepolis. W pewny momencie jeszcze w czasie zakupów Wojtek wybiega na ulicę, zaczyna machać rękami i krzyczeć. Nie jest to jego normalne zachowanie, więc okazujemy pewne zdziwienie. Efekt ten wywołał u niego widok przejeżdżającego normalnego motocykla. Normalnego to znaczy nie żadnej licencyjnej "setki" sprzed trzydziestu lat, tylko nowego ZZR-a. Począwszy od Tabriz poszukiwaliśmy w Iranie normalnego oleju, który nadawałby się do naszych nowoczesnych bądź co bądź motocykli. Nie ufaliśmy jakoś lokalnym sprzedawcom, którzy chcieli nam sprzedawać puszki pełne produktów tutejszego przemysłu petrochemicznego twierdząc, że to najlepszy olej na świecie i tutaj wszyscy go do motocykli stosują. Patrząc na tutejsze motocykle, woleliśmy nie ryzykować. Zobaczywszy więc "normalny" motocykl oczywiście go zatrzymaliśmy i chcieliśmy wyciągnąć od właściciela skąd bierze do niego olej. Niestety właściciel nie mówił w jakimkolwiek zrozumiałym dla nas narzeczu, ale od czego ręce. Zaprowadził nas do swego garażu, gdzie mieścił się również prowizoryczny serwis motocyklowy. Po upewnieniu się, że zawartość jednej z puszek z arabskimi znaczkami jest z powodzeniem stosowana do wyżej wymienionego ZZR-a zdecydowaliśmy się na zakup, bowiem do granicy z Pakistanem nie pozostało już wcale tak daleko, a nie wiedzieliśmy czy po drugiej stronie będzie można w ogóle kupić cokolwiek, i w jakiejkolwiek puszce. Pokrzepieni faktem zdobycia oleju, co naprawdę podniosło nas na duchu wyjechaliśmy z Shiraz odprowadzeni na rogatki przez naszego nowego motocyklowego kolegę. W związku z olejowym zamieszaniem do Persepolis dojeżdżamy wieczorem. Przed zmierzchem chcemy obejrzeć jeszcze położone nieopodal grobowce władców antycznego miasta i tu spotyka nas niespodzianka. U podnóża góry, w której wykute są grobowce zastajemy obozowisko następnych "kosmitów" na naszej trasie. Oczom naszym ukazuje się bowiem czerwony "pojazd księżycowy" zbudowany na podwoziu ciężarówki Scania na które nałożona jest część bagażowa, a na niej część mieszkalna. Pojazd otacza kolorowe miasteczko namiotów. Okazuje się że "kosmici" są z Anglii i co bardziej zdumiewające jest wśród nich Polka. Alina, bo tak ma na imię, opowiada nam o ich podróży i wyprawie. Ktoś kupił ciężarówkę, na niej zbudował ów pojazd, po czym skrzyknął przy pomocy internetu ludzi, którzy chcieliby pojechać w podróż po Azji. Specyfiką tej grupy było to, że cały wyjazd zorganizowany był dla ludzi wspinających się po skałach, a ich trasę wyznaczały co piękniejsze ściany Azji, pod które podjeżdżali i spędzali kilka dni na wspinaczce. Trasa ekipy Hot Rock przebiegała z Anglii, najkrótszą drogą przez Europę, Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Nepal, Tybet, Chiny do Hong Kongu. Bardzo sympatyczna gromada świrów, jak się okazało nie tylko z Anglii, ale z całego świata. Wieczór upłynął nam na miłej rozmowie, przerwanej burzą piaskową, która rozpędziła nas do namiotów i ukołysała do snu. Po raz pierwszy mieliśmy okazję porównać nasze namioty z innymi. Obawiam się, że nie możemy wystawić Campusowi pochlebnych recenzji. Trudne warunki, to jest silny wiatr, po raz kolejny sprawiły, że nasze "domki" pokładały się na ziemi i "rzęziły ostatkiem sił".
O poranku żegnamy się z naszymi nowymi przyjaciółmi. Oni wyjeżdżają na poszukiwanie następnego miejsca do wspinaczki, a my na zwiedzanie Persepolis. Ceny biletów wstępu nieco nas szokują. Jak zwykle dla obcokrajowców są dziesięciokrotnie wyższe niż dla tubylców. No cóż, przecież przyjechaliśmy z krainy zgniłego kapitalizmu. Same ruiny Persepolis robią na nas olbrzymie wrażenie, chociaż wyobrażaliśmy sobie, że będą trochę większe. Kunszt budowniczych i rzeźbiarzy, którzy je wznieśli ciągle zadziwia swoją wspaniałością. Spędzamy prawie pół dnia na zwiedzaniu, robieniu zdjęć i ujęć do filmu. Naprawdę ciężko opisać słowami jak to wszystko wygląda, to trzeba zobaczyć. Z Persepolis udajemy się do położonego niedaleko Parseganu, wcześniejszej stolicy państwa perskiego. Niestety rozbijamy się o bramę ze strażnikiem, który znowu żąda od nas jakiejś złodziejskiej sumy za bilety. Niewiele myśląc znajdujemy sobie dziurę w płocie wystarczająco dużą by przejechać motocyklami i udajemy się na "zwiedzanie na kołach". Ma to tym większy sens, że ruiny rozrzucone są na bardzo dużym terenie. Nie doceniliśmy jednak czujności strażników. Po niedługim czasie zostajemy doścignięci przez nich rączym mini-busikiem. Krótka awantura i jedziemy grzecznie do bramy uiścić opłatę. Po dokończeniu zwiedzania ruszamy w dalszą drogę. Noc zastaje nas tym razem w bardo nieprzyjaznej okolicy. Wszędzie piach, kurz i strasznie kolczaste krzaki. No cóż jak się nie ma co się lubi , to się lubi co się ma. Znajdujemy więc kawałek płaskiego miejsca i rozbijamy obozowisko. Przed snem mamy jeszcze odwiedziny jakiegoś pana ze strzelbą powiazaną sznurkiem. I to by było na tyle atrakcji w dniu dzisiejszym.
Cały czas Iran i cały czas niemiłosierny upał. Mijamy słone jeziora i wielkie, płaskie, bezludne równiny. Raz na jakiś czas jakaś wioska. Nocujemy w jakimś przydrożnym dołku niedaleko podniszczonego meczeciku.
Rano oglądamy meczet i znajdujący się przy nim cmentarz, a potem jazda na wschód. Po południu zjeżdżamy z głównej drogi, żeby obejrzeć twierdzę Bam, którą Tomek wypatrzył wśród palmowych liści. To niesamowite co ludzie potrafią ulepić z piasku. Całe wielkie miasto wyglądające jak efekt zabawy dzieci na plaży. Na dodatek trafiamy na kręcenie jakiegoś filmu kostiumowego, więc wszędzie pełno jest statystów w strojach z minionej epoki. Tym razem naprawdę czujemy się jak w czasach Sindbada Żeglarza. Dokoła ryczą wielbłądy, rżą konie i przechadzają się kolesie z zakrzywionymi szablami. Odjazd. Zwiedzamy zabytek, po raz kolejny spotykając naszych przyjaciół z ekipy Hot Rock. Wspinamy się na sam szczyt wieży pałacowej z której rozpościera się niesamowity widok na okolice, pustynię i palmy. Twierdza, choć mocno zniszczona, naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza oglądana o zachodzie słońca. Zaczyna zmierzchać, więc zbieramy się do odjazdu, aby przed nocą znaleźć jakieś miejsce na nocleg. I znów niespodzianka. Przed wejściem do Twierdzy poznajemy irańską rodzinę, która zaprasza nas na święto Daktyla, a wcześniej do restauracji na tradycyjną sziszę, czyli fajkę wodną. Od nich dowiadujemy się, że nieopodal Bamu znajduje się miejsce o nazwie Jarge Adid. Jest to coś na kształt strefy bezpodatkowej, gdzie zachodnie korporacje budują swoje zakłady i mieszkania dla pracowników. Powstaje tam również miasto budowane przez Daewoo. Nowe Miasto dosłownie i w przenośni. Dziwne wrażenie gdy pośrodku pustyni, wjeżdża się przez ogromną bramę do oazy strzeżonej przez policjantów w białych liberiach. Oaza wypełniona stawami, kolorowo oświetlonymi fontannami, schludnymi i jasno oświetlonymi ulicami oraz nowymi budynkami. Nasi gospodarze zabierają nas na spacer po mieście z dumą prezentując jego walory. Nie robi ono na nas aż tak piorunującego wrażenia, ale widać, że wszyscy poznani tam Irańczycy są niesamowicie dumni z tego miejsca. Jesteśmy bardo zmęczeni, więc rezygnujemy z uczestnictwa w przedstawieniu z okazji święta Daktyla i z niekłamaną przyjemnością korzystamy z prysznica i możliwości snu pod dachem. W nocy słyszymy, jak nasi gospodarze pokazują swoim sąsiadom śpiących "białasów". No cóż.
Wyjeżdżamy wcześnie rano. Tego dnia chcemy zbliżyć się do granicy pakistańskiej. Rozpoczyna się pustynia. Upał osiąga chyba apogeum. Naprawdę ciężko w to uwierzyć komuś, kto jeździ motocyklem po Polsce, że jadąc ponad sto kilometrów na godzinę w krótkich spodenkach, w koszulce i bez kasku może być obrzydliwie gorąco i można się nieźle spocić. Znamienne jest chyba też to, że wentylatory w chłodnicach włączają się, gdy tylko zwalniamy poniżej sześćdziesięciu na godzinę. Co jakiś czas koło drogi widzimy padłe zwierzęta, nawet wielbłądy. W momencie, w którym nasz zapas benzyny zaczyna się kurczyć patrzymy na nie z coraz większym niepokojem. Czyżbyśmy i my mieli tak skończyć??? Po południu przyczepia się do nas wojskowy patrol, tzn. pick-up z karabinem maszynowym na pace i upiera się, że będzie nas eskortował aż do Zahedanu, twierdząc że to bardzo niebezpieczna okolica. Trzeba tu dodać, że od jakiegoś czasu jedziemy już wzdłuż granicy z Afganistanem, czyli jak mówią żołnierze, przez terytorium przemytników i różnej maści bandytów. Nie bardzo nam się podoba nasza eskorta. Obawiamy się, że chłopaki zażądają słonej opłaty za tę usługę. Tuż przed Zahedanem udaje nam się ich zgubić. Zatrzymujemy się na parkingu opuszczonego posterunku wojskowego. Do wieczora jest jeszcze chwila, więc postanawiamy wymienić olej, bo skończył się nam już zapas z Polski. Na początek robimy to tylko w motocyklu Rafała. Po pierwsze, nie mamy już "normalnego" oleju na dolewki, a jego motorek bierze go coraz więcej, po drugie czas najwyższy na wymianę, po trzecie skoro już kupiliśmy ten irański wynalazek, to nie będziemy go wozić w nieskończoność. Po wymianie oleju - krótką jazda próbna. Wszystko jest w porządku, więc dobrej myśli cofamy się trochę, aby oddalić się od miasta i na nocleg wbijamy się w przydrożne góry.
Dojeżdżamy do granicy. Po irańskiej stronie nie wygląda ona jeszcze najgorzej, ale nie wiemy jeszcze co nas czeka po drugiej. Załatwiamy formalności po stronie irańskiej. Niestety urzędnicy pakistańscy mają przerwę więc musimy czekać dwie godziny aż łaskawie ruszą się do roboty. W sumie spędzamy tam siedem godzin. W tej części świata czas naprawdę nie istnieje. Pakistan wita nas krajobrazem jak po bombardowaniu. No, ale co kraj to obyczaj. Pewnie tu tak jest, że przejście graniczne wygląda jak śmietnik i chlew w jednym. Na początek szok komunikacyjny. Musimy przestawić się na ruch lewostronny, ale droga jest dobra, a ruch nieduży, więc jakoś nam to idzie. Czeka nas odcinek około ośmiuset kilometrów wzdłuż granicy z Afganistanem, więc docieramy na nocleg do posterunku policji poleconego nam przez urzędnika na granicy. Miejsce bezpieczne, a wojsko przyjazne, poza tym jest się gdzie umyć, więc jest ok.! Jak się miało okazać, był to nasz pierwszy nocleg w tej najtańszej "sieci hoteli" w Pakistanie.
Prawie na dzień dobry dobra droga zamienia się w prawdziwe bezdroże. Szok, ale nie wiemy jeszcze, że będziemy musieli przyzwyczaić się do tego, że tutejsze drogi w niczym oprócz nazwy nie przypominają tego czym być powinny. No, ale motorki mamy uterenowione więc nie straszne nam dziury i wyboje. Najgorsze są ciężarówki, które ani myślą jechać swoim pasem (jakim pasem, tu nie ma pasów, a często nie ma nic) i w dodatku wzbijają straszne tumany kurzu, ograniczając widoczność do zera. Cały czas jedziemy przez pustynię i cały czas jest niemiłosiernie gorąco. W pewnym momencie spotykamy dzikie wielbłądy. Próbujemy je oswoić, ale są w tym temacie jakieś oporne. Rafał podejmuje nawet próbę otoczenia ich, ale niestety on jest sam, a ich kilka, więc skutek jest mizerny. Zatrzymujemy się w jakiejś osadzie, by się czegoś napić i tu spotykamy zjawisko, po którym zastanawiamy się czy nie powinniśmy siedzieć w domu przed telewizorem, a nie udawać wielkich podróżników. W oddali na horyzoncie widać punkt, który zbliża się w naszym kierunku. Po chwili w oazie zatrzymuje się stareńki Royal Enfield, a na nim - kobieta!!! Tak, kobieta. Z osłupienia wyrywa nas jej "Hy, where are you from guys!". To nieprawdopodobne, ta dziewczyna, od prawie roku samotnie podróżuje na motocyklu po Azji. Pół roku jeździła po Indiach, trzy miesiące po Pakistanie, teraz wybiera się do Iranu, a dalej przez Syrię, Arabię i Północną Afrykę do domu do Szwajcarii. Zamieniliśmy parę słów, wylała sobie kubeł wody na głowę, założyła na uszy słuchawki od walkmana i odjechała, a my jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogliśmy otrząsnąć się z szoku. No to jest dowód na to, że wystarczy tylko chcieć. My również ruszamy dalej. Jeszcze tego dnia chcemy dojechać do Quetty, a właściwie do jeziora za przełęczą Bolan. Wieczorem mijamy Quettę i wjeżdżamy na przełęcz. Droga naprawdę jest koszmarna, a w dodatku robi się ciemno. Wszędzie tumany kurzu, wszyscy jeżdżą na długich światłach, albo zupełnie bez świateł. Jazda w takich warunkach graniczy z samobójstwem, więc po jakimś czasie rezygnujemy z poszukiwań jeziora i zaczynamy się rozglądać za miejscem na nocleg. Zjeżdżamy do jakiejś wioski, i po raz kolejny nocujemy na posterunku policji.
Po pożegnaniu z gościnnymi policjantami, udajemy się na dalsze poszukiwanie wody. Nie udaje nam się znaleźć jeziora, ale za to znajdujemy prawdziwy raj. Po skręceniu z głównej drogi i przejechaniu jakichś dziesięciu kilometrów po kamienistym bezdrożu oczom naszym ukazał się widok jaki mogą wyprodukować tylko spece od filmowej scenografii. Dojechaliśmy do dolinki, która położona pośród skalistej górskiej pustyni wypełniona była zielenią. Miejsce, naprawdę niesamowite, wręcz magiczne. Z otworu w skale wypływa woda, krystalicznie czysta, o temperaturze idealnej do kąpieli, pozwalającej spędzać w niej cały czas. Dookoła palmy, wodospady, skalne baseny. Po kilku dniach spędzonych na pustyni, widok po prostu powalił nas na kolana. Zaparkowaliśmy motorki obok chaty tubylca i rzuciliśmy się do wody. Wyciągnął nas z niej dopiero głód. Właściciel chaty pozwolił nam się rozbić na podwórku. Zresztą nawet jak by nie pozwolił i tak byśmy tam zostali. Posiłek i znowu do wody. Peer Gabe, bo tak nazywa się to miejsce, to naprawdę raj na ziemi. Niestety trafiliśmy na początek weekendu i po południu zaczęły zjeżdżać się ekipy miejscowych na imprezę. Od razu zaprzyjaźniliśmy się z zastanymi tam Afgańczykami i studentami z Quetty, którzy przyjeżdżają tam na weekendy. Bardzo sympatyczni goście. Spędzamy w ich towarzystwie ,bardzo wesoły dzień i wieczór. Nie musieliśmy się wcale umawiać. Wiedzieliśmy że w tym miejscu upłynie nam najbliższe kilka dni.
Jest pięknie. Mamy mnóstwo nowych znajomych. Calutki dzień spędzamy pławiąc się w coraz to nowym skalnym basenie. Odkrywamy ciągle nowe zakamarki tego pięknego miejsca. Pierwszy raz od dwudziestu siedmiu dni nie zapaliliśmy motocykli.