----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

09 grudnia 2001

Udostępnij znajomym:

czesc 7

Zegnamy nasz hotel i znowu z dusza na ramieniu zjezdzamy na dol. Kierujemy sie na poludnie caly czas KKH. Po drodze zatrzymujemy sie cos zjesc i tu czeka nas niespodzianka, bo obiad funduje nam jakis lokalny baca, widac ktos wazny w tutejszej wiosce. Droga caly czas wije sie polka skalna wykuta w zboczu. Jest juz prawie ciemno kiedy w koncu znajdujemy kawaleczek plaskiego gruntu pod namioty. Zaraz jednak zjawiaja sie jacys ludzie i za nic nie chca nam pozwolic spac tam gdzie planowalismy. Kaza jechac za soba i na koniec ladujemy w malej wiejskiej szkolce. Po raz kolejny zaskoczono nas goscinnoscia. Korzystajac z rownego podloza Rafal wykonuje kolejna zmiana oleju, ma juz dosc mieszanek i zalewa silnik calkiem dobrym Castrolem kupionym na stacji. Jest jeszcze zludna nadzieja, ze to poprawi stan jego silnika. Przed snem zastanawiamy sie jakie beda miny dzieciakow, jak zobacza nas rano spiacych prawie w klasie.

O poranku nikt nie przyszedl. Widac tutaj dzieci chodza do szkoly w inne dni niz poniedzialek. Wyjezdzamy wiec nawet nie majac komu powiedziec dziekuje. Jazda po gorach jest niesamowita. Piekne widoki, coraz wiecej zieleni, naprawde cudnie. Po kilku kilometrach znowu spotykamy naszych niemiecko - austriackich przyjaciol na BMW. Zamieniamy kilka slow i obiecujemy sobie spotkac sie w Islamabadzie. Im jestesmy nizej, jest coraz wiecej wiosek, a co za tym idzie wiecej ludzi.

Dojezdzamy do Islamabadu. Znajdujemy polecony nam kemping dla obcokrajowcow i ruszamy rozejrzec sie po miescie. Szok, stolica znacznie sie rozni od reszty Pakistanu, co potwierdzaja nawet jej mieszkancy, mowiac, ze Islamabad to nie Pakistan. Wszystko jest bardziej europejskie, choc oczywiscie bez przesady. Postanawiamy zadzwonic do naszej angielskiej znajomej i umowic sie na wieczor. Po poludniu na camping dojechala tez ekipa BMW. Generalnie jest jednak pusto. Teraz pozostaje nam tylko przygotowac sie do wieczoru. Usunac z siebie warstwe brudu, ogolic sie i wyprac ciuchy. Trzeba wykorzystac dostep do prysznica i biezacej wody, bo zdarza sie to bardzo rzadko. Wieczorem przyjezdza po nas Lizzy i pokazuje nam pokrotce miasto, po czym jedziemy do niej. Okazuje sie, ze ma jeszcze jednego goscia. Dziewczyne z Holandii, ktora samotnie podrozuje po Azji. Nastepna niezle zakrecona kobieta. Wieczor minal nam na oproznianiu barku naszej gospodyni, opowiadaniu przygod i wrazen z podrozy. Kulminacyjnym punktem balu byly trzy wielkie pizze. Ta dawka jedzenia i picia przyprawila nasze odzwyczajone od zbytkow zoladki o niezle bolesci. No, ale tak chyba mialo byc, przeciez jest to piecdziesiaty dzien naszej wycieczki, wiec jest co swietowac.

Rano okazuje sie, ze nasza kamera odmowila posluszenstwa. Szkoda, no ale zadne urzadzenie tego typu nie zniesie bez szwanku piecdziesieciu dni na motocyklu. Wczoraj jeszcze obiecalismy sobie odwiedzic polska ambasade, wiec idziemy na poszukiwania. Nie jest to takie latwe jak myslelismy i udaje sie dopiero po trzygodzinnym "spacerze". Spedzamy godzinke na pogawedce, pytajac co tam w Polsce, bo jak by nie bylo od poltora miesiaca jestesmy odcieci od wszelkich wiadomosci. Przy okazji dowiadujemy sie, ze jest mozliwosc naprawienia naszej kamery, wiec prosto z ambasady udajemy sie do wskazanego serwisu. Rzeczywiscie lokalny specjalista podejmuje sie wykonania reperacji. Wieczorem idziemy na folk festiwal, o ktorym wczoraj mowila nam Lizzy. Odbywa sie on co roku mniej wiecej w tych dniach i przyjezdzaja na niego tworcy ludowi z calego Pakistanu. Mozna dostac zawrotu glowy, tyle jest tu ciekawych rzeczy. No i oczywiscie rzucamy sie w wir zakupow prezentowo- pamiatkowych. Do tego jeszcze przygrywaja i tancza zespoly folklorystyczne. Z trudem opedzajac sie od mnostwa nowych przyjaciol, ktorzy chca nam cos sprzedac wyrywamy sie stamtad po kilku godzinach i wracamy do obozowiska.

Nie mamy nic do roboty, wiec spimy dlugo. Robimy przeglad motocykli, czyscimy lancuchy, smarujemy itd. Kolo poludnia okazuje sie, ze naprawa kamery jest mozliwa, ale bedzie nas to kosztowalo sto dolarow. Nie uwazamy, zeby byla to uczciwa cena, no ale przed nami jeszcze kawalek drogi, i szkoda bylo by nie uwiecznic tego na filmie. Wieczorem - znowu na cepeliowski festiwal, zabierajac poznanych na kempingu przyjaciol, Czecha, Australijke i Japonczyka. Caly wieczor spedzamy krecac sie miedzy kramami z przeroznymi gadzetami, zawziecie sie targujac sie o wszystko, choc nie mamy zamiaru nic kupowac. To ostatnie oczywiscie sie nie udaje i wracamy na kemping z kilkoma nowymi nabytkami. Ludzie z tej czesci swiata sa naprawde mistrzami w handlu. Na dobranoc jeszcze calkiem niechcacy robimy mala impreze z naszymi przyjaciolmi ze swiata, ktora konczy sie o czwartej rano.

Dzisiaj konczy sie nam wiza pakistanska, a do granicy z Indiami co najmniej dwa dni drogi. Niestety, na jedyny w Pakistanie odcinek autostrady z prawdziwego zdarzenia nie sa wpuszczane motocykle. Mimo dlugiej klotni ze straznikami nie udaje nam sie wjechac i musimy zawrocic. Przy wjezdzie na autostrade spotykamy mistrza swiata w skokach na motocyklu. Niesamowite, bo wygladal bardziej na muezina niz motocykliste, no ale dowody mial, w postaci specjalnej publikacji zaswiadczajacej o jego wyczynie. Szkoda, ze z braku czasu nie bedziemy go mogli odwiedzic w jego domu. Przed granica daje sie juz odczuc co czeka nas w Indiach. Koszmar. Na granicy oczywiscie spedzamy kilka godzin. Nie obywa sie bez wreczenia lapowki jakiemus pakistanskimu urzednikowi, ktory chce nas przeszukiwac, tylko po to zebysmy nie zdazyli na indyjska strone. Tutaj granice zamyka sie o siedemnastej, a potem robcie co chcecie. Po indyjskiej stronie urzednicy rowniez daja popis jak mozna przedluzyc do kilku godzin cos co moze trwac pietnascie minut. Po zalatwieniu formalnosci, zostajemy obejrzec zmiane warty i zamkniecie bram granicznych. A jest co ogladac, bo chlopaki z prostej ceremonii zrobili niezly show dla turystow. Pelen tupania, trzaskania bramami i przekrzykiwan. Kiedy wyjezdzamy z granicy jest juz ciemno. Znowu doswiadczamy nieprzyjemnosci jazdy noca po azjatyckich, tym razem indyjskich drogach. Po prostu koszmar. Dojezdzamy do Amritzar. Szukamy jakiegos spokojnego miejsca na nocleg. Okazuje sie jednak, ze trafilismy na jakies wielkie sikhijskie swieto i miasto jest pelne pielgrzymow. Bladzimy od hotelu do hotelu, nie mogac znalezc miejsca nawet do zaparkowania motocykli. W koncu docieramy do Zlotej Swiatyni, najwazniejszego miejsca kultu religijnego Sikhow. W trakcie zwiedzania swiatyni, dowiadujemy sie ze na jej terenie znajduje sie hotel dla pielgrzymow. Zawsze otwarty dla wedrowcow i w dodatku za darmo. Niewiele myslac instalujemy sie w srodku wraz z motocyklami. Biedny byl tylko stroz, ktory, jak sie pozniej okazalo ,cala noc siedzial z kijem przy naszych motocyklach i odganial natretnych ciekawskich. My troche spokojniejsi o motorki jeszcze raz udalismy sie na zwiedzanie swiatyni. Jak sie okazalo nie bylismy jedynymi "bialasami", ktorzy spedzali tam noc. W specjalnie wydzielonej dla obcokrajowcow czesci hotelu spotkalismy jeszcze pare innych osob ze swiata. Siedzielismy z nimi do czwartej rano i gadalismy o naszych przygodach.

O poranku korzystamy z darmowej stolowki i po raz kolejny, tym razem w promieniach slonca podziwiamy Zlota Swiatynie. W dzien wyglada rownie pieknie. Wszedzie jest mnostwo pielgrzymow. O dziwo ,po raz pierwszy nie przeszkadza nam ogromna ilosc otaczajacych nas ludzi. Chyba dlatego, ze Sikhowie maja klase i mimo rownie wielkiej ciekawosci dla przybyszow z obcego kraju nie sa tak natretni i uciazliwi jak inni Hindusi. Kolo poludnia wyjezdzamy w kierunku Daramsali, gdzie ma siedzibe tybetanski rzad na uchodzstwie. W tym okresie Dalaj Lama ma w swojej rezydencji udzielac audiencji, na ktora jestesmy umowieni. Z Amritzar do Daramsali jest kawalek drogi, wiec pierwotnie mielismy w planie rozlozyc ta trase na dwa dni, zeby na miejscu zjawic sie w ciagu dnia i oszczedzic sobie nocnych poszukiwan hotelu. Nie znajdujemy jednak zadnego ciekawego miejsca po drodze na nocleg i w koncu przed polnoca dojezdzamy na miejsce. Przed sama Daramsala probujemy wkrecic sie na nocleg na teren wojskowy, ale "wojo" okazuje sie czujne i nic z tego. Przejezdzamy uspiona Daramsale i jedziemy do McLoad Gandz. Na miejscu niespodzianka. Nikt nie spi, wszystkie knajpki i bary sa jeszcze czynne, a wszedzie "walczy" sie o wolny Tybet. Znalezienie hotelu zajmuje troche czasu, jednak w koncu mamy gdzie zostawic rzeczy i polozyc sie spac, wiec spokojnie mozemy udac sie cos zjesc i wypic piwko na dobranoc.

Od rana lazimy po miescie. Okazuje sie ze Dalaj Lama z tej okazji, ze my przyjechalismy taki kawal drogi do niego pojechal na Wegry. Coz za ironia losu. Zeby chociaz pojechal na Madagaskar, ale na Wegry? Skoro z czesci oficjalnej nici pozostaje nam juz tylko czesc artystyczna. Lazimy dalej po miescie zwiedzajac buddyjskie swiatynie i klasztory. W oczy rzuca sie bieda Tybetanczykow zmuszonych przez chinskiego okupanta do opuszczenia ojczyzny. Na ulicy spotykamy poznanego w Amritzar Amerykanina Mikiego, po polsku Michala i jego dwie szwedzkie przyjaciolki. Majac tak urocze towarzystwo, jako ze Michal okazal sie chlopcem bardzo wesolym i skorym do zabawy, po raz kolejny idziemy spac bardzo pozno.

Kac. No coz dobra zabawa ma rowniez skutki uboczne. Caly dzien totalny luz. Nie robimy nic, wychodzimy tylko na miasto zeby cos zjesc i spotkac sie z Michalem. Wieczorem powtorka z dnia poprzedniego choc juz nie tak intensywnie. Idziemy do kina na holywoodzka superprodukcje. Kino to po prostu mala salka z telewizorem i odtwarzaczem pirackich plyt DVD.

Wstajemy o dziesiatej. Zmieniamy dziurawa detke w motocyklu Tomka. Zegnamy sie z naszymi amerykansko szwedzkimi znajomymi zapewniajac Michala, ze odwiedzimy go w Stanach, przy okazji zimowych igrzysk olimpijskich w Salt Lake City. Odjezdzamy. Dopiero teraz czuc, ze to te legendarne Indie. Kolo drogi mijamy ruiny swiatyn, kolorowe posagi roznych bostw, a i krajobraz przywodzi na mysl Ksiege Dzungli. Po drodze laza krowy na przemian z malpami, a w wioskach tlumy ludzi. Z wielkim trudem znajdujemy w miare zaciszne miejsce na nocleg w cieniu bambusowego krzaka. Przerosniete trawsko wielkosci malego domu.

Jedziemy w kierunku Dehli. Jazda po indyjskich drogach to naprawde mordega. Podstawowa zasada, to wiekszy ma pierwszenstwo. Wszedzie ludzie, tlumy ludzi. Wjezdzamy na najlepsza droge w Indiach - National Highway NR 1. "Highway" to moze i jest, bo przypomina "zakopianke" miedzy Krakowem a Myslenicami, to znaczy sa dwie nitki asfaltu oddzielone wysepka. Jedyna roznica to to, ze trzeba lawirowac pomiedzy pieszymi, rikszami, krowami, wielbladami, zaprzegami wolow jadacymi pod prad, stadami oslow, szalonymi ciezarowkami i autobusami. Wciaz popedzani przez klaksony pedzacych na zlamanie karku samochodow. Koszmar. Po raz pierwszy w przydroznym barze udaje sie nam dostac na specjalne zamowienie cos nieostrego. A chlopaki tutaj potrafia tak doprawic jedzenie, ze nie da sie go wziasc do ust, a jak sie juz wezmie, to trzeba potem wypic litr wody, zeby zgasic ogien w przelyku. Na nocleg zatrzymujemy sie w przydroznej swiatyni bogini Khali. Klimat jak z filmow Indiana Jones. Czujemy sie troche nieswojo, ale chyba bez powodu, bo lokalny "koscielny" jest bardzo mily i wcale nie chce nam wyrwac serc. Wieczorem zjawia sie jeszcze mlody chlopak dobrze mowiacy po angielsku, co znacznie ulatwia nam zaprzyjaznienie sie z gospodarzami. Zadziwiajace jak Hindusi zapatrzeni sa w potege Indii. Sluchamy ich wywodow o wielkosci i potedze gospodarczej i militarnej (w koncu jest to mocarstwo atomowe) i nijak nie mozemy przypasowac tego do mijanych krajobrazow. Przytakujemy tylko i usmiechamy sie grzecznie, jak na gosci przystalo. Tak chyba bedzie lepiej.

Po obfitym sniadaniu - pierwszy raz na slodko, a to za sprawa mamy naszego mlodego hinduskiego przyjaciela, ktory przyrzadzil dla nas ryz z owocami i smietana. Z trudem podnoszac sie od "stolu" ruszamy w dalsza droge. Nadal NH Nr1. Klakson ciagly, dlugie swiatla i gaz do dechy. Reszta jak wczoraj, ludzie, zwierzeta i szalone pojazdy. Na przedmiesciach Dehli gubimy Tomka. Po dluzszych poszukiwaniach nie udaje nam sie go odnalezc, a kemping na ktory wszyscy jechalismy okazuje sie zamkniety. "Decyzja rzadowa"! Teraz to juz kompletnie nie wiemy jak sie znalezc w kilkunastomilionowym miescie, a miasto to jest apogeum chaosu komunikacyjnego jaki dotad widzielismy. Znajdujemy w koncu inny kemping. Dzwonimy do polskiej ambasady. Chcielibysmy dostac informacje na temat jakiegos zaufanego agenta, ktory bedzie mogl wyslac z Bombaju nasze motorki do Polski. Wojtek zostaje na kempingu, moze Tomek jakos sie znajdzie, a my z Bartkiem bierzemy motoriksze i jedziemy do ambasady. Po drodze wjezdzamy na zamkniety kemping, zeby zostawic wiadomosc dla Tomka. To jedyne miejsce o ktorym wiedzielismy wszyscy. Pozniej kierujemy sie do ambasady. Nagle na przeciwnym pasie ruchu przemyka objuczony zielony wielblad. Pelne szalenstwo. Krotki poscig riksza pod prad i juz go mamy. Cos co teoretycznie bylo niemozliwie, wydarzylo sie naprawde. Znalezlismy jednego czlowieka posrod kilkunastu milionow. W ambasadzie czeka na nas juz przygotowany namiar na agenta. Idac za ciosem jedziemy od razu z nim pogadac. Zbieramy informacje, teraz wiemy juz na czym stoimy jesli chodzi o powrot naszych motorkow do kraju. Wieczorem idziemy zwiedzac miasto. Stare Dehli nie da sie po prostu opisac. Bieda i brud. Ludzie rodzacy sie, zyjacy i umierajacy na ulicach, pomiedzy szalejacymi i kopcacymi samochodami. To po prostu trzeba zobaczyc, zeby uwierzyc. Nagle trafiamy na przyjecie weselne jakichs bogaczy. Wybudowany specjalnie na te okazje pawilon oswietlony kolorowymi lampkami, stoly pelne jedzenia, drogie garnitury i chyba jeszcze drozsze przetykane zlotem sari i dwa samochody jako prezent dla mlodej pary. A pare metrow dalej, na chodniku zebracy i dzieci umierajace z glodu. Mial racje ten kto powiedzial, ze Indie to kraj kontrastow. Zmeczeni halasem miasta, zapachami kadzidel, smrodem brudu i smierci wracamy na kemping. Na dobranoc robimy jeszcze male techno party z poznana tam niemiecka hippiska. Niezla zakretka. Sprzedala wszystko co miala, kupila malego minibusa, zapakowala do niego boom-boxa i dwiescie CD"s z muzyka techno i jedzie na Goa. Boze, rozni tu przyjezdzaja.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor