----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 listopada 2001

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

część 5

Następnego dnia po kilkudziesięciu kilometrach pojawia się asfalt. Na razie to koniec naszych górskich zmagań. Przejeżdżamy przez Gilgit i wjeżdżamy na Karakoram Highway. KKH to naprawdę highway w porównaniu z innymi pakistańskimi drogami. Po kilku dniach tłuczenia się po bezdrożach miło jest w końcu jechać całkiem dobrym asfaltem. KKH to chyba jedyna droga na świecie, pozwalająca z siedzenia normalnego samochodu podziwiać ponad siedmiotysięczne szczyty dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jedziemy więc pomalutku, bacznie się rozglądając, aby nie uronić żadnego z zapierających dech w piersiach widoków. Wieczorem szukamy noclegu na jakimś bezludziu (jak zwykle) i udaje się nam to w miarę szybko. Na zjeździe po stromej drodze, sypkich kamieniach i piachu, Rafał poczuł lekkie uderzenie w spód motocykla. Niestety później okazało się, że to puknięcie spowodowało wyciek oleju. Masz babo placek, nie dość że jego motocykl bierze olej w coraz większych ilościach, to jeszcze to. Boli bardzo, idziemy spać.

O poranku przy pomocy silikonu próbujemy załatać wyciek. Częściowo się udaje, ale nie do końca. Pozostaje nam cieszyć się, że mogło być gorzej. A tak swoją drogą to, gdyby blacha pod silnikiem była dłuższa o półtora centymetra, to nic by się nie stało. Jedziemy dalej w górę KKH. Po drodze skręcamy w boczną drogę do miejsca o którym opowiadał nam spotkany dzień wcześniej młody Francuz. Po paru minutach dojeżdżamy do niewielkiego jeziorka, w tafli którego odbija się piękny ponad siedmiotysięczny szczyt pokryty śniegiem. Zostawiamy w hoteliku motocykle i baterie do naładowania, a sami udajemy się na mini trening. Po jakiejś godzince marszu jesteśmy na lodowcu pod ścianą, która kończy się gdzieś tam w górze wiecznym śniegiem. Po odpoczynku schodzimy na dół. Zbieramy sprzęt i dalej w górę KKH. Chcieliśmy jeszcze tego dnia zdobyć przełęcz Kunjerab, ale jakieś sześćdziesiąt kilometrów przed celem, zostajemy zatrzymani na posterunku kontrolnym. No cóż, granica ma swoje prawa i tego dnia nie pojedziemy dalej. Policjanci udostępniają nam jednak kawałek trawiastej nawierzchni, na której możemy rozbić namioty. Posilamy się solidnie, zdając sobie sprawę, że przed nami następna mroźna noc.

W nocy było naprawdę zimno. Na nic zdało się spanie we wszystkim, co mogliśmy na siebie włożyć. I tak pół nocy spędziliśmy szczękając zębami, a większą część poranka grzejąc ręce nad epi-gazem i kubkiem z gorącą herbatą. Resztę poranka zajęła nam walka ze składaniem zmarzniętych namiotów i pakowaniem. Dzisiaj na pewno uda nam się zdobyć przełęcz. W końcu zostało już tylko sześćdziesiąt kilometrów. Końcówka podjazdu była najgorsza. Droga wprawdzie ciągle bez większego zarzutu, ale ostatni odcinek był najstromszy i najbardziej kręty. Nie byłby to problem na normalnej wysokości nad poziomem morza, ale cztery tysiące siedemset metrów, to jest już trochę. Motocykle w zwykłych warunkach wjechałyby pod taką stromiznę na czwórce, no może trójce, a tam miejscami, brakowało dwójki. Po obu stronach drogi leżał już regularny śnieg i pasły się (ciekawe na czym) włochate krowy. Koniec końców zdobyliśmy przełęcz. Nie kryję, że jesteśmy szczęśliwi. W tym momencie jesteśmy chyba najwyżej położonymi Polskimi motocyklistami na świecie. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, machamy polską flagą i z tęsknotą spoglądamy na drugą stronę przełęczy. No cóż, do Chin tym razem nie uda nam się wjechać. Może i dobrze, trzeba zostawić sobie coś na przyszłość. W taki oto sposób jeden z głównych celów naszej wyprawy został osiągnięty. Po oficjalnych czynnościach związanych ze zdobyciem przełęczy, szybki odwrót i na dół. W pewnym momencie zza zakrętu wyłaniają się trzy motocykle jadące z włączonymi światłami. Od razu wiemy, że to nie lokalni motocykliści. Nie musimy machać, żeby ich zatrzymać. Okazują się takimi samymi "oszołomami" jak my, którzy na motocyklach podróżują po świecie. Ekipa naszych nowych znajomych jest mieszana. Dwóch Niemców i jedna Austriaczka. Cała trójka dosiada starych modeli BMW serii GS. Chłopaki wersji 1100, a dziewczyna (nawiasem mówiąc, raczej drobnej budowy) 800-ki. Ich motocykle to prawdziwe słonie w porównaniu do naszych "bzyków". Ciężkie masywne beemy, w dodatku podrasowane do dalekiej turystyki. Z Europy jadą mniej więcej taką samą trasą jak my, ale są już w drodze od pół roku, a planują dotarcie docelowo do Australii. Niezły plan. No, ale oni zarabiają w Niemczech. Chwila rozmowy, obiecujemy sobie jeszcze się spotkać i jedziemy, bo oni spieszą się w górę na Kunjerab, a my w dół. Dojeżdżamy do Gigit. Robimy zakupy i ruszamy w drogę do Skardu. Niestety po paru kilometrach okazuje się, że lawina kamieni zasypała jedyną utwardzoną drogę do tego miasta. Rafał próbuje szukać objazdu, ale jak się okazało z marnym skutkiem. Drogi nie znalazł, ale pogiął chłodnice, klamkę i stłukł kierunkowskaz. Zarządzamy więc odwrót i postanawiamy dojechać do Skardu inną drogą. Trochę naokoło i przez góry, no ale chcemy tam być. Kawałek wracamy, potem przejeżdżamy przez most i znowu zaczyna się bezdroże, które ma potrwać następne kilka dni. Droga od początku nie zapowiada się najlepiej. Zrywa się burza piaskowa, nic nie widać, a jedziemy, wąską dróżką z reguły nad przepaścią. W dodatku napotkani górale twierdzą, że ta droga również jest zasypana przez kamienie. Chcemy jednak zobaczyć to na własne oczy. Cały czas pnąc się pod górę dróżką wykutą miejscami w skalnym zboczu, brniemy dalej. Piasek noszony wiatrem nie ułatwia nam jazdy. Dojeżdżamy wreszcie do Astor. Ostatni podjazd do miasta to cyrkowy wyczyn. Sypki piach i kamienie na podłożu z wyślizganych skał. No, ale i tą przeszkodę udaje nam się pokonać. Kawałeczek za Astor znajdujemy miejsce na nocleg na przydrożnym tarasowym pastwisku. W nagrodę za ciężki dzień na kolację gotujemy sobie pudding kupiony w Gilgit. To prawdziwe święto, bo nasz jadłospis nie należy do bardzo wyszukanych. Puree ziemniaczane, różnego rodzaju sosy i gorące kubki, to podstawa naszego pożywienia. Tak naprawdę, po raz pierwszy od wyjazdu z Polski pozwalamy sobie na taką ekstrawagancję. Pogoda robi się coraz gorsza, do wiatru dołącza się deszcz, więc przygotowujemy się na ciężką noc.

Noc okazała się nie taka straszna. Deszcz tylko postraszył z wieczora, a potem wszystko ucichło. Okazuje się, że na nasze miejsce noclegowe łatwiej było wczoraj wjechać niż dzisiaj wyjechać. Z niemałą pomocą tubylców w końcu wracamy na drogę, a właściwie bezdroże. Droga cały czas a"la Paryż - Dakar, no ale brniemy. Dojeżdżamy do granicy parku narodowego Deosai. Strażnicy zapewniają nas, że stąd do Skadru jeszcze tylko trzy godziny jazdy Jeep-em. Jak się później okazało kłamali, albo my mamy jakieś dziwnie wolne motocykle. Po przejechaniu jakichś sześćdziesięciu kilometrów ciągle pod górę, coraz gorszą drogą, w pewnym momencie nasze motorki powiedziały pass. Już od pewnego czasu czuliśmy, że motory wyraźnie zesłabły i na podjazdach często musialiśmy męczyć sprzęgła. W pewnym momencie przebrała się miarka. Pod decydującym podjazdem, motocykle Bartka i Tomka całkowicie straciły siły. Co dziwne, motor Tomka mimo, że przez cały czas palił najwięcej, w ekstremalnych sytuacjach okazywał się najsłabszy. Już wcześniej trzeba go było wypychać na kilka podjazdów, ale składaliśmy to na karb tego, że miał więcej bagażu. Tym razem to jednak nie bagaż był winien, tylko zbyt rzadkie powietrze. Tak więc w padającym śniegu, stanęliśmy przed samym podjazdem na przełęcz, która dzieliła nas od Skardu. Tak nam się przynajmniej wydaje. Po raz pierwszy podczas wyjazdu byliśmy gotowi poddać się i zawrócić. Postanawiamy jednak wejść na przełęcz i sprawdzić dalszą drogę. Zawsze można by po prostu spróbować wepchnąć tam motocykle. Okazało się jednak, że samo wejście na przełęcz jest w tych warunkach niezłym wyczynem. Co kilka kroków zadyszka i wrażenie, że płuca nam pękną. Faktycznie miejsce w którym zdechły nasze motorki było najgorsze. Po drodze Rafał (odurzony nadmiarem tlenu) wpadł na pomysł, że można by wyciągnąć z motocykli filtry powietrza, żeby je maksymalnie oddławić. Na pewno nie zaszkodzi, a może pomóc. Faktycznie bez filtrów motocykle zaczęły zdradzać większą ochotę do jazdy. Tym to sposobem, w ramach pracy grupowej, to znaczy jeden silnik i czterech ludzi jakoś wciągnęliśmy motorki wyżej. Jednak to nie był koniec przygód tego dnia. Przełęcz okazała się bardzo rozległym płaskowyżem. Po kilku kilometrach, napotkaliśmy kolejną przeszkodę, a mianowicie dość sporą rzekę. Rafał pokonał ją z marszu. Ale widząc styl w jakim to zrobił, reszta postanowiła rozebrać się do slipek, przenieśli rzeczy na drugą stronę i w strojach kąpielowych przejechać na drugi brzeg. Wszystko to w temperaturze zera stopni (piętnaście minut wcześniej padał śnieg) Chwilowe zmarznięcie było lepsze niż perspektywa dalszej jazdy w mokrych ciuchach. A było się czego obawiać, bo słońce już zachodziło, zaczynał się robić przymrozek. Po przeprawie i powtórnym spakowaniu ruszyliśmy dalej. Następna rzeka była większa, ale zaopatrzona w most, jeśli to coś można było mostem nazwać. Po prostu trzy stalowe liny przewie

szone nad rzeką, a na nich luzem poukładane drewniane belki. Trochę baliśmy się na to wjeżdżać motorami, ale świadomość, że tubylcy jeżdżą po tym samochodami przekonała nas do skorzystania z tego cuda pakistańskiej techniki inżynieryjnej. Tym razem Tomek wziął przeszkodę z marszu. "Most" rozbujał się mocno na boki i o mało nie skończyło się to kąpielą. Robiło się już coraz ciemniej, w związku z czym następna przeszkoda, w postaci kolejnej rzeki bez mostu skutecznie ostudziła nasz zapał dotarcia tego dnia do Skardu. Rozbijamy obóz nie zważając na to ,że znajdujemy się na granicy rezerwatu niedźwiedzi. Rozpalamy ognisko, próbując się przesuszyć i ogrzać. Zapowiada się mroźna noc.

Noc okazała się naprawdę rześka. W ruch poszły oprócz wszystkich ciuchów, włącznie z motocyklowymi obrusiki i makatki kupione dla rodzin, w które próbowaliśmy się zawinąć. Mało tego Rafał i Wojtek podjęli desperacką nocną próbę rozwinięcia i wykorzystania folii NRC. Efekt okazał się jednak mizerny. Cała akcja zajęła im dobrze ponad półtorej godziny, a nieszczęsna folia będąca ostatnią deską ratunku została podarta na strzępy zesztywniałymi z zimna rekami. Dość powiedzieć, że prawie nie zmrużyliśmy oka telepiąc się z zimna. Rano zobaczyliśmy, że nasze motocykle wyglądają jak bohaterowie bajki o świętym Mikołaju i jego stalowych reniferach. Wszystko było pokryte grubą warstwą szronu, łącznie z wnętrzem naszych namiotów. Wraz z pierwszymi promieniami słońca nasze samopoczucie, zarówno fizyczne jak i psychiczne stanowczo się poprawiło. Zabraliśmy się do przeprawy przez rzekę. Zajęło nam to trochę czasu, ale zakończyło się sukcesem. Dalsza część drogi przebiegała już bez większych przygód, nie licząc kilku wywrotek. Przed samym Skardu należało już tylko zjechać z płaskowyżu, około dwóch kilometrów w dół. Znaczyło to tylko jedno. Karkołomne zjazdy, a właściwie zsuwanie się po kamieniach na zablokowanych kołach. Przed samym miastem ukazał się naszym oczom widok pięknego jeziora. Po dojechaniu na miejsce, od razu zaparkowaliśmy motocykle na policji i poszliśmy się rozejrzeć po mieście. Okazało się, że Skadru, kultowe miejsce, miasto z którego wyruszają prawie wszystkie wyprawy pod K2 to potworna dziura. Po zrobieniu rozrachunku czasu i funduszy, podjęliśmy decyzje o rezygnacji z trekingu pod K2. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. Niestety, nasza strata czasowa na dojeździe była zbyt duża. Na dodatek dowiedzieliśmy się, że droga do Askole, skąd mielibyśmy iść na trekking jest jeszcze gorsza od tej, którą właśnie pokonaliśmy. Na taką wiadomość Tomek powiedział stanowcze i zdecydowane NIE!!! Jakoś nie do końca przypadła mu do gustu nasza ciągła miłość do off-roadu. Tak więc jemy coś, kupujemy widokówki i zbieramy się stąd z powrotem, tyle że tym razem już asfaltem. Mamy nadzieję, że skutki lawiny zostały usunięte. Stwierdzamy, że czasem potrzeba trochę wysiłku aby coś osiągnąć, aby na koniec okazało się, że nie miało to sensu. Wyjeżdżamy za miasto i układamy się do snu nad groblą jakiegoś stawu.

Następnego dnia już bez problemów jedziemy w dół do Gilgit. Droga wzdłuż górnego Indusu, naprawdę zapiera dech w piersiach. Cały czas nad przepaścią, a w dole kotłuje się wielka spieniona rzeka. Człowiek odruchowo przytula się do skały po drugiej stronie jezdni. Niestety po drodze Rafał zostaje trochę z tyłu i na jakąś gozinę blokuje go spychacz oczyszczający drogę z resztek skał po ostatniej lawinie. W Gilgit jesteśmy wieczorem. Trochę nam tu było nie po drodze, ale postanowiliśmy zrobić jeszcze trochę zakupów. Na nocleg zatrzymujemy się po raz kolejny na posterunku policji. Tym razem namioty rozbijamy na dachu. Wieczorem niespodzianka. Odwiedzają nas poznani na KKH Niemcy z Austriaczką. Zauważyli przez bramę nasze motocykle i zaniepokoili się, że coś się stało, więc weszli zapytać. Z tego spotkania wyszło nam całkiem fajne "spotkanie towarzyskie". Musimy przyznać, że pakistańscy policjanci są ciągle dla nas bardzo pobłażliwi, i oby tak pozostało.

Wyjeżdżamy z Gilgit, i kierujemy się na Rajkot Bridge, miejsca w którym rozpoczęła się przed paroma dniami nasza gehenna do Skardu. Tym razem jednak skręcamy w inną drogę i jedziemy do Tatoo, maleńkiej wioski u podnóża północnej ściany Nanga Parbat. Droga do wioski pobiła wszystkie jakimi dotąd jechaliśmy. To już naprawdę bardziej przypominało ścieżkę dla mułów niż drogę. Z duszą na ramieniu brniemy, ostrożnie zerkając w dół w przepaść. Pod koniec wspinaczki Tomek buntuje się i odmawia dalszej jazdy. Jakoś ulega jednak naszej sile perswazji i w końcu docieramy na miejsce. Zastaliśmy tam coś co zachwalano nam jako hotel i faktycznie jest hotelem, tylko że w tutejszym wydaniu, a kształtem przypominające rozwaloną bacówkę pod Turbaczem. Na koniec musimy jeszcze przeprawić się przez górski potok po belce i już jesteśmy "na hotelowym parkingu". Jutro planujemy podejść pod północną ścianę Nanga Parbat.

Z rana, jak zwykle, nie możemy się zebrać. Wstawanie idzie nam trochę opornie, ale trudno się temu dziwić. Wychodzenie ze śpiwora przy tych temperaturach nie należy do rzeczy przyjemnych. Koło południa po późnym śniadaniu ruszamy (pieszo) w górę do Feary Medows. Zostajemy na noc w tamtejszym "hotelu". Jutro mamy zamiar dojść do Base Camp"u na lodowcu Nanga Parbat. Rafał wraca do Tato, bo chciałby jutro spróbować zrobić coś z motorem. Jego motocykl bierze olej w zastraszających ilościach. Robi się to naprawdę dużym problemem i coś trzeba na to poradzić.

Cały następny dzień spędza nad motocyklem. Próbuje zalać cylinder naftą, bo może od tego irańskiego oleju zapiekły się pierścienie. Doszczelnia jeszcze dół silnika i składa wszystko do kupy. Przy okazji czyści filtry powietrza i obniża poziom paliwa w gaźniku motocykla Tomka. Miejmy nadzieję, że zacznie mniej palić. Niestety, motor Rafała dalej robi zasłonę dymną, co zwiastuje dalsze branie oleju. No cóż, trzeba będzie dolewać. Przynajmniej z dołu już nie kapie. O zmroku wraca reszta wycieczki. Nie udało im się zobaczyć Nanga Parbat, bo wszystko było ukryte w chmurach. Jak pech to pech. Niemiec, który dzień wcześniej schodził z góry mówił, że spędził w Feary Medows wcześniejszy tydzień i cały czas miał wspaniałą pogodę. Natomiast chłopaki pod ścianą ośmiotysiecznika zostali przywitani śnieżycą. No ale takie są właśnie góry.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor