Kiedy ktoś mówi, że nie ma ludzi niezastąpionych, przypomina mi się jedna z finałowych scen "Lalki" Bolesława Prusa.
Wokulski przepadł, Ochocki wyjeżdża, Rzecki właśnie umarł. - "Straszna rzecz odezwał się doktor. - Ci giną, wy wyjeżdżacie... Któż tu w końcu zostanie? - My! - odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum. - Ludzi nie zabraknie... - dorzucił radca Węgrowicz ...
Teraz obraz ten powrócił w związku z wyjazdem Ojca Stefana.
Oczywiście, nie idzie tu o bezpośrednie podobieństwa. Ani ks. Filipowicz nie jest Wokulskim czy Ochockim, ani my - którzy tu zostajemy - nie składamy się z samych Maruszewiczów bądź Szlangbaumów. Analogia mówi raczej o wyjątkowości pewnych osób i o tym, że bez nich świat (nie tylko ten własny, wewnętrzny) już nigdy nie będzie taki sam.
Ks. Stefan Filipowicz był z nami przez 23 lata. Z zaangażowaniem emocjonalnym równym zaangażowaniu intelektualnemu tworzył to, co nazywamy Polonią chicagowską.
Zakonnik, ksiądz, dziennikarz, człowiek o wielkiej kulturze i osobliwym poczuciu humoru. Kapelan licznych organizacji, obrońca węzła małżeńskiego w trybunale archidiecezjalnym, pomagał ubogim, chorym, wieźniom, ludziom o przękręconych życiorysach i tym na świeczniku. W każdej z tych ról dawał z siebie wszystko. A Pan Bóg nie poskąpił mu mądrości, talentów i przede wszystkim siły ducha.
Szkoda, że już nie będzie - przynajmniej tak bezpośrednio, na co dzień - nas tymi darami wzbogacał.
O. Stefan z woli przełożonych wraca do Polski. Zamieszka w Krakowie, w kolegium "Ignatianum", gdzie jego misja ma się skupiać "na głoszeniu Słowa, trosce o chorych, nauczaniu języków, pisaniu..."
W Chicago pozostawia przyjaciół, współpracowników, wiernych, na których odcisnął mocny ślad swojej osobowości. Wielu z nich spotkało się na pożegnalnej kolacji w restauracji White Eagle w Niles. Zgromadziło się ponad 550 osób, co stanowiło spontaniczną manifestację. Młoda kobieta z maleństwem na rękach na moje zdziwione spojrzenie odrzekła: "Jakże bym mogła nie przyjść, skoro Ksiądz odjeżdża!"
Przyszliśmy, żeby nacieszyć się jeszcze jego obecnością. I żeby wyrazić swoją wdzięczność - może po raz pierwszy. Bo tak często trudno nam przychodzą słowa podziękowania, pochwały, gratulacji. Ojciec Stefan bywał surowym, nieraz nieprzyjemnym krytykiem. Ale umiał też zachwycać się i zwyczajnie powiedzieć: Świetnie to zrobiłeś, napisałaś... I to bardzo inspirowało.
Były słowa patetyczne i frywolne, facecje, okolicznościowe wiersze, muzyka i śpiew. Były występy aktorów kabaretu "Bocian" i wspaniały, specjalnie na te okazję napisany - Panegiryk pożegnalny Ewy Bierezin.
Mówili współbracia jezuici (ciepły serdeczny gest superiora - Ojca Pawła Kosińskiego), kombatanci, nauczyciele, inżynierowie, lekarze, aktorzy, a także przedstawiciele Towarzystwa Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II, Związku Narodowego Polskiego, Daru Serca, Klubu Przyjaciół Krakowa oraz wielu innych grup zawodowych, organizacji i fundacji, które o. Stefan wspierał duchowo i intelektualnie. Na szczęście nie skończyło się na hagiografii. Z refleksji, wspomnień i dykteryjek rysował się wizerunek człowieka żywego, postaci o wymiarze renesansowym. Bo przecież pełniąc te wszystkie ważne funkcje, znajdował on jeszcze czas na pisanie książek, chodzenie na koncerty, filmy, spektakle i zwyczajne spotkania towarzyskie przy lampce wybornego wina.
Bohater wieczoru jak zwykle zadbał, żebyśmy nie rozeszli się w nastroju rzewnego rozleniwienia. Oddany bez reszty sprawie Polonii, raz jeszcze - w sposób dobitny - sformułował to, czemu zawsze dawał wyraz w nauczaniu, pracy dziennikarskiej i społecznej:
"Mamy swoją tożsamość i reprezentujemy swoje wartości - powiedział na pożegnanie. - Mamy wiele powodów, żeby być dumni. Mamy polonijne organizacje, polskie muzeum, ponad dwadzieścia polskich szkół, pisma, programy radiowe i telewizyjne".
Przywołał postaci poetów, muzyków i aktorów, m.in. Zbigniewa Chałko, Feliksa Konarskiego Ref-Rena, Henryka Wawrzyczka, Stefana Wicika i Zofię Kłobucką. A także bohaterów I i II wojny światowej, wychowawców młodzieży, ludzi Kościoła i Ojców Jezuitów, którzy działają tu od ponad 70 lat.
"Nie jest to apel poległych, ale moment uświadomienia sobie, że też mamy swoje korzenie - dodał na zakończenie. - Bo istnieje niebezpieczeństwo, że zapominając o tym, co było, nie będziemy widzieli przyszłości". Przypomniał nam również, że nie jesteśmy Polską, tylko specyficzną grupą polonijną. I od nas zależy w świecie jakich wartości i tradycji będziemy tu żyli, i jak się przysłużymy ojczyźnie.
Tylko, kto ma nas do tego inspirować? Kto swoim żarem, duchem niezłomnym będzie nas porywał do działania? Kto rozjaśni umysły, otworzy serca? Wreszcie, na czyim rękawie będziemy się mogli wypłakać, kiedy przyjdzie Zły? Bo trzeba zjeść beczkę soli, żeby zrozumieć, co to naprawdę znaczy Polonia. I trzeba nieraz z diabłem walczyć o jej duszę. I tak ją besztać, i tak ją adorować, by była dostojniesza, mądrzejsza, piękniejsza.
Tak jak to tylko on potrafi.
Będzie nam tu Ciebie brakowało, Ojcze Stefanie.
tekst: Danuta Peszyńska
zdjęcia: Jacek Chwierut