----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 września 2001

Udostępnij znajomym:

Chester Sawko

Do Ameryki przyjechał w krótkich spodenkach harcerza, po latach poniewierki na "nieludzkiej ziemi" i dramatycznej wędrówce przez kilka kontynentów. W niedługim czasie osiągnął tu sukces, o jakim marzy większość emigrantów.

Dziś jest prezesem R.C. Coil Spring Manufacturing Company, Inc., właścicielem fabryk w Chicago i Arizonie, a wkrótce - także w Teksasie. Specjalizuje się w produkcji różnego typu sprężyn, w tym także owalnych, które od 42 lat wytwarza według tej samej, własnej technologii. Mimo wzrastającej konkurencji, jego sprężyny wciąż cieszą się opinią najlepszych w kraju. Mają zastosowanie w przemyśle motoryzacyjnym, elektronicznym i lotniczym. Jedna z nich wylądowała nawet - na pokładzie statku kosmicznego "Apollo 13" - na Księżycu. Ich odbiorcami są największe kompanie amerykańskie, jak General Electric, Ford, Chrysler, General Motors, a także wiele firm zagranicznych, m.in. japońskich i niemieckich.

Polskę odwiedził po raz pierwszy po 31 latach. Był w Częstochowie i spotkał się z Prymasem Tysiąclecia w Warszawie, któremu trzy dekady potem ufundował wspaniały pomnik na Jasnej Górze. Z dużym zaangażowaniem włączył się w akcję pomocy dla "Solidarności", a po roku 1989 - jako jeden z pierwszych zagranicznych biznesmenów - zaczął inwestować w Polsce. Jest współwłaścicielem fabryki wyrobu sprężarek - "Airpol" w Poznaniu i huty kryształów "Julia" w Szlarskiej Porębie.

Do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Ale jej owocami hojnie dzieli się z innymi. Działalność charytatywną prowadzi z takim samym rozmachem jak swój biznes. Od ponad 30 lat żadne większe przedsięwzięcie chicagowskiej Polonii nie może obyć się bez jego finansowego udziału. Wspomaga organizacje polsko-amerykańskie, stowarzyszenia i osoby prywatne. Cały czas szczodrze zasila Fundację Charytatywną Kongresu Polonii Amerykańskiej. Wspiera też wielkie, uniwersalne dzieła, jak ostatnio - budowę Centrum Kulturalnego im. Jana Pawła II w Waszyngtonie.

- Jeśli mógłbym sobie czegoś życzyć to tylko tego, żeby więcej pomagać innym ludziom - mówi. Dla siebie już nic więcej nie pragnę. Każdego dnia dziękuję Bogu za piękne życie.

* * *

Piękne - to nie znaczy usłane różami. Bo kolców było w nim chyba więcej. Niepodobna opowiedzieć o amerykańskiej karierze Chestera Sawki bez przypomnienia wcześniejszych kolei jego życia. Tym bardziej, że są tak mocno związane z losami znacznej części narodu polskiego. Ale jest to także bardzo osobista historia, której słucha się jak fikcyjnej opowieści. Zwłaszcza, kiedy on sam o sobie mówi: spokojnie, rzeczowo, uważnie dobierając właściwego słowa. I poprawną polszczyzną, bez śladu amerykańskiego akcentu. A minęło już ponad sześćdziesiąt lat, odkąd nie mieszka w Polsce. Wtedy też ostatni raz widział swój dom rodzinny w Kamiennym Moście na Białostocczyźnie. Był wiele razy w Polsce - szczególnie w ciągu ostatniej dekady - ale w tamte strony wciąż nie ma odwagi powrócić. "To zbyt bolesne wspomnienie" - krótko odpowiada. Z czasów dziecinnych zachowały się tylko dwie fotografie: ojca w mundurze gajowego i siostry z koleżankami. Wszystkie inne dokumenty, łącznie z jego metryką urodzenia, przepadły.

Na "nieludzkiej ziemi"

Nakaz deportacji otrzymali 10 lutego 1940 roku. Dobrze zapamiętał ten dzień, chociaż miał wtedy zaledwie 10 lat. Było jeszcze ciemno. Przez szyby i tak nic nie było widać, bo przypominały białe witraże. Zjawili się jak jeźdźcy Apokalipsy, tylko trzech ich było i na saniach. W sowieckich mundurach i z pepeszami. "Tatuś już wcześniej musiał coś przeczuwać, bo ukrył się w piwnicy. Ale szybko go znaleźli. Mamusi dali pół godziny na spakowanie. Wzięła to, co było pod ręką: chleb, suchary, kiełbasę... To nam potem uratowało życie. Zabrali rodziców, mnie i dwóch młodszych braci. Siostra w przeddzień zachorowała (panowała wówczas w okolicy groźna epidemia) i starszy brat zawiózł ją do szpitala. Sowieci szukali ich, ale jak się dowiedzieli, gdzie są, to dali spokój. Później, po śmierci siostry, aresztowali brata i przywieźli do naszego obozu."

Dowieźli ich na saniach do Wołkowyska. Tam już czekały załadowane ludźmi wagony towarowe. Ścisk był niemiłosierny. Kiedy w Baranowiczach przesiadali się do rosyjskiego pociągu, wiedzieli już dokąd jadą.

Po miesiącu dotarli na pokryte śniegiem pustkowie w okolicach Archangielska. Obóz znajdował się w przysiołku Tuszyłowo, w pobliżu płynęła rzeka Oniega. Krajobraz dziewiczy, pewnie na swój sposób piękny, ale wtedy wzbudzał tylko strach i nienawiść. Było przeraźliwie zimno, a racje czarnego chleba głodowe. Mieli prycze, ale spali pokotem na piecu - bo inaczej by pozamarzali. Ojciec ze starszym bratem wychodzili codziennie skoro świt do pracy przy wyrębie lasu, oddalonym ok. 30 km od bazy. A on pomagał matce w prowadzeniu ubogiego gospodarstwa. Martwił się, żeby było czym palić w piecu i co do garnka włożyć. - "Często o godzinie 5:00 rano stałem już w kolejce przed sklepem. Jeśli byłem jednym z pierwszych - co nieraz mi się udawało - mogłem kupić biały chleb, który był pieczony tylko dla służby obozu. Przydziałowy czarny był taki, że można było wodę wyciskać. I wciąż go brakowało. Pracujący dostawali 400 gramów, a pozostali "nieproduktywni" - połowę tego. Trudno opowiedzieć, co myśmy tam przeżyli: głód, brud, choroby, strach, poniżenie. Śmierć wciąż była blisko." Tak przemęczyli się półtora roku. W lipcu 1941 roku przyszła "amnestia". Starszy brat, jako jeden z pierwszych ochotników, wstąpił do formującej się w ZSRR armii polskiej gen. Władysława Andersa.

Droga do wolności

A Czesiu, wraz z rodzicami i młodszym rodzeństwem, wyruszył do Uzbekistanu. Dowiedzieli się, że kiedy tam dojadą, będą mogli przedostać się za granicę. Nie zastanawiali się za którą, każda kojarzyła się z wolnością. Ale droga do niej była niełatwa. Jechali w bydlęcych wagonach, człowiek na człowieku. Nie było wody, mleka, chleba. Wycieńczone organizmy nie wytrzymywały. Przetrwali tylko najodporniejsi. To właśnie podczas tego przejazdu zmarł jego malutki braciszek, który urodził się w Rosji. W Uzbekistanie przeżyli trzy miesiące (rodzice pracowali w kołchozie) i wyruszyli w dalszą tułaczkę. Z Krasnowodska statkiem towarowym do Pahlevi, a stamtąd samochodami wojskowymi do Teheranu. W Iranie zatrzymali się na pięć miesięcy. Najbardziej zapamiętał stamtąd uroczystość bierzmowania - "Tatuś znalazł gdzieś krótkie wojskowe spodenki i białą koszulę. Wyglądałem naprawdę odświetnie. Chyba najlepiej byłem ubrany." Bierzmował go sławny arcybiskup polowy Józef Gawlina. Chodził też po raz pierwszy od dawna do polskiej szkoły. Siedzieli na ziemi, nie było podręczników, piór i zeszytów, ale mieli wspaniałych nauczycieli. Stamtąd przedostali się do Karaczi, gdzie znów utknęli na kilka miesięcy. A potem już z Bombaju, na pokładzie amerykańskiego transportowca wojskowego USS "Hermitage", wyruszyli do Santa Rosa w Meksyku.

Pierwsze zetknięcie z ziemią amerykańską było w San Pedro w Kalifornii. Zobaczył inny, wspaniały świat. Mógł wreszcie najeść się do syta i pływać w basenie. - Kąpielówek nie mieliśmy, ale w kalesonach też było dobrze. Kąpaliśmy się stale, prawie przez 10 dni".

Hacjenda Santa Rosa

Wkrótce została ukończona budowa bazy w Santa Rosa, gdzie znalazło przystań około półtora tysiąca polskich uchodźców ze wschodu. Do dziś wspomina spędzone tam trzy lata, jako jeden z najszczęśliwszych okresów w swoim życiu. Znów poczuł się jak w domu. Chodził do normalnej szkoły, działał w harcerstwie, grał w piłkę z kolegami. Pieczę nad kolonią sprawował rząd polski w Londynie przy współudziale władz amerykańskich i meksykańskich. Wsparcia udzieliły także organizacje polsko-amerykańskie, jak Związek Narodowy Polski, Zjednoczenie Polskie Rzymsko -Katolickie, Kongres Polonii Amerykańskiej, Związek Polek w Ameryce. Z pomocą pospieszyły również organizacje katolickie, zwłaszcza National Catholic Welfare Council. Z Chicago przyjechały polskie Siostry Felicjanki, które otoczyły opieką szkołę i sierociniec. Tam też po raz pierwszy poznał swą przyszłą żonę. Stasia Grodzka miała za sobą podobne doświadczenia. Pochodziła z Polesia i wraz z rodziną została deportowana dokładnie tego samego dnia co oni. W Rosji straciła ojca i brata. Matka, żeby dziecko ratować, oddała ją do sierocińca. Odnalazły się dopiero w kilka lat po wojnie.

Pierwsze lata emigracji

W Santa Rosa mieli pozostać tylko do zakończenia wojny. Ale decyzje podjęte w Jałcie przekreśliły ich nadzieje na powrót do ojczyzny. Do Polski pod rządami komunistów nie chcieli wracać. Dlatego tez zdecydowali się w 1946 roku - jako jedna z pierwszych polskich rodzin - wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Pomógł im wujek z Chicago. Zamieszkali w polskiej dzielnicy, "na Młodziankowie" i zaczęli - podobnie jak inni emigranci - budować swoje życie od nowa. Wszyscy ciężko pracowali. Na szkołę nie było już czasu. Kilkunastoletni Czesław był najpierw pomocnikiem w biurze, potem uczniem zecera w drukarni "Dziennika Związkowego". Przez dwa lata pracował wraz z ojcem w firmie Johnson & Johnson.

Powołanie do służby wojskowej dostał w 1951 roku. Po szesnastotygodniowym treningu skierowano go do Korei. Nie walczył w pierwszej linii frontu, ale dobrze poznał okrucieństwo wojny. Służył w jednostce saperów, gdzie był dowódcą plutonu. Tam dopiero nauczył się dobrze języka angielskiego. Zdobył także inne doświadczenia, które potem przydały mu się w prowadzeniu własnej firmy. Armię opuścił po dwóch latach w stopniu starszego sierżanta. Do dziś dziwi się, że tak szybko dostał awans.

Własna fabryka

Po powrocie do cywila pracował w fabryce sprężyn American Spring Co., której właścicielem był Stanisław Dyba, i w kilku innych zakładach tej samej branży. Podczas wykonywania rutynowych czynności wymyślił projekt maszyny służącej do produkcji sprężyn owalnych. Próbował zainteresować nim właścicieli fabryk, gdzie poprzednio pracował, ale nikt nie traktował poważnie domorosłego wynalazcy. A on nie mógł spać po nocach, bo wiedział, że to dobry pomysł. Zdecydował się więc sam - za pożyczone od ojca 5 tysięcy dolarów - rozpocząć konstrukcję tej maszyny. Cztery firmy zgodziły się wykonać do niej części. Sam własnoręcznie wszystko poskładał i uruchomił. W 1959 roku rozpoczął już produkcję. Najpierw w piwnicy własnego domu we Franklin Park, gdzie nocami wraz z żoną hartował sprężyny w domowym piekarniku. A potem - w wynajętym pomieszczeniu o powierzchni ponad tysiąca stóp kwadratowych. Przez dwa lata sam tam pracował. Potem dołączył do niego najmłodszy brat Mieczysław. I przedsiębiorstwo powoli zaczęło się rozwijać. Na początku trudno było o klientów, ale z czasem i oni się znaleźli. I to tacy potentaci, jak: General Electric, Chrysler, Ford, General Motors. Dziś sprężyny owalne produkują też inni wytwórcy, ale jego wciąż są najlepsze. Podobnie niezastąpione są wynalezione przez niego ponad 42 lata temu maszyny. Nawet te komputerowe im nie dorównują.

Najlepiej biznes rozwijał się w latach 70. Teraz jest coraz większa konkurencja. Obecnie w swoich fabrykach zatrudnia ponad 60 osób.

- "Niegdyś było ich więcej, ale automatyzacja wyeliminowała niektóre stanowiska pracy". Sam szkoli nowych pracowników. Ma szczęście do ludzi - najczęściej szybko się uczą i solidnie, uczciwie pracują. Wielu doczekało tu emerytury, a teraz zastępują ich dzieci.

Inwestycje w Polsce

Chester Sawko był jednym z pierwszych zagranicznych przemysłowców, którzy po roku 1989 zaczęli inwestować w Polsce. Decydując się na ten krok, kierował się bardziej sentymentem niż kalkulacją biznesową. Uważał, że to jego obowiązek. Od 10 lat jest współwłaścicielem fabryki wyrobu sprężarek - "Airpol" w Poznaniu i huty kryształów "Julia" w Szklarskiej Porębie. - Ponad dwa lata temu zwrócili się do mnie udziałowcy, w większości Amerykanie polskiego pochodzenia, żeby ratować tę firmę. Wchodziła w grę kwota 80 tysięcy dolarów. Do tej pory wyasygnowałem już kilka milionów. Udało nam się wprowadzić wiele korzystnych zmian, wciąż jednak czekamy na dalszych inwestorów".

Rodzina

Mimo że dawno mógłby przejść na emeryturę, wciąż pracuje - chociaż może już nie tak intensywnie jak dawniej. Przez pierwsze 13 lat spędzał w fabryce 90 godzin tygodniowo. - "Nie miałem wolnych weekendów i urlopów. W domu byłem gościem. Żona jeszcze kilka lat temu powiedziała: Żałuję, że nie urodziłam sie sprężynką, bo wtedy bym wiedziała, że na pewno mnie kochasz". Ale razem są już od 47 lat. A dzieci i bez ojcowskiego chuchania wyrosły na porządnych ludzi. Mają trzech synów i córkę - wszyscy wykształceni, po studiach. Najmłodszy syn Paweł pracuje w firmie i pewnie przejmie tu ster. Wciąż jednak powtarza, że nie wie nawet połowy tego, co tatuś. Jurek i Marek kierują biznesem w Arizonie. A córka Julia zajmuje się domem, podobnie jak niegdyś jej mama. Doczekali się też już czterech wnuczek, które są wielką radością ich życia.

Powroty do Polski

Dzieci nie mówią po polsku, ale czują się Polakami. Marzy, żeby kiedyś z całą rodziną wybrać się do "kraju". Sam pojechał tam po raz pierwszy w 1971 roku, na uroczystości religijne związane z beatyfikacją

o. Maksymiliana Kolbego. Pewnie nie odważyłby się na ten krok, gdyby nie zachęta kardynała Johna Króla z Filadelfii, który przewodniczył delegacji amerykańskiej. Ale przeżył wówczas niezapomniane chwile. To właśnie podczas tej wizyty miał szczęście poznać osobiście Prymasa Tysiąclecia, któremu trzydzieści lat potem ufundował piękny pomnik na Jasnej Górze.

Radość dzielenia się z innymi

Najbardziej cieszy go pomoc innym ludziom. Jest szczodrym darczyńcą. Z dokumentów wynika, że na cele charytatywne przeznaczył już ponad dwa miliony dolarów. - " Zaczęło się od tego, że zwrócili się do mnie Rycerze Dąbrowskiego - fundacja zajmująca się stypendiami na studia podyplomowe. Potem było wiele innych organizacji, stowarzyszeń, przedsięwzięć... Wszystkie bardzo ważne i potrzebne". To w dużej mierze dzięki jego pomocy został wybudowany pomnik Mikołaja Kopernika w Chicago. Miał też znaczny udział w powstaniu Centrum Kopernikowskiego. Cały czas hojnie zasila Fundację Charytatywną Kongresu Polonii Amerykańskiej i pomaga Polsce. Ostatnio wspaniały dar - 250 tysięcy dolarów - złożył na budowę Centrum Kulturalnego im. Jana Pawła II w Waszyngtonie. Trudno wymienić wszystkie inicjatywy, które tak szczodrze wspierał. Sam też niechętnie o tym mówi. Bo czym tu się chwalić? Skoro może, to pomaga. Wynika to tylko ze zwykłej ludzkiej potrzeby dzielenia się. Do niego też ktoś kiedyś wyciągnął pomocną dłoń.

Zwiedził wiele wspaniałych zakątków świata, ale w Chicago czuje się najlepiej. Nie wyobraża sobie, żeby mógł gdzie indziej mieszkać. A Stany Zjednoczone to jego druga ojczyzna. Znalazł tu wolność, szczęście rodzinne, możliwość realizacji siebie. - Nie ma innego kraju tak łaskawego dla emigrantów - powtarza z przekonaniem. Przyjechałem tu w krótkich spodenkach harcerza. Bez języka, pieniędzy, wykształcenia... Wiele zawdzięczam ciężkiej pracy, wytrwałości i uczciwości. To pewnie niemodne dziś wartości, ale bez nich niewiele się osiągnie.

- Marzenia? Bogu dzięki mam tak piękne życie, że niczego więcej nie pragnę. Może tylko - więcej pomagać innym ludziom. I, żeby zdarzył się taki dobry weekend, kiedy będę mógł spokojnie się wyspać.

tekst: Danuta Peszyńska

fotografie: Iwona Biedermann

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor