Wystąpiła blisko 1000 razy na scenie, była gwiazdą opery wielkiego formatu, bowiem nawet z małej, epizodycznej roli potrafiła stworzyć wielką kreację. A to jest już domeną fenomenalnych artystów.
Urodziła się w niewielkim miasteczku Buk, położonym niedaleko Poznania. Od najwcześniejszego dzieciństwa miała zainieresowania artystyczne. Konkretnie dotyczyły śpiewu, a to za sprawą fascynacji widzianej w filmie aktorki o nazwisku Lubow Orłowa. Pewnie nie był to jedyny powód, bowiem starszy brat Stefanii, Marian Kondella był już solistą Państwowej Opery Śląskiej w Bytomiu. Zatem Stefania Kondella podjęła naukę śpiewu w Średniej Szkole Muzycznej. Głos początkowo prowadzony jako mezzosopran, pod koniec studiów stał się sopranem. Wówczas takie były czasy, że pracy w operze trzeba było szukać. Odbywało się to na zasadzie przesłuchań. W Bydgoszczy i Bytomiu podobała się, ale nie mieli wolnych etatów. Nawet jeśli już młoda adeptka miała być przyjęta do zespołu jednej z oper na wybrzeżu, to ostatecznie nic z tego nie wyszło. Na wolne miejsce przyjęli basa.
Nie zrażona tego typu niepowodzeniem szukała dalej... i znalazła. Pierwszy angaż otrzymała w Gdyńskim Teatrze Muzycznym, prowadzonym przez Danutę Baduszkową. Przy Teatrze jednocześnie było prowadzone Studio Teatralne. Uczestnictwo w tego typu zajęciach okazało się niezwykle przydatnym w całej późniejszej karierze scenicznej. Niezliczone ilości godzin lekcji tańca, ruchu scenicznego przypisanego różnym stylom aktorskim, a nawet szermierki w połączeniu ze śpiewem dały solidne podstawy do pracy solistki. Nie miała problemów natury wokalnej, mimo to starała się u dobrego pedagoga kontrolować emisję głosu. Wobec tego zgłosiła się do wielce cenionej prof. Barbary Iglikowskiej z Wyższej Szkoły Muzycznej. Ta niezwykle uczciwa maestra (także i mój pedagog) po pierwszej lekcji pani Stefanii powiedziała: "Moje dziecko, to co robisz z głosem, robisz dobrze. Masz świetną emisję i swobodną sopranową skalę. Nie mam tu co poprawiać i szkoda abyś traciła pieniądze na prywatne lekcje". W Gdyńskim Teatrze Muzycznym występowała jako Eleonora w musicalu "7 dziewcząt pod bramą", który skomponował Luis Angely.
W następnym sezonie, 1969/70 była solistką szczecińskiego Teatru Muzycznego. W nim grała partię Giny w musicalu Stanisława Renza "Eksportowa żona" oraz śpiewała w operetkach: Roberta Planquette "Dzwony z Corneville" - Germaine i Johanna Straussa "Wiedeńska krew" - Franzisca Cagliari.
W trakcie sezonu Michał Szopski, dyrektor Warszawskiej Opery Objazdowej, usłyszał utalentowaną śpiewaczkę w Szczecinie i zaraz zaproponował jej angaż w swoim teatrze. Umowa dotyczyła na początek udział w próbach do partii Balladyny w operze "Goplana" Żeleńskiego o objęcie partii tytułowej w "gadama Butterfly" Pucciniego. Kontrakt podpisała i poczuła się szczęśliwą.
Z uczuciami japońskiej gejszy całkowicie się identyfikowała, a muzykę tworzoną przez Pucciniego wręcz uwielbiała. Mimo wewnętrznych obaw podjęła wyzwanie i jak się później okazało operowy debiut stał się pierwszym wokalno-aktorskim popisem. Poza autentycznym debiutem przypomina sobie takie zdarzenie: "Było to już trzecie, czy czwarte moje przedstawienie. Czekając na swoje wejście, a właściwie po zaśpiewaniu intrady zobaczyłam, że na scenie stoi inny partner występujący w roli Pinkertona. Nie miałam z nim próby i nigdy poprzednio nie śpiewałam. Poziom adrenaliny wzrósł mi nie wiadomo do jak wielkiej potęgi. Ale opanowałam się i przedstawienie poszło bardzo dobrze, mimo że Pinkerton śpiewał inne teksty, niż te, które znałam. Tym Pinkertonem był sam Michał Szopski, nagle zastępujący niedysponowanego, a wyznaczonego na spektakl tenora". Wyżej wspomniane pokonywanie nieprzewidzianych problemów doskonaliła aż do końca krajowej kariery. W zespole Opery Objazdowej pracowała przez dwa sezony.
W życiu wszystkich ludzi, także artystów, zdarzają się różne, wcześniej nie planowane sytuacje. Ze względu na chorobę matki Stefania Kondella musiała opuścić stolicę i wrócić w rodzinne strony. Poza tym na bazie Opery Objazdowej organizowano Warszawską Operę Kameralną.
Po powrocie do Poznania od 15 lutego 1973 roku została (początkowo na pół etatu) solistką Teatru Wielkiego im. St. Moniuszki. W tym zespole pracował już jej brat, Marian, będacy w grupie barytonów wielce cenionym śpiewakiem. Z Operą Poznańską związała się do samej emerytury. Ta praca wcale nie oznaczała zaprzestania działalności koncertowej w kraju i za granicą, ani też współpracy z innymi teatrami operowymi. W gmachu pod Pegazem debiutowała partią Clorindy w operze " Kopciuszek" Rossiniego, a działo się to dokładnie 24 czerwca 1973 roku.
Nowy sezon artystyczny, 1973-74 od samego początku przyniósł nowej solistce sporo nowych ról. Część z nich należała do epizodów, z repertuaru będącego już dłuższy czas na afiszu. Uczyła się ich pilnie i wszędzie, nawet u fryzjera "czytając nuty "Głosu z nieba" wkładała dźwięki do głowy. Dla pełniejszego obrazu wymienić można choćby tylko pierwsze dni września, w których wystąpiła aż w czterech nowych rolach. Z początkiem nowego roku, 8 stycznia 1974 po raz pierwszy zaśpiewała partię Idy w "Zemście nietoperza". Nie były to partie zazwyczaj śpiewane przez heroiny operowe, jednak dla całości spektaklu dość znaczne, wymagające sporego wysiłku.
Następne sezony również nie obfitowały w obsadzanie Stefanii Kondelli w wielkie role. Już gdy została przyjęta do zespołu, było wiadomo, że posiada głos upoważniający do wykonywania repertuaru zaliczanego do klasyki operowej. Ponadto doświadczenie zdobyte w Warszawskiej Operze Objazdowej, w której odnosiła triumfy jako Butterfly mogło być lepiej wykorzystane. Ale nie było. Dziś tak to ocenia: "Koleżanki, które już w tej partii występowały, znajdowały zakulisowe sposoby, aby mnie do tak efektownej roli nie dopuścić. Poza artystycznych przyczyn takiego zjawiska jest kilka, ale niezręcznie jest je wymieniać. Jednak w mojej pamięci ciągle funkcjonuje żal do koleżanek. Oficjalnie udawały życzliwość." Niestety polski teatr operowy nie zmienia się ponad 50 lat i etatowi pupile dyrekcji więcej śpiewają. Ale bohaterka niniejszego szkicu zdawała się być szczęśliwą, bo kilka przedstawień w miesiącu dawało odrobinę komfortu psychicznego.
Sezon 1974-75 dawał tę satysfakcję, że od 20 grudnia śpiewała wielce kunsztowną partię Musetty w "Cyganerii" Pucciniego. Jako Musetta mogła wykazać się całą paletą odcieni urokliwego sopranu. Wszak jest to partia dająca nieograniczone możliwości wokalno-aktorskie, które Kondellanka skrupulatnie wykorzystała. Drobiazgowo wyważoną ekspresją wzbudzała uznanie. Partię Musetty utrzymała w repertuarze praktycznie przez najbliższe 12 lat. Jako ciekawostkę można tu dodać informację, że w ponad połowie przedstawień za partnera miała swojego brata, Mariana Kondellę. Dla wtajemniczonych w koneksje rodzinne zabawnie to mogło wyglądać, jak prywatnie brat i siostra grają zazdrosnych o siebie kochanków. W kwietniu 1975 roku repertuar poszerzyła o partię księżniczki Emmy z opery "Chowańszczyzna", którą później z macierzystym zespołem śpiewała we Włoszech.
W sezonie 1975-76 nie otrzymała wprawdzie nowej roli, ale i tak nadszedł upragniony dzień. W związku z chorobą jednej artystki nie można było grać w tym dniu opery "Trubadur". Więc zmieniono repertuar i pani Stefania po raz pierwszy w gmachu pod Pegazem, 11 stycznia 1976 roku mogła zaśpiewać swą ukochaną Cho-Cho-San z opery "Madama Butterfly". Postać nieszczęśliwej gejszy stała się jednym z największych osiągnięć sztuki wokalnej Stefanii Kondelli. Poza Poznaniem prezentowała ją kilkakrotnie na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie oraz Opery Nova w Bydgoszczy. Rolę opracowała w najdrobniejszych szczegółach. Japońskie, delikatne gesty oddawane w detalach trafiały w gusta nawet najwybredniejszych widzów. Subtelna gra kimonem i dyskretne posługiwanie się wachlarzem upajało publiczność. Nie tylko nieśmiałość i wdzięk aktorski wpływał na wspaniały kontakt z publicznością, bo urzekający barwą sopran mienił się pastelowymi barwami tęczy. Pod technicznym względem nienagannie prowadzony głos imponował soczystymi, niby westchnienia pianissimami i potęgą w miejscach wymagających fortissima. Idealnie zespolone z sobą warstwy wokalna i aktorska w tej interpretacji zostały nasycone nieprawdopodobnym żarem namiętności. Oczywiście owo odczucie inaczej przedstawiała w duecie z Pinkertonem, inaczej w duecie z Sharplesem, a jeszcze inaczej z Suzuki. Wszystko razem pozostawało w miłej pamięci widzów przez długie miesiące, a nawet lata.
Na sezon 1976-77 przygotowala dwie nowe partie. Były nimi Giulietta w "Opowieściach Hoffmanna", partia piękna i dająca sporo satysfakcji oraz pierwszą rolę mozartowską. Śpiewanie w arcydziełach Mozarta jest uważane za niezbędną higienę dla głosu. Do partii Fiordiligi mozolnie szukała środków artystycznego wyrazu. Miała przekonanie, że już podczas początkowej fazy prób powinno dojść do dobrego efektu artystycznego. W polsko-operowym zawodzie śpiewaczym tak już jest, że uczciwie włożony wysiłek w przygotowanie partii, nie zawsze przekłada się na garnitur premierowej obsady, ani na ilość późniejszych wykonań. I co z tego, że po próbie generalnej pani Stefania otrzymała moc gratulacji, że orkiestra dała dowód aplauzu tradycyjnymi uderzeniami smyczków w pulpity. Artystka ten fakt do dziś mile wspomina. Ale partię Fiordiligi w całym życiu zagrała zaledwie 4 razy. Z ważniejszych wydarzeń minionego sezonu trzeba wymienić debiut na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w tytułowej partii opery "Madama Butterfly".
Następny sezon niewiele wniósł nowego. Pani Kondella ciągle emanowała na otoczenie własnym optymizmem. W swoim postępowaniu kierowała się przyjaznym podejściem do wszystkich ludzi. Miała przekonanie, że serdeczność, prawdziwa i z serca płynąca jej daje wewnętrzne ukojenie. Bez takiego podejścia do życia i ludzi nie można osiągnąć sukcesu - twierdziła. Zatem z należną pokorą przyjmowała to, co do pracy dostawała. W przygotowywanej na 29 grudnia premierze opery "Sen nocy letniej" dostała partię Heleny. W tej - jak się później okazało - jedynej z własnego dorobku operze Brittena występowała do 26 lutego 1980 r. przez 14 wieczorów.
W nie schodzącej z afisza produkcji opery "Straszny dwór" patrona Teatru Wielkiego; Stanisława Moniuszki dostała do przygotowania partię Hanny. Od 10 marca 1978 roku, była więc zwiewną i sprytną szlachcianką. Aparycyjnie ładna buzia i wiotka kibić; uwodzicielskimi gestami starała się zdobyć miłość Stefana. Nie myślała wtedy, że za parę lat włączy do repertuaru partię Jadwigi z tej samej opery (od 21 lipca 1988 r.) a pod koniec kariery, już w Chicago będzie z powodzeniem śpiewała rolę Cześnikowej. Tę produkcję na 9 i 10 grudnia 1995 r. przygotował International Music Theatre, LTD kierowany przez Henryka Zygmunta, niegdyś barytona w łódzkim Teatrze Wielkim.
Trwał 1978 rok. Bohaterka niniejszego szkicu, miała już w macierzystym teatrze ugruntowaną pozycję, Zdobywała ją z trudem, w przysłowiowym pocie czoła. Wszystkie pozycje, nawet te najmniejsze wysoko ceniła i obdarzała należną uwagą, Z większych pragnę w tym miejscu wymienić tytułową rolę w operze "Madama Butterfly" oraz takie tytuły jak: "Cyganeria" (Musetta), "Boccaccio" (Izabella), "Kopciuszek" (Klorynda), i "Opowieści Hoffmanna" (Giulietta). Akurat zdarzyło się tak, że pani Kondella przebywała w Niemieckiej Republice Federalnej i odrzuciła ciekawą dla siebie propozycję, którą tak wspomina: "Nie pamiętam dokładnie, którego z teatrów niemieckich sprawa dotyczyła. Czy było to w Frankfurt am Main, czy może chodziło o Dortmund. W każdym bądź razie stanęłam na przesłuchanie, jakie organizował pan Hibner. Od tych, którzy mnie słuchali wiem, że cała ośmioosobowa komisja reprezentująca niemieckie teatry zainteresowała się moim głosem. Otrzymałam od nich propozycję angażu do partii Amelii w operze "Bal maskowy" z honorarium wynoszącym 4 tysiące Deutsche Mark. Warunkiem jednak było natychmiastowe podpisanie kontraktu. Usłyszałam tego typu argumentację - jeśli pani teraz wyjedzie, to za dwa tygodnie do nas nie wróci. Na zakończenie sezonu w macierzystym teatrze przygotowywano nową produkcję opery "Złoty kogucik" i to zadecydowało. Emocjonalnie związana z Poznaniem nie podpisała intratnego kontraktu.
Czy tak zwany patriotyzm lokalny był najlepszym rozwiązaniem? Trudno dziś wyrokować. Na pewno w ówczesnych Niemczech Zachodnich soliści pracowali za większe pieniądze, no i satysfakcji z wielkich ról, jakie angaż przewidywał, nie można przyrównać do rodzimych warunków.
Jednak decyzja pozostania w Poznaniu była w pełni świadomą, choć pod artystycznym względem niezbyt atrakcyjną. W następnym sezonie nasza miła bohaterka otrzymała bardzo efektowna partię Saffi z operetki "Baron cygański". Wykonała ją na scenach Poznania, Bydgoszczy i Cieplic razem 67 razy. Do tego jeszcze trzeba dodać tournee po Niemieckiej Republice Federalnej.
Rozwój artystyczny wymaga od solistki operowej ciągłego doskonalenia się w nowym repertuarze. Stefania Kondella w tym zakresie zbyt dużego szczęścia nie miała. Dlatego przygotowanie dwóch mniejszych wokalnie, lecz odpowiedzialnych partii w słynnym tryptyku Pucciniego przyjęła z entuzjazmem. W operze "Gianni Schicchi" zaśpiewała partię Nelli, a w operze "Siostra Angelica" grała rolę Siostry Genowefy. Dla porządku podam, że premiera "Il Trittico" w gmachu pod Pegazem miała miejsce 27 stycznia 1980 roku.
Innym, ciekawym wydarzeniem stał się debiut artystki na scenie Opery i Operetki w Bydgoszczy. Z tą sceną, sąsiedniego jakby nie było miasta wojewódzkiego niebawem nawiąże stałą i długotrwałą współpracę. Niezależnie od wielu wspaniałych osiągnięć wokalno-aktorskich w pamięci pani Stefanii zapisały się niemiłe chwile. Sytuacja miała miejsce w kilka lat później po debiucie, jakim był gościnny występ w partii Saffi z operetki "Baron cygański". Mianowicie chodzi w tym przypadku o rolę, jaka każdemu sopranowi daje ogromne możliwości interpretacyjne zarówno pod wokalnym jak i aktorskim względem. Jest nią tytułowa partia Florii z opery "Tosca" Giacomo Pucciniego. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami z dyrekcją bydgoskiej Opery Stefania Kondella partię rzymskiej śpiewaczki przygotowała i został wyznaczony termin pierwszego przedstawienia. Niestety do niego nie doszło. Na ten temat po latach artystka ze łzami w oczach tak mówi: " Zakulisowe zawiści zazwyczaj bywają prostackiej natury. Inna śpiewaczka od lat związana z tym zespołem miała w nim pozycję primadonny. Więc nie musiała czuć się zagrożoną pod względem artystycznym. Raczej tu chodziło o zupełnie coś innego, o niewielką sumę pieniędzy, jaką za tak zwane nadgranie mogła dostać, ale u mnie zapisała się w niemiłej pamięci. Już nigdy więcej nie miałam okazji zostać Toską na scenie. Tę partię wykonywałam jedynie w wersji estradowej na koncertach.
Sezon artystyczny 1980-81 nie przyniósł nowości pod względem ujęcia solistki w nowych produkcjach przygotowywanych przez macierzysty teatr. Ale pod koniec sezonu, na 28 maja 1981 roku artystka przygotowała partię tytułową w operze "Halka" Stanisława Moniuszki, zresztą tytularnego patrona gmachu pod Pegazem. Od samego początku Halka stała się popisową, niemal sztandarową partią pani Stefanii. Śpiewała ją w Poznaniu, Bydgoszczy i Chicago. Postać wprawdzie symbolizuje słowiańską stylistykę, lecz osobowość i przeżycia tytułowej bohaterki do złudzenia przypominają, inną, także koronną kreację pani Stefanii, mianowicie Butterfly. Jednak prezentowała odmienne etnicznie i folklorystycznie cechy, bardzo precyzyjnie przez Kondellę budowane na scenie. Jako młoda, góralska dziewczyna wzruszała wdziękiem i prostotą wyrazu artystycznego. Takt po takcie w I akcie pieśnią Halki "Jako od wichru krzew połamany" w stronę widowni kierowała niewinne pokłady nadziei odnalezienia Janusza. Bezpretensjonalnym, głębokim uczuciem wyrażanym ciepłym głosem zdobywała serca słuchaczy. Wokalnie dokładna, nasyciła kreowaną postać entuzjazmem poprzez klarowną formę przekazu.
W następującym po pieśni duecie z Januszem "O Jaśko! Mój drogi!" zdumiewała nieskazitelnym prowadzeniem frazy muzycznej. Głównie muzycznymi walorami wzniecała na widowni wiarę w swoje emocje. Tak zawładnęła publicznością, że dominowała nad akcją przedstawienia nawet wówczas gdy na scenie wcale nie była obecną. Ileż uczucia przekazała w rozterce jaką przepoiła recytatyw i arię "O jakże bym klęczeć już chciała tam u krzyża kiło drogi". W arii liczne fermaty pozwalały artystce na zmianę nastroju w obrębie skołatanych myśli Halki. Prawdą jest, że kompozytor w partyturze umieścił fermaty i inne znaki dynamiczne, lecz doskonała umiejętność ich wykorzystania przez solistkę dopiero stanowiła o jakości kreacji. A była przedniej marki, pięknie rozwijanej w następnym recytatywie "A widzisz Jontku, na co ci było".
W IV akcie Stefania Kondella już całkowicie panowała nad widzami. Wydaje się iż każdy oddech i ruch sceniczny nieszczęsnej góralki w recytatywie "Ha! Dzieciątko nam umiera, z głodu umiera" i następującej po nim cavatinie "O, mój maleńki! Któż do trumienki ubierze cię?" był odbierany przez publiczność jak osobiste przeżycie. To wielkie mistrzostwo poznańska śpiewaczka z powodzeniem powtarzała kilkadziesiąt razy, zawsze z takim samym, wspaniałym skutkiem. Niekiedy nawet zastanawiałem się czy Kondella Halkę grała, czy może nią autentycznie była.
Następny sezon, podobnie jak poprzedni poświęciła wyłącznie pracy scenicznej w macierzystym teatrze. Naturalnie nie oznacza to zaprzestania działalności estradowej, realizowanej w kraju i poza jego granicami. Zatem sezon 1981-82 rozpoczął się próbami do nowej produkcji opery "Don Giovanni" Mozarta. Dyscyplina wokalna, prawidłowa emisja głosu i nieskazitelne formowanie każdego dźwięku poprzednio pozwalały pani Steni na kreowanie w wielkim stylu partii Fiordiligi w "Cosi fan tutte". Tym razem powierzono jej przygotowanie trudnej, i charakterologicznie negatywnej postaci jaką jest Donna Elwira. Z zadania wywiązała się świetnie, a nawiasem mówiąc śpiewanie w dziełach Mozarta do łatwych nie należy. Dla tak zwanej higieny głosu sumienne przygotowanie partii zaowocowało, czymś, czym dla sportowca jest podniesienie poprzeczki. Niestety mimo nie kwestionowanego sukcesu zbyt często jako Donna Elwira na scenie się nie pojawiała. Po raz pierwszy tę partię wykonała 30 października, drugi 22 listopada i ostatni 12 grudnia 1981 roku. W kilka godzin po zakończeniu tego przedstawienia w Polsce został ogłoszony stan wojenny. W związku z tym na terenie całego kraju zostały odwołane wszystkie imprezy (nie tylko kulturalne). Po złagodzeniu tego typu restrykcji niestety poznański "Don Giovanni" na afisz Teatru Wielkiego nie wrócił.
Drugą z nowych partii była Rozalinda w "Zemście nietoperza" Straussa. Z tą wielce piękną operetką bohaterka niniejszego reportażu miała już do czynienia w pierwszym sezonie pracy w poznańskim Teatrze Wielkim. Wtedy śpiewała, a właściwie grała raczej epizodyczną partię Idy, siostry Adeli. W treści operetki Ida jest początkująca aktorką i wnosi do akcji sporo uśmiechu i humoru. Poza tym musi być bardzo ładną, zgrabną i młodą dziewczyną. Takimi walorami Kondellanka dysponowała. Lecz nie powinna występować w zbyt wielu małych rolach. Mając aparycyjne atuty i wielce interesujące osiągnięcia w dziedzinie aktorskiej przyszedł czas na trudną wokalnie partię Rozalindy. Owa węgierska princessa musi być kobietą "z biglem". Zmieniać nastroje niczym przysłowiowe rękawiczki. Udawana tolerancja wobec męża udającego się na bal zamiast do więzienia, przedziwnie udawane nie poznanie go u księcia Orłowskiego itp. Gagi tworzą klimat "podkasanej muzy". Dla wielu śpiewaków mówienie tekstów jest problemem. Pani Stefania wszelkie trudności pokonała nad wyraz dobrze. Mówiła pięknie, bez tego usprawiedliwiającego przymiotnika "operetkowe". Grała wybornie i z wielką klasą damę wielkiego formatu. Jednak przede wszystkim upajała śpiewem. A możliwości pokazania własnych, wszechstronnych możliwości partia daje wiele. Wszystkie, dokładnie wszystkie nuty zostały z należytą precyzją zaśpiewane, zarówno z niskiego, niemal altowego rejestru, jak i te, które wymagają techniki koloraturowej oraz te, które w skali głosu sięgają trzykreślnego "des". Wprawdzie na próbach zespół orkiestry zawsze po efektownie zaśpiewanym czardaszu "Piosnka daleka" uderzając smyczkami o pulpity dawał wyraz zadowolenia, lecz publiczność na scenie Kondellę zobaczyła dopiero w trzeciej obsadzie. W tym miejscu można śmiało powiedzieć, że polscy dyrektorzy operowo-operetkowi kierują się mało rozumianymi zasadami doboru obsady na spektakle premierowe. Choć Stefania Kondella zaraz po zaangażowaniu do Teatru Wielkiego stała się jednym z podstawowych jego filarów, przed publicznością premierową była raczej ukrywana. I owszem przez prawie 20 lat pracy wystąpiła zdaje się w trzech czy czterech spektaklach premierowych, czy tak być powinno? I tak odniosła wielkich rozmiarów sukces, w kilku partiach będąc ulubienicą poznańskiej i bydgoskiej publiczności.
Bez nowych ról i wydarzeń przebiegał kolejny sezon artystyczny, także pod względem ilości przedstawień na macierzystej scenie. Widać panujący dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu niezbyt tę solistkę cenił. Ona jednak nie dała się stłamsić. "Siłę odnajdywałam w modlitwie i w duszy przenosiłam ją do opery. Jestem silną, powtarzałam sobie w myślach, szczególnie wtedy gdy nie znajdowałam zrozumienia u dyrektora. Nie jest w tej chwili ważne czy sprawa dotyczyła nowej roli niezbędnej dla artystycznego rozwoju, czy większej liczby bieżących przedstawień."
W kolejnym sezonie, 1983-84 nadal nie cieszyła się uznaniem. W Poznaniu na scenie pojawiła się zaledwie 15 razy. Ciekawą, nową pozycją była sceniczna wersja oratorium Honnegera "Joanna d"Arc na stosie". W tej produkcji śpiewała partię Małgorzaty. Z innych, miłych wydarzeń był powrót na bydgoską scenę, tym razem wyłącznie w repertuarze operetkowym.
Kolejny sezon straconych szans, choć nie do końca bowiem arcytrudna partia tytułowa w operze Ryszarda Straussa "Ariadna na Naxos" stała się w takim samym stopniu wyzwaniem co i wyróżnieniem. Po premierze na łamach poznańskiej prasy w recenzji pt. "Perła bez oprawy", W. Krollop tak relacjonował: "Stefania Kondella (Ariadna) odtwórczyni partii tytułowej zachwycała potęgą i brzmieniem swego doskonałego głosu. Trudne i niewygodne dźwięki górnego rejestru atakowała z najwyższą łatwością, budząc powszechny zachwyt."
W życiu codziennym artystów zdarzają się nie przewidziane sytuacje, szczególnie, gdy posiada się stała współpracę z dwoma teatrami. Dla przykładu 17 lutego 1985 roku w Poznaniu śpiewała swoją ukochaną Butterfly. Jest to partia wielkiego kalibru, wyzwalająca niesamowite emocje, także natury psychicznej. Po spektaklu publiczność idzie do domu i najczęściej mile wieczór wspomina. Natomiast Stefania Kondella zaliczała się do śpiewaczek, u których adrenalina buzowała jeszcze wiele godzin po zakończonym przedstawieniu. Zatem już w domu zasypiała, można powiedzieć dopiero nad ranem. Ale następnego dnia, 18 lutego przed południem zadzwonił telefon. Opera w Bydgoszczy pytała, czy pani Stenia zechciałaby w tym samym dniu przyjechać do Bydgoszczy i wieczorem zaśpiewać Halkę. Półprzytomna ze zmęczenia nie podjęła natychmiast decyzji. Halka i Butterfly po sobie (dzień po dniu) nie powinny być śpiewane. Wymagają zupełnie innej stylistyki wokalnej, emisji głosu, no i w ogóle niesamowitej kondycji fizycznej. Jeszcze przed podjęciem decyzji, przedzwoniła do swego brata, Mariana. On nie radził podejmowania pochopnych decyzji, jednak postulował aby siostra sprawdziła swe możliwości. Rzeczywiście sprawdziła. Bydgoska Halka "poszła świetnie" - dziś z rozrzewnieniem wspomina!
Ostatnie lata etatowej pracy w poznańskim Teatrze Wielkim nie obfitowały w przygotowanie nowych ról. Oczywiście taka sytuacja była wynikiem niezbyt wielkiego uznania ze strony dyrektora naczelnego i artystycznego, choć solistka nadal prezentowała świetną formę wokalną, w tym przypadku idącą w parze z aparycją. Jak mało kto utrzymywała szczupłą i młodą sylwetkę.
Nie mając nic nowego do roboty w poznańskiej i bydgoskiej operze, lecz ciągłą potrzebę śpiewania Stefania Kondella związała się z powstającym zespołem działającym na zasadzie stagione w Cieplicach. Pracowała z nim przez 3 lata. Na początek przygotowała (w zasadzie mezzosopranową) partię Jadwigi w operze "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki. Tak dziwnie toczą się koleje losów artysty. Kto by wcześniej pomyślał, że później, po Hannie będzie grała jej sceniczną siostrę, Jadwigę.
Ostatni sezon na macierzystej scenie nie przyniósł rewelacji, bo przecież nie można do nich zaliczyć prób przed wznowieniem niezbyt odległej w czasie produkcji "Zaczarowanego fletu" Mozarta. Natomiast współpraca z Operą w Bydgoszczy była wielce efektowną z uwagi na powierzenie pani Stefanii partii Desdemony w operze "Otello"Verdiego. A i Cieplice, niezależnie od ciągłego grania "Strasznego dworu", postanowiły wystawić operetkę "Baron cygański" , w którym śpiewała dobrze nam znaną partię Saffi.
Na tym zakończyła się działalność pracy etatowej. Po przyjeździe do USA związała się z International Music Theatre, LTD. Dzięki temu chicagowska publiczność mogła przekonać się jak poznańska primadonna, mimo ciernistej drogi, po której szła kreuje postać Cześnikowej w operze "Straszny dwór"(1995), Mirabelli w operetce "Baron cygański"(1996) oraz jakim kunsztem dysponuje gdy wciela się w swą popisową postać moniuszkowskiej "Halki"(1996).
Wystąpiła blisko 1000 razy na scenie, była gwiazdą opery wielkiego formatu, bowiem nawet z małej, epizodycznej roli potrafiła stworzyć wielką kreację. A to już jest domeną fenomenalnych artystów. Poza rolami heroin operowych świetnie bawiła publiczność jako diva w operetkach klasycznych. Dziś już tylko Stefanię Kondellę można usłyszeć na koncertach. Można zatem przekonać się, że nadal ma piękny głos, wymaganą sopranową skalę i niezmierzone pokłady talentu.
Wilfried Górny