W tym numerze Monitora rozpoczynamy druk tekstu Antoniego Libery pod znacząco obciążonym literacko tytułem "Liryki lozańskie". Nigdy dotąd nie publikowana humoreska, jest znakomitym przykładem wyrafinowanej zabawy literackiej, która zaistniała swego czasu między autorem "Madame" i twórcą "Spisu cudzołożnic".
Antoni Libera, znakomity tłumacz literatury światowej, wybitny znawca Becketta, reżyser teatralny i autor bestsellerowej "Madame" napisał w 1993 roku szalenie interesujący artykuł o wydanej wtedy książce Jerzego Pilcha "Spis cudzołożnic - proza podróżna". Ta krytyczna analiza prozy Pilcha, wyraziście ustawia ją w kontekście literatury światowej naznaczonej istotnie tym, co Herbert określiłby mianem "tworzenia w ogrodzie, do którego wtargnął barbarzyńca":
" - Dlaczego artystą ma być tylko geniusz? - zaczęło padać zuchwałe pytanie. - Dlaczego splendory mają spływać wyłącznie na wybrańców bogów? To niesprawiedliwe. Ba, to nikczemne, haniebne! Poetą może być każdy. Każdy jest potencjalnym artystą. Wyższość to schyłek i rozkład. Niższość to siła, do której należy przyszłość. Wszystko, co gorsze, co niedojrzałe, co młode jest dialektycznie zwycięskie! Wyklęty, powstań, grafomanie! [...]
A zatem mamy nareszcie odpowiedź: tekst wypełniający 152 strony książki Jerzego Pilcha jest dziełem literackim magistra Gustawa - jego debiutem, a raczej pierwszą w ogóle napisaną i zakończoną pracą, bo przecież to, że możemy ją czytać, nie oznacza bynajmniej, że ukazała się drukiem. Drukiem ukazała się tylko książka Jerzego Pilcha. To zasadnicza różnica." [A. Libera, O czym pisze...]
Libera rozpoznaje podstawowe założenie pisarstwa Pilcha w sposób bardzo przenikliwy, błyskotliwy i dowcipny. Odpryski tych trzech kategorii z łatwością rozpoznajemy w "Lirykach lozańskich", w których Gustaw udaje się w podróż do Szwajcarii. Dane osobowe głównego bohatera różnią się bardzo nieznacznie od jego pierwowzoru:
"Wypełniony przez niego kwestionariusz personalny brzmiałby zapewne tak: urodzony - w pierwszej połowie lat 50.; zamieszkały - w Krakowie; pochodzenie społeczne - inteligencja pracująca; wyznanie - ewangelicko-augsburskie; stan - żonaty; wykształcenie - wyższe; zawód wykonywany - pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, zatrudniony w Instytucie Filologii Polskiej na bliżej nieokreślonym stanowisku."[A. Libera, O czym pisze...]
W zasadzie można przyjąć bez zastrzeżeń fakt, że jest to ta sama postać literacka, chwilowo przebywająca poza powieścią Pilcha na "stypendium" w Szwajcarii opisanym przez Antoniego Liberę.
Jak to stypendium wyglądało, skąd i jak Gustaw je dostał, co z nim zrobił i w jaki sposób spożytkował swoją uniwersytecką wiedzę i polonistyczne wykształcenie w Szwajcarii - dowiadujemy się z tekstu cudownie zabawnego, pełnego literackich cytatów, pastiszy, stylizacji, parafraz i odniesień. Można go czytać na, co najmniej, dwa sposoby:
1. wyszukując podobieństwa i różnice z tekstem Jerzego Pilcha
2. bawiąc się w odgadywanie pochodzenia mnóstwa zawartych w tekście Libery "przytoczeń" i sugestii literackich
Metoda czytania i zabawiania się humoreską Antoniego Libery pozostaje oczywiście sprawą całkowicie otwartą, podporządkowaną prawu indywidualnego wyboru.
I Gustaw zaczyna grać. Przed sobą i przed innymi.
Lecz przede wszystkim - przed sobą.
Stwarza fikcję, której jest jednocześnie źródłem i bohaterem.
Gra nieustannie kogoś, kto nieustannie tworzy - jego gesty,
słowa i myśli są jak pisane zdania.
Każdy dzień jest rozdziałem, opowieścią, nowelą.
[A. Libera: O czym pisze J. Pilch?]
O tym jak Antoni Libera
Jerzego Pilcha parafrazował?
Antoni Libera
Liryki lozańskie [część 1]
Jerzemu Pilchowi
Nadarzyła się wreszcie szczególna okazja. Gustaw otrzymał zagraniczne stypendium twórcze.
Tak, choć Gustaw niczego jeszcze w życiu nie opublikował, choć był autorem zaledwie pomysłów, notatek, kunsztownych zdań początkowych i eliptycznych puent, znano go już szeroko, i to nie tylko w Krakowie. Wiele o nim mówiono, a nawet dyskutowano niejedną z jego idei i cytowano jego złote myśli. Tak, chociaż jego artyzm, jego niezwykły styl i sposób widzenia rzeczy nie odcisnęły jeszcze swojego trwałego piętna w postaci drukarskiej farby odbitej na papierze choćby najpośledniejszej literackiej gazetki - był już sławny. Nie tylko. Był również doceniony. Bo jak inaczej rozumieć przyznanie mu tego stypendium? M u s i a n o się na nim poznać. Zapewne setki rozmów, których był bohaterem, dziesiątki mistrzowskich sformułowań, którymi hojnie i z ufnością, iż nikt sobie ich nie przywłaszczy, szafował na lewo i na prawo, zapewne to wszystko razem złożyło się na legendę, która dotarłszy, gdzie trzeba, zrobiła swoje.
Dlaczegóż by nie wyróżnić - padały z pewnością głosy na obradach komisji - dlaczegóż by nie wyróżnić zagadkowego Gustawa? I cóż z tego, że nic nie napisał? I cóż z tego, że nie jest już pierwszej młodości? Dlaczego mamy ciągle ulegać rutynie i w kółko popierać corocznych debiutantów, których prace, jakkolwiek dobrze by rokowały, a nawet jeśliby były początkami świetnymi, niosą przecież już w sobie, przez sam fakt dokonania, zdradziecki zalążek końca? Czyż nie lepiej odstąpić od tej dwuznacznej zasady i - raz przynajmniej - nagrodzić Wielkie Niespełnienie? Dać szansę Niespełnionemu, aby wreszcie się spełnił? Zresztą - po cóż spełnił! By się dalej n i e spełniał, bo czymże jest Skwarne Lato, a nawet Burzliwa Wiosna wobec Wielkich Nadziei, jakie każde z nich budzi?
Tak, tak - przeważała pomyślna dlań decyzja - trzeba nagrodzić Gustawa. Któż dzisiaj, tak jak on, ma odwagę n i e pisać? Któż z taką wytrwałością, z takim uporem godnym lepszej sprawy... milczy, nim zaczął mówić? A zatem niech milczy dalej, niech dalej snuje swój wewnętrzny poemat, którego złote okruchy, niczym robaczki świętojańskie, będą co jakiś czas błyskać w ezoterycznej przestrzeni!
Więc tak zapewne - może nie jednogłośnie, może z jednym głosem przeciw i dwoma wstrzymującymi się - przegłosowano kandydaturę Gustawa.
Dalszy modus operandi Fundacji na pewno wyda się niejednemu dziwny czy wręcz niepoważny, ale to tylko pozory.
Gustaw o przyznanym mu stypendium nie dowiedział się bowiem ani za pośrednictwem Instytutu, ani Związku Literatów Polskich, do którego zresztą, naturalnie, nie należał, a który, co więcej, był w owym czasie jeszcze zawieszony, ani nawet drogą pocztową. O przyznanym mu twórczym stypendium Gustaw dowiedział się od pewnego szwajcarskiego humanisty, który przybył do naszego świętego miasta - nie po to jednak, by zwiedzać jego najświętsze zabytki lub wziąć udział w jakimś naukowym sympozjum, lecz najwyraźniej - z tajną misją. Jak wiadomo, nie były to lekkie czasy i znajdowaliśmy się pod baczną uwagą całego cywilizowanego świata.
Gustaw, najwytrawniejszy już wówczas w Instytucie przewodnik cudzoziemskich humanistów, spacerował z dalekim potomkiem Winkelrieda wokół Rynku i usiłował mu objaśnić dialektyczną wartość nudy i szarzyzny w kraju opanowanym przez komunizm, zwłaszcza komunizm wojenny czy przynajmniej zmilitaryzowany. Pełen godności i dumy, starał się przekonać Szwajcara, iż dla artysty taka sytuacja jest tylko pozornie niekorzystna. W istocie bowiem, poprzez straszliwe ograniczenia, daje mu ona nieocenioną szansę wydania z siebie perły.
- Cóż tam wy, nad Lemanem, w Lozannie, nad Aarą! - mówił z przyjaznym współczuciem. - Macie wszystko: zegarki, czekoladę, sery. Najlepsza organizacja, punktualność, czystość. Najwyższy w Europie standard. Najwyższy przychód na głowę. I cóż z tego! Nuda i jałowizna. Zbytek. Przesyt. Brak potrzeb. My zaś - kontynuował - my zaś nie mamy nic, żyjemy w nagich ścianach, za to jednakże... za to... - lecz tutaj, czy że nie umiał dobrać odpowiedniego słowa, czy że mu coś przerwało, nie dokończył, i Szwajcar odniósł wrażenie, iż Gustaw się skarży na los.
- May I help you? - zapytał sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Nie, nie, nic nie rozumiesz! - zamachał rękami Gustaw. - Jeszcze nie dokończyłem. Niższość, rozumiesz?... Gorszość... Inferiority complex... Secondclass quality... To wszystko razem... daje szansę na wyższość, na lepszość, na wybicie się, na Ascension!... Niedojrzałość... Gombrowicz... I hope, you have read him. Tak-tak, tylko poprzez upadek, poprzez sięgnięcie dna można się wspiąć na wyżyny i stanąć jak nasz Kordian, nasz romantyczny bohater, na samym szczycie Mont Blanc. Na Alpach w Splügen! Ach, stanąć tam, choćby na chwilę! Ach, choćby i u podnóża!
I wtedy to nastąpiło. Szwajcarski humanista pokiwał ze zrozumieniem głową i zaprosiwszy Gustawa do hotelowego baru, przekazał mu dobrą nowinę.
Z długiego wywodu cudzoziemskiego gościa Gustaw niewiele wprawdzie zrozumiał - Szwajcar mówił półgłosem (co w oczywisty sposób świadczyło o wadze sprawy) i coraz to wtrącał francuskie lub niemieckie słowa - istota sprawy była jednak absolutnie klarowna:
podróż i wiza - na koszt własny;
lokum i utrzymanie - coś się znajdzie, coś się wymyśli;
kieszonkowe - raczej nie liczyć, ale i nie wykluczać, albowiem kto wie, kto wie?
- A zaproszenie? - zapytał Gustaw konspiracyjnym szeptem. - And invitation?... Einladung?... L"invitation? Bez zaproszenia daleko nie zajadę. No invitation - no passport. Ohne Einladung - keine schweizerisch Visum.
- Don"t worry - przerwał mu Szwajcar. - I"ll bring it from Warsaw.
- From Warsaw? - zdziwił się Gustaw.
- Yes, yes, from Warsaw - odparł spokojnie Szwajcar. - Zaproszenie można załatwić w szwajcarskiej ambasadzie.
W tym momencie wszystko dla Gustawa stało się wreszcie jasne.
Fundacja, świadoma wszelkich trudności i przeszkód, na jakie są wystawieni obywatele tej części Europy, a zwłaszcza opozycyjni twórcy i intelektualiści, świadoma wszelkich zagrożeń i niebezpieczeństw, na jakie skazuje ich totalitarny system, takich chociażby jak:
nabrzmiałe zawiścią stosunki panujące w Instytucie; trwająca tam nieustannie wojna podjazdowa; kopanie wilczych dołów; wzajemne rycie pod sobą i zastawianie wnyków;
dalej: selekcja negatywna stosowana w Związku Literatów; utrącanie wybitnych, forowanie miernot; nagradzanie służalców kosztem niezależnych;
dalej: biurokracja; powolność i zła wola gnuśnych urzędników, ich chytrość na łapówki, zdolność do szantażu;
no i na koniec: cenzura - kontrola korespondencji;
Fundacja zatem, wiedząc o tym wszystkim, a przy tym zdając sobie sprawę z osobliwości swojego wyboru, czyli biorąc pod uwagę, iż w kraju wyróżnionego twórcy werdykt wzbudzi z pewnością nie lada kontrowersje, postępuje nad wyraz rozważnie i przemyślnie. Wysyła z tajną misją swojego człowieka, który niby prywatnie dociera do laureata i upewniwszy się, że to on właśnie, powiadamia go o stypendium. Lecz żeby nie robić szumu, nie zwracać niczyjej uwagi, zarówno w środowisku, jak i w biurze paszportów, nie wręcza mu żadnego oficjalnego pisma, lecz ustaliwszy szczegóły, wystawia mu zwykłe turystyczne zaproszenie.
Że podróż nie opłacona? Że kieszonkowe niepewne? I cóż w tym takiego dziwnego? A bo to nie wiadomo, jak poważne trudności przeżywają na świecie fundacje kulturalne, uniwersytety, ośrodki naukowe? Tak, tak, nawet w Szwajcarii!
I rzeczywiście, w kilka dni potem, szwajcarski humanista po odwiedzeniu stolicy, w drodze powrotnej do swojej wypucowanej ojczyzny (dla większej konspiracji podróżował własnym samochodem), znów zahaczył o Kraków i wręczył Gustawowi najprawdziwsze szwajcarskie zaproszenie, sowicie opłacone i poświadczone najautentyczniejszymi szwajcarskimi pieczęciami.
Zapraszającym był, oczywiście, szwajcarski humanista, a zaproszonym - Gustaw.
A więc był stypendystą! Szykował się do drogi. I to dokąd! Nad Leman. Do Lozanny. Nad Aarę. Szlakiem największych. W ślad za tytanami. Za Adamem, Juliuszem, Zygmuntem. Za Henrykiem, Stefanem, Kazikiem. A przecież i za Jamesem, i za Tomaszem Mannem, nie mówiąc już o Canettim albo o Nabokovie.
Był tak przejęty i pochłonięty załatwianiem formalności paszportowo - wizowych, że całkiem zapomniał o swoim rywalu (kochanku żony Emilki).
Wreszcie wszystko było gotowe. Paszport, wiza, tranzyty, bilet (na autokar, bo taniej).
Dokładnie w tym samym czasie, do wyjazdu szykowała się również Emilka - na kolejny, rzecz jasna, kurs doskonalenia zawodowego. Ale Gustaw zupełnie się tym nie przejmował, przeciwnie, znajdował w tym nawet pewną satysfakcję.
"Cóż to za karle sprawy!", myślał o niej z politowaniem, o niej i o swoim rywalu. "Znowu te kursy! Te żałosne wykłady i, pożal się Boże, dyskusje. Skretynienie i obłuda. Udają, że jadą się czegoś uczyć, a przecież jadą tylko po to, żeby się gzić po kątach. Wyjazd służbowy! Delegacja! Cóż za żałosny paliatyw podróży! Ale żeby przynajmniej, nawet w tym nędznym wymiarze, mieli trochę rozmachu, odrobinę fantazji! Żeby jechali się gzić tam z pełną premedytacją i oddawali się temu jak prawdziwi smakosze! Gdzież tam. Próżne marzenia. Nawet na to ich nie stać. Będą gwarzyć, mędrkować, spacerować za rączkę, żeby dopiero pod wieczór, gdzieś, ukradkiem, na ławce (bo przecież nie w pokoju, gdzie mieszkają po czworo), skraść sobie nawzajem smętnego całusa, i płonić się zaraz ze wstydu, i wzdychać sentymentalnie: ach, jak ciężko na duszy, jak boleśnie i tęsknie. - Boże, jakie to marne, jakie to karle sprawy! Gdy ja nad Leman, w Alpy, na Stypendium Twórcze, wyklęty, potępiony, przez wszystkich zdradzony, oni na… kurso-konferencję, ten symbol degradacji, socjalistycznej nauki, gdzie w ciżbie tępych gamoni będą odgrywać swe niewolnicze misteria, które w ich kurzej świadomości zapiszą się na pewno złotymi zgłoskami najwyższych wzlotów ducha i miłosnych uniesień. Ech, cóż tam! Co nam zdrady!"
Wyruszył w sobotę rano.
Droga wiodła przez Czechy, rzęsiście oświetloną Pragę, przez południowe Niemcy, w górę Dunaju, omijając z dala Monachium, siedzibę "Wolnej Europy"; postój i nocleg w Konstancy, nad Jeziorem Bodeńskim; po czym, w niedzielę, dalej, w głąb Szwajcarii, z kolei w górę Renu, do Lozanny, nad Leman.
Uciążliwy lokator (kochanek żony Emilki) całkiem wyparował mu z głowy. Gustaw po prostu o nim zapomniał. Jego myśli zaprzątnięte były teraz zupełnie czymś innym. Co będzie, gdy dojedzie? Czy Frank (tak miał na imię szwajcarski humanista, wystawca zaproszenia), czy Frank wyjdzie po niego na dworzec? Gdzie będzie mieszkał? A przede wszystkim - co z kieszonkowym? Czy dało się… "nie wykluczyć"? Czy magiczne "kto wie" znajdzie szczęśliwy finał? I jak będzie wręczone? W kopercie, w czeku, w gotówce? I ile tego będzie? Czy starczy zaledwie na papierosy, czy jednak również i na koniak albański?... Jaki tam "koniak albański"! - Na brandy francuskie albo szkocką whisky.
Myśli te nie dawały mu spokoju. Ze sobą miał bowiem zaledwie dwadzieścia dolarów, które kupił od wulgarnego cinkciarza pod Peweksem i o których wiedział, iż w najlepszym razie wystarczą mu na drobne wydatki w przeciągu dwóch, góra trzech dni.
Pobyt w Szwajcarii rozpoczął się dla Gustawa pomyślnie, nawet bardzo pomyślnie. Frank czekał na niego swym srebrnym Volkswagenem i prosto z dworca zabrał go do rustykalnej restauracji w górach, gdzie raczyli się - dokładnie tak jak marzył - szkocką whisky i francuskim koniakiem. A do jedzenia popijali jeszcze zimne bawarskie piwo. Frank był w świetnym nastroju. Coraz to klepał Gustawa po plecach i wznosząc kielichy lub szklanki wołał wesoło "Salut!"
Po obiedzie zaproponował małą przejażdżkę. Najpierw miasto: najważniejsze ulice i place, następnie - mityczny Leman.
Frankowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony. Coraz to puszczał kierownicę i wskazywał na coś ręką. Gustaw po sutym posiłku, solidnie przy tym zakrapianym, poczuł się ociężale i sennie. Aż w pewnym momencie całkiem się wyłączył i przestał zwracać uwagę na impulsywne tyrady swojego cicerone. Resztki otępiałej percepcji łowiły już tylko jedno: czy Frank w ferworze krajoznawczych objaśnień nie wspomni nagle, przypadkiem, o "groszu" - o kieszonkowym.
Niestety, Gustaw był prawie pewien, że dotychczas nie padła na ten temat nawet najmniejsza wzmianka, choćby cień aluzji.
"Wszystko jest niby correct" - myślał w roztargnieniu. "Wyszedł po mnie. Nakarmił. Opiłem się whisky. Teraz wozi mnie wszędzie. Więc pewnie i mieszkanie jest jakoś załatwione. Przecież po takim początku nie zostawi mnie na ulicy. A jeśli zawiezie do hotelu, uznam za oczywiste, że wszystko jest zapłacone. Ale co z forsą, co z forsą?"
Istotnie, nie mylił się. Frank zadbał i o mieszkanie: przygotował mu pokój w swoim własnym domu, z widokiem, co prawda, na cmentarz, a nawet na krematorium, lecz - głośno zarechotał:
- It is very romantic, isn"t it?
- Yes, really, wonderful - odparł Gustaw i dodał po chwili: - To nawet mi odpowiada, bo coś, nad czym teraz pracuję i co chciałbym tu skończyć, nazywa się "Proza cmentarna".
Z godziny na godzinę, z kwadransa na kwadrans, nadzieja na kieszonkowe nieubłaganie topniała. Może kiedyś... przypadkiem... przy jakiejś okazji... lecz - widać to było aż nadto wyraźnie: na pewno nie od razu, nie na przywitanie i w oficjalny sposób.
Frank widząc, iż Gustaw zmarkotniał, że stał się małomówny i jakby nieobecny, znów klepnął go po ramieniu i hukął:
- Let"s go to the lake shore! Nad vode vielko i tsheesto... - dorzucił z porozumiewawczym uśmiechem kogoś wtajemniczonego w najgłębsze sekrety polskiej mitologii literackiej.
Znów wsiedli w srebrnego Volkswagena i pomknęli nad Leman.
Po mniej więcej pół godzinie jazdy, która tym razem upłynęła im w milczeniu, stanęli w jednym z mitycznych miejsc.
Pusto, cicho, fala brzeg liże, toń - rzeczywiście - niesamowicie przejrzysta, a na dnie... na olbrzymich połaciach dna... wprost niebywała gotówka. Krocie różnokształtnych i różnokolorowych monet, pieniążków złotych i srebrnych, błyskających jak miriady gwiazd, a wszystkie one - szlachetnego rodu, "twardego" pochodzenia: franki, marki, szylingi, nawet żółtawy funcik od czasu do czasu. Gdzieżby tam marny nikiel demokracji ludowych!
Gustaw wprost oniemiał z zachwytu.
- Unbelievable, unbelievable... - powtarzał cicho, nurkując źrenicą w głąb przejrzystej toni.
- Yes, yes, it"s amazing, extraordinary - potwierdził z odcieniem dumy w głosie Frank, lecz zaraz dodał rzeczowo: - But water is not so pure as in old times.
Lecz Gustaw znów się wyłączył, choć tym razem z innego powodu.
- Dojeżdża tam jakiś autobus? - zapytał niby mimochodem, gdy wracali do miasta.
- Sure - odparł Frank. - Number seventy two. Lecz jeśli chcesz pojechać tam znowu, na dłużej, a także w inne miejsca, to powiedz, zabiorę cię wozem.
- No, no! - może nazbyt nerwowo, nazbyt impulsywnie odrzucił tę propozycję Gustaw. - Pomijając już to, że nie chciałbym cię kłopotać, ja, widzisz, w takim miejscu muszę być całkiem sam. Wiesz przecież doskonale, czym dla Polaków jest Leman. Zwłaszcza dla polskich poetów. Sam przecież przed wyjściem z domu zacytowałeś słowa z tego legendarnego wiersza, który właśnie tu powstał, pod natchnionym piórem naszego narodowego wieszcza. Więc rozumiesz mnie chyba: chciałbym tam pobyć sam i w milczeniu i pustce łowić... wrażenia i myśli, które były udziałem tytanów, geniuszy.
Sure, sure, it"s clear, it"s quite natural - łatwo ustąpił Frank. - Pokażę ci przystanek, z którego się tam jedzie.
[ciąg dalszy w następnym numerze]
Opr. Zbigniew Kruczalak
www.domksiazki.com