Danuta Peszyńska: Dał się Pan poznać jako człowiek skromny, unikający zainteresowania mediów. Dlaczego zgodził się Pan na tę książkę?
Czesław Sawko: Bardzo długo zastanawiałem się nad samym projektem. A także potem, już w trakcie zaawansowanych przygotowań, nie mogłem się zdecydować, czy książka powinna się w ogóle ukazać. Dlatego też praca nad nią trwała cztery lata.
Inicjatywa wyszła od samych autorów, Wincentego Kołodzieja i Janusza Wróbla, znanych i cenionych historyków, którzy bardzo mnie do tego przedsięwzięcia zachęcali. Uważali, że książka jest potrzebna, zwłaszcza dla młodego pokolenia Polaków. Głównie z tego względu, że łączy moje życie z najbardziej dramatycznym okresem w dziejach Polski. A także z historią powojennej emigracji polskiej w Stanach Zjednoczonych. Przekazuje również budujący przykład spełnienia amerykańskiego mitu. Mówi o tym, że można tu przyjechać bez znajomości języka angielskiego, bez pieniędzy i w stosunkowo niedługim czasie osiągnąć duży sukces zawodowy i finansowy.
- Powrót do przeszłości bywa niekiedy bardzo bolesny. Udzielając autorom książki długich wywiadów, musiał Pan zapewne jeszcze raz przeżywać wiele dramatycznych chwil ze swego życia.
Tu rzeczywiście dotknęła pani czułego punktu. Mam 73 lata i mogę zapomnieć, o czym żeśmy przed chwilą rozmawiali. Ale tego, co przeżyłem w wieku 10 lat, nigdy pewnie nie zapomnę. Pamiętam dokładnie, jak sowieci nas aresztowali, przejazd w bydlęcych wagonach do posiołka pod Archangielskiem, a potem długą walkę o przetrwanie ... To wszystko jest bardzo bolesne. Ciężko o tym mówić czy nawet przyznać się, żeśmy żyli w tak strasznych warunkach, w takiej nędzy, w brudzie potwornym. Czasami wstydzę się opowiadać o tym Amerykanom, bo im trudno jest uwierzyć, że można coś takiego przeżyć i być "normalnym" człowiekiem.
- Czy identyfikuje się Pan z portretem, jaki rysuje się na kartkach książki? Inaczej mówiąc, czy autorom udało się prawdziwie przedstawić Pana życie?
Każda historia życia spisana przez drugiego człowieka musi być w pewien sposób subiektywna. Nie wiem, czy jestem tak bardzo pozytywnym człowiekiem, jak mnie przedstawiono. Zauważyłem, że wszyscy piszący o mnie, nie tylko autorzy tej publikacji, traktują mnie bardzo pochlebnie, może zbyt pochlebnie... Ale myślę, że książka jest rzetelna, napisana zgodnie z prawdą.
- A czy oddaje także Pana osobowość?
Trudno jest mi oceniać ten aspekt. Ale jeśli odczuwa się tu pewien niedosyt, to niekoniecznie chciałem to rozszerzać. Raczej skupiałem się na faktach. Nie mogłem także - ze względu na inne obowiązki - poświęcić autorom i samej publikacji zbyt wiele czasu. Stąd też wkradły się pewne nieścisłości. Na przykład niektóre wydarzenia z przeszłości występują w czasie teraźniejszym. Ale książka powstawała przez kilka lat, w tym okresie dużo się zmieniło.
- Jeden z najciekawszych rozdziałów książki dotyczy Pana pobytu w obozie przejściowym w Meksyku. Jest to wciąż zbyt mało znany epizod w dziejach polskiego wychodźstwa. Czym dla Pana była hacjenda Santa Rosa?
Prawdziwym rajem. Po tym wszystkim, cośmy wcześniej przeszli, tak to był raj.
- Znalazło tam schronienie około półtora tysiąca polskich uchodźców ze Wschodu. Wszyscy byliście ze sobą na pewno bardzo zżyci. A potem rozeszliście się w różne strony świata. Co z tego zostało?
Byliśmy jak jedna duża rodzina. Spędziliśmy ze sobą wiele wspaniałych lat. Ale wiadomo było od początku, że to tylko chwilowa przystań. Kiedy wojna się skończyła i w Jałcie zostały przesądzone losy Polski, trzeba było szukać nowego gniazdka. W Meksyku pozostały głównie nasze dziewczynki (tak je nazywaliśmy, bo miały wówczas nie więcej niż osiemnaście czy dwadzieścia lat), które wyszły za mąż za obywateli tego kraju. Do Polski wróciło niecałe 200 osób - prawie wszyscy potem żałowali tej decyzji. Ale kto mógł wówczas przypuszczać, że komunizm przetrwa tam tak długo. Część Polaków wyjechała do Anglii, Australii, Kanady i Nowej Zelandii. Jednak największa grupa - około tysiąc osób - wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, głównie do Chicago, a także do innych dużych miast, jak Milwaukee, Buffalo czy Detroit. Do tej pory utrzymujemy bliskie kontakty. Co pewien czas spotykamy się, wspominamy, urządzamy uroczystości. Założyliśmy nawet Klub Santa Rosa.
- Powiedział mi Pan kiedyś, że mimo wszystko miał piękne życie. Co pozwala Panu zachować ten optymizm, pozytywny stosunek do rzeczywistości?
To, że wypędzono nas z domu, z ojczyzny, że tyle przecierpieliśmy - to wszystko było okrutne. Ale potem przyszły też jasne, dobre momenty. Radość sprawiały nam zwykłe, codzienne czynności, jak spożywanie posiłku czy kąpiel. Nieraz też myślałem, a co by było, gdybyśmy zostali... Czy nie byłoby nam jeszcze trudniej. Nasze rodzinne ziemie, ukochane Kresy, cały ten świat przepadł przecież bezpowrotnie. Gdybyśmy nawet przeżyli wojnę i kolejne wywózki, to co dalej. Marzylibyśmy pewne, jak wielu Polaków, o wolności i wyjeździe na Zachód. A tak znaleźliśmy się tu dużo wcześniej i jakoś sobie poradziliśmy. Co jeszcze ciekawe, wielu z nas dożywa naprawdę sędziwego wieku. A przecież nie chowaliśmy się na witaminkach... Nie mieliśmy możliwości ani czasu na naukę, tak że w naszej grupie nie spotka się wielu wykształconych ludzi. Ale wszyscy zapewniliśmy bardzo dobrą edukację naszym dzieciom. I to chyba najbardziej nas cieszy.
- Czy myśli Pan, że te trudne doświadczenia czemuś służyły? Czy ukształtowały Pana charakter?
Naturalnie, takie trudne przeżycia hartują człowieka, ale także uwrażliwiają na krzywdę innych. Większość z nas żyje uczciwie i pomaga innym. Jesteśmy dobrymi obywatelami Stanów Zjednoczonych, ale też nie zapominamy o Polsce. Chociaż ja wciąż boję się pojechać na Białoruś, by odwiedzić rodzinne strony.
- Co to znaczy być milionerem? Co fakt wielkiego sukcesu zawodowego i finansowego zmienił w Pana życiu?
Oczywiście żyje się nam teraz znacznie wygodniej. Ale obydwoje z żoną nie jesteśmy specjalnie rozrzutni. Pieniądzę dają na pewno poczucie pewnej niezależności. Mogą jednak także człowieka ograniczać, czy nawet wpływać destrukcyjnie. Największa korzyść i radość z posiadania "dużych pieniędzy" jest taka, że można się nimi dzielić z innymi. Pomagamy więc dzieciom, wspieramy różne organizacje, przedsięwzięcia, osoby prywatne.
- Ktoś powiedział, że bogatym jest nie ten, kto dużo ma, ale ten, kto dużo daje. Pana hojność stała się już przysłowiowa. I spotyka się z powszechnym uznaniem oraz wdzięcznością. Ale pojawiają się i takie opinie - dotyczą one bezpośrednio nie Pana, ale wielkich filantropów w ogóle - że łatwo dawać, kiedy się dużo ma, a w dodatku można to sobie jeszcze "odpisać od podatku".
Przede wszystkim nikt mnie do tego nie zmusza. Po drugie, takie opinie mogą głosić tylko ludzie nie zorientowani w prawie podatkowym. Ale o wyjaśnienia w tej sprawie najlepiej zwrócić się do specjalisty. Na łamach "Monitora" były już chyba na ten temat publikowane artykuły. Zachęcam do lektury. A wracając do tematu: dlaczego ja daję? Dlatego że mnie też kiedyś ktoś pomógł. Spotykałem się z takimi aktami bezinteresownej dobroci zarówno w Rosji, jak potem, w czasie naszej długiej tułaczki... Ale na wielką skalę było to widoczne w Meksyku. Przecież za nasze utrzymanie, naukę, książki i opiekę medyczną ktoś musiał płacić. Wiadomo jak wielki miały w tym udział polskie organizacje i formacje zakonne ze Stanów Zjednoczonych, by wymienić tylko Związek Narodowy Polski, Zjednoczenie Polskie Rzymsko-Katolickie, Związek Polek i Siostry Felicjanki z Chicago. Nie musieli tego robić, a pomagali. I nie myśleli wtedy na pewno o "ulgach podatkowych". Zazwyczaj mówię spokojnie na ten temat, ale nieraz mnie korci, żeby powiedzieć - "To dlaczego pan czy pani nie daje, skoro to tak łatwo można odpisać sobie od podatku".
- Znany jest Panu zapewne artykuł, który ukazał się na łamach polskiego tygodnika "Wprost", a potem był przedrukowany w chicagowskim "Expressie" pt. "25 najbogatszych emigrantów z Polski." Pan również znalazł się w tym rankingu obok m.in. Barbary Piaseckiej-Johnson. Czy to Panu pochlebia?
Jak już wspomniałem, prasa mnie bardzo faworyzuje. Ale tym razem pojawił się nadzwyczajny komplement, oczywiście w cudzysłowie... Bo jeśli coś jest niezgodne z prawdą, to nie powinno być publikowane. Kwota na którą szacuje się mój majątek jest kilkakrotnie wyższa od rzeczywistej. Nie mam pojęcia na podstawie jakich źródeł sporządzano te obliczenia. Podobnie przesadnie potraktowane zostały fortuny wielu innych znanych mi osób, bohaterów tego artykułu.
- Poza tym wynalazł Pan maszynę do produkcji sprężyn, a nie śrub...
No, mniejsza już z tymi śrubami, ale kwota powinna być sprostowana.
- Czy myślał już Pan o przejściu na emeryturę?
Chciałbym oczywiście pracować mniej intensywnie. Marzy mnie się też taka sytuacja, kiedy nie będę już musiał podejmować ciągle ważnych decyzji, bo dzisiaj to trudno przychodzi, zwłaszcza osobie starszej. Z drugiej strony - to jest moje życie. Ja nie potrafię wyjechać na wakacje i zapomnieć o wszystkim, bo to nie daje mi zadowolenia. Pragnąłbym na pewno więcej czasu poświęcać swoim wnuczkom. Mam ich pięć; wszystkie są urocze i bardzo absorbujące. Cieszy mnie, kiedy mogę pójść z nimi na lekcje baletu czy na spacer do parku.
- Wracając jeszcze do książki. Czy zostanie wydana także w języku angielskim?
Nie, nie wydaje mi się to konieczne. W języku angielskim były publikowane - i to z dużym powodzeniem - wspomnienia trzech moich koleżanek i dwóch kolegów z Santa Rosa. Bardzo dobrze, że te książki mogły się ukazać. A moje życie? Nie sądzę, żeby to było interesujące dla czytelnika anglojęzycznego.
- Jak odebrali tę biografię Pana bliscy?
Mój najmłodszy brat, Mieczysław, miał cztery lata, kiedy nas wywozili z Kamiennego Mostu i nie wszystko już z tamtych czasów pamięta. Ale języka polskiego nie zapomniał. Książkę przeczytał - jak powiada - z dużym zainteresowaniem. Pomogła mu wypełnić luki w pamięci. Ale dowiedział się z niej czegoś więcej. Chodzi mianowicie o kontekst historyczny, w który rozgrywały się nasze losy. Dwa lata młodszy ode mnie Wiktor, który został adwokatem, przeczytał tę biografię już dwa razy. Uważa, że jest zgodna z faktami i dobrze napisana. Żona, która miała podobne doświadczenia i jest również bohaterką tej książki, bardzo dobrze ją odebrała. A dzieci? Ucieszyły się, wielokrotnie już dokładnie obejrzały, ale same przeczytać nie mogły, gdyż słabo znają język polski.
- Czy książka "Czesław Sawko - zesłaniec, milioner, filantrop" jest już dostępna w Chicago?
Tak, można ją nabyć w księgarniach: "Book and Art Store", "Polonia" i "D&Z". Całkowity dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na cele charytatywne dla polonijnych i polskich organizacji.
rozmawiała Danuta Peszyńska