Antoni Libera
Jerzemu Piachowi
Od tej chwili rozpoczął się dla Gustawa czas nerwowych i bardzo żmudnych, jak się miało okazać, przygotowań. Na początku głównie myślowych: Kiedy tam pojechać? O jakiej porze najlepiej? Co ze sobą zabrać? Co może się okazać przydatne? Jak kupić bilet na autobus? Gdzie wymienić dolary na franki?
Następnego dnia rano, po prawie nieprzespanej nocy, postanowił nie zwlekać i pojechać od razu - na razie na rekonesans.
Nie mówiąc nic, rzecz jasna, o swoich zamierzeniach, najnaturalniejszym tonem, na jaki go było stać, zaanonsował Frankowi, iż idzie się przejść po mieście - ot tak, rozejrzeć się wokół.
- Just look around - powiedział rozkładając lekko ręce, w geście wyrażającym błahość tego celu.
- Good luck! - pożegnał go wesoło Frank.
Znalazłszy się na ulicy, Gustaw energicznym krokiem ruszył w kierunku wskazanego przez gospodarza przystanka autobusowego. Droga, z której odnalezieniem nie miał na szczęście trudności, upłynęła mu na przewidywaniu wszelkich możliwych raf, na jakie może się nadziać korzystając z usługi komunikacji miejskiej bez ważnego biletu.
Do okazania tegoż lub do jego nabycia, po pierwsze, może wezwać kierowca - już przy samym wsiadaniu. Po drugie, jeśli to nie nastąpi, któryś z pasażerów (z pewnością wyznawców kalwinizmu), widząc, iż Gustaw nie kwapi się do kasowania (jeśli, rzecz jasna, taka jest tu praktyka), może go upomnieć. Po trzecie wreszcie, jeśliby i do tego szczęśliwie nie doszło, mogą gdzieś wsiąść kanary i zarządzić kontrolę.
Na wszystkie te przykre zasadzki przygotował sobie jedną i tę samą ripostę: wezwany do nabycia lub okazania biletu, bez słowa i jakby w tym nie było nic nadzwyczajnego, wyciąga natychmiast przygotowane zawczasu dziesięć dolarów i podaje banknot w geście stanowczej, nigdy niezachwianej woli uregulowania należności. Kiedy zaś zieleń amerykańskiego środka płatniczego wzbudzi już na twarzy poborcy albo kontrolera łatwą do przewidzenia konsternację (jakże odmienną, nota bene, od tej, którą wzbudziłaby u takich samych urzędników w rodzinnych stronach Gustawa), wyjaśni z dozą zniecierpliwienia w głosie, iż jest cudzoziemcem i nigdzie nie mógł znaleźć kantoru wymiany. "Sorry, but I couldn"t find any exchange here" - powie z typowo amerykańską irytacją.
Po czymś takim nie mają prawa obciążyć go mandatem. Zresztą, czym miałby go uiścić? Znowu dolarami? W najgorszym razie będzie musiał opuścić autobus. Lecz takie rozstrzygnięcie byłoby z ich strony doprawdy małostkowe.
Wkrótce okazało się, że wszystkie jego obawy i obmyślony kontratak były, jeśli nie płonne zupełnie, to na pewno mocno przesadne. Biletami nikt się nie interesował, ani kierowca, ani pasażerowie, a duch kalwińskiej uczciwości, jaki się wszędzie unosił, zdawał się zgoła podważać samo istnienie funkcji kontrolera.
O wiele mniej pomyślnie wypadł cel wyprawy, czyli rekonesans. Owszem, jak poprzedniego dnia, było spokojnie i pusto, lecz - niedostatecznie pusto, niedostatecznie spokojnie. Zamierzona przez Gustawa kontemplacja, zaplanowane przezeń misterium wymagały absolutnej samotności; zaludnienie musiało być zredukowane do poziomu zera; pożądana była wreszcie pewność, iż stan taki, przynajmniej przez pół godziny, nie ulegnie zmianie, pewność, która zwalniałaby z jakże uciążliwego nakazu zachowywania nieustannej czujności i zezwalałaby tym samym na pełną koncentrację, podnoszącą z kolei w znacznym stopniu wydajność.
Tymczasem ów rajski, iście nieziemski spokój bez przerwy coś zakłócało. A to jakiś wędrowiec zapatrzony natrętnie w toń jeziora, a to para zakochanych przechadzająca się tam i z powrotem nadbrzeżną aleją, a to - rzecz drażniąca najbardziej - stadko dzieci brodzących w płytkiej wodzie i schylających się co chwila z bezwstydną wesołością. Co prawda, po krótkim czasie, upominane przez rodziców albo przez opiekunów, wyrzucały z powrotem swoje znaleziska, ale czyniły to w sposób po prostu karygodny, a w każdym razie uwłaczający powadze tego miejsca: ciskały nimi garścią, jak mogły najdalej - jakby rywalizując ze sobą, kto najdalej rzuci, jakby chcąc skazać je na wiekuistą zatratę.
Niesforne bachory! To tak ich tutaj uczą na niedzielnych szkółkach? Więc to ma być ów słynny duch gospodarności, utylitaryzmu, antymarnotrawstwa, wręcz wyrachowania? Ładne rzeczy, zaiste! Takie utracjuszostwo!
Wszystko więc było jasne. Dzień nie wchodził w grę. Pozostawał wieczór, i to raczej późny, a może nawet i noc.
Gustaw, nieco przygaszony, ale nie w depresji, powlókł się z powrotem na przystanek autobusowy i tam, spostrzegłszy tabliczkę z rozkładem jazdy, dokładnie się z nim zapoznał. Ostatni autobus odchodził stamtądo 22.00.
A zatem wybór był taki: albo przyjechać wcześniej, gdzieś około ósmej, aby po dwóch godzinach, które powinny wystarczyć, powrócić ostatnim kursem; albo przyjechać później, właśnie około dziesiątej, a wrócić już kiedykolwiek, ale - na własnych nogach.
Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że druga możliwość, choć bez porównania bardziej uciążliwa, zapewnia jednak przedsięwzięciu większe powodzenie. - Nawet gdyby jacyś marzyciele kręcili się tu jeszcze o tej porze - mówił do siebie półgłosem - to jednak, na miłość Boską, nikt chyba nie będzie spędzał tu czasu po północy. Tymczasem mnie się nie śpieszy. Mnie przecież... nikt nie woła.
I - żeby sprawdzić, ile czasu mu zajmie powrót do domu pieszo - ruszył wolnym krokiem trasą autobusu 72.
Trud forsownego marszu umilał sobie myślami, jak to, być może już nazajutrz nocą, będzie szedł właśnie tędy, z lekkim sercem, niby niesiony na skrzydłach, mimo ciążącej torby i wypchanych kieszeni. Wyobrażał sobie, jakież to przyjemne niespodzianki mogą go spotkać, ileż miłych zaskoczeń i odkryć może mu się przydarzyć.
Z biegiem czasu jednak i z narastającym zmęczeniem, błękit radosnych fantazji jęły zasnuwać kłębiastodeszczowe chmury prozy życia. Jak wytłumaczy się Frankowi z tak późnego powrotu? A raczej, jak go o nim uprzedzi - jeśli w ogóle chce nocować w domu, a nie na ławce? Czym uzasadni potrzebę klucza? Gdzie później ukryje skarb?
Lecz przede wszystkim... przede wszystkim, czym będzie rozpraszał ciemności? Skąd, krótko mówiąc, weźmie niezbędną latarkę?
Mimo stanu skrajnego wyczerpania, w jakim się znajdował dotarłszy do centrum miasta po trzech godzinach marszruty, udał się na poszukiwanie kina, w którym dawano by nocne seanse. Po kolejnej godzinie włóczęgi znalazł takie, ale, niestety, tylko z filmami pornograficznymi. "Niestety", albowiem, mimo wszystko, nie umiałby się objawić Frankowi jako amator tego rodzaju wrażeń.
Wreszcie, gdy zdawało mu się, iż za chwilę już padnie, uśmiechnęło się do niego szczęście. W jakijeś małej, bocznej uliczce trafił na niepozorne studyjne kino, w którym późnymi wieczorami puszczano stary klasyczny repertuar, aktualnie - filmy Bergmana. To było dokładnie to, o co mu chodziło.
Następnego dnia o 22.00 - zapowiedziana była Siódma pieczęć. Upewniwszy się, że nie nastąpią żadne zmiany w programie, zapisał dokładnie adres i nazwę kina, po czym, śmiertelnie znużony, przysiadł na pobliskiej ławce i zasnął natychmiast głębokim snem kloszarda.
Pokrzepiony nieco na ciele i duchu, powrócił do domu dopiero nad wieczorem.
- Where have you been so long? - przywitał go radośnie Frank.
- Oh, it is very long story - wymamrotał Gustaw. - Obszedłem całe miasto and I am most impressed but also very tired. Więc błagam, daj mi święty spokój - dorzucił już po polsku.
- Oh, I can imagine, I can imagine - Frank pokiwał ze zrozumieniem głową.- Go to bed and relax.
Gustaw poszedł do swojego pokoju, położył się na łóżku, lecz rozogniona świadomość nie dawała mu spokoju. Obecnie na czoło wysunęła się sprawa latarki. Skąd ją wytrzasnąć? Przecież nie będzie kupował. A Franka nie może nawet o to zapytać - bo do czego niby miałaby mu być potrzebna?
W pewnym momencie wpadł na pomysł, że następnego dnia rano, kiedy Frank wyjdzie na zakupy, przewącha szybko całe mieszkanie i - a nuż natrafi gdzieś na pożądany sprzęt. - No dobrze - odezwał się w nim jednak natychmiast głos sceptyka - a jeśli nie znajdę? Co wtedy?
I w tejże właśnie chwili doznał zarazem olśnienia. Zerwał się na nogi, opanował jednak podniecenie i spokojnie już uchyliwszy drzwi, zaszedł do salonu, w którym Frank siedział na fotelu zatopiony w lekturze.
- Sorry, but do you have a candle by any chance? - zapytał cicho.
- A candle?! - zdziwił się Frank.
- Yes, candle - potwierdził Gustaw. - Może wyda ci się to nieco dziecinne albo pretensjonalne, ale po tych wszystkich przeżyciach chciałbym trochę posiedzieć przy świecy. Czuję, że dobrze mi to zrobi. W Polsce bardzo często to robię, a co dopiero tutaj.
- Sure. No problem - uśmiechnął się pełną gębą Frank, po czym udał się do kuchni i przyniósł stamtąd całą paczkę czerwonych dekoracyjnych świec. Następnie sięgnął po stojący na półeczce ozdobny lichtarz i wręczył to wszystko gościowi.
- Many thanks - powiedział Gustaw z dozą lirycznej powagi w głosie. - I am really obliged - i wrócił do pokoju, zostawiając uchylone drzwi.
Wstawił dwie świeczki do lichtarza, zapalił je, zgasił lampę i usiadł przy biurku. Po chwili zaś, półgłosem, lecz na tyle wyraźnie, by doszło to uszu Franka, zaczął mówić uwydatniając rytm:
Gdy tu mój trup w pośrodku
was zasiada,
W oczy zagląda wam i głośno gada,
Dusza w ten czas daleka, ach, daleka,
Błąka się i narzeka, ach, narzeka.
I powtarzał słowa wiersza tak długo, aż usłyszał, że Frank wychynął z salonu i zastygł w przedpokoju w pozie pełnej napięcia.
Następnego dnia obudził się w południe. Frank dawno już był na nogach.
- Słyszałem, jak dziwnie coś wczoraj do siebie mówiłeś - zagadnął Gustawa życzliwie. - What was it?
- Eh, nothing important - odparł Gustaw tonem neurastenika. - Nothing important. Układałem wiersz. To jednak niesamowite miejsce ta Lozanna. Po jednym dniu pobytu tutaj spływa na człowieka natchnienie. Jeszcze raz dziękuję za świece.
- Doesn"t matter, doesn"t matter - bagatelizował swoją pomoc Frank, przymykając oczy i rozkładając ręce. - It"s my plesure. A nawet, powiedziałbym, honour. Polski poeta w moim domu pisze swój nowy wiersz! A jakie masz plany na dzisiaj? - zmienił nagle temat.
- Wiesz - ożywił się Gustaw - łażąc wczoraj po mieście, natrafiłem na kino, gdzie grają stare filmy Bergmana. Dzisiaj jest Siódma pieczęć. Widziałem to raz, lecz muszę zobaczyć znowu.
- Siódma pieczęć?! - wykrzyknął z niedowierzaniem Frank. - Seventh seal?
- Yes, Seventh seal, co w tym takiego dziwnego?
- Od lat poluję na ten film. Gdzie to grają?
Gustaw poczuł nieprzyjemny skurcz w sercu.
- Ale to nocny seans! - próbował desperacko zniechęcić Franka, nieprzemyślanym, niestety, argumentem.
- So what? - wzruszył ramionami Frank. - So much the better! Idziemy razem, my friend.
Gustaw poczuł, że robi mu się słabo.
- Excuse me - powiedział wstając i jak skazaniec powlókł się do łazienki.
Usiadł na sedesie a w głowie kotłowały mu się myśli jak wściekłe szczury w klatce.
Niespodziewana wola Franka pójścia na film Bergmana doszczętnie niweczyła misternie zbudowany plan nocnej eskapady. A na dobitek jeszcze przysparzała całkiem nowych kłopotów: w jaki sposób chciał kupić bilet nie mając lokalnej waluty? Oczywiście, w tej sytuacji Frank pewnie postawi kino, lecz jeśli tego nie zrobi? Lecz przede wszystkim, co dalej, co dalej? Sama zwłoka to w końcu nie taki jeszcze dramat. Lecz żeby wyprawić się z misją choćby i już nazajutrz, trzeba mieć znowu pretekst do wyjścia późnym wieczorem.
Po skrupulatnych ablucjach i raczej wczesnym obiedzie, aniżeli śniadaniu, swobodnym tonem doświadczonego globtrotera zwrócił się do Franka z następującą kwestią:
- Wydałem wczoraj wszystkie franki, muszę zmienić dolary, gdzie jest najbliższy bank?
- How much do you need? - odwrócił pytanie Frank sięgając do kieszeni.
W Gustawie zaiskrzył poważny dylemat. Wszak była to wprost wymarzona sytuacja, aby pobrać za chwilę pierwsze nieoficjalne kieszonkowe. Z drugiej jednak strony, wyasygnowana kwota mogłaby się okazać pożyczką. Wreszcie, jeśli przyjąłby teraz pieniądze, raczej musiałby już iść z Frankiem do kina, a przecież właśnie tego trzeba było za wszelką cenę uniknąć.
- Just for bus - odpowiedział po chwili wahania Gustaw, po czym zorientowawszy się, iż replika ta jest w pewnym stopniu dwuznaczna, dorzucił z figlarnym uśmiechem: - for the moment, of course, for the moment.
Frank wyjął z kieszeni jakiś bajecznie kolorowy banknot i podał go Gustawowi, który z dreszczem emocji spostrzegł na nim liczbę "20".
- Buy a seasonticket - powiedział Frank - it"s much cheeper.
- So I am going to do - odparł Gustaw tonem obieżyświata. - Thanks! And see you! - i już zbiegał po schodach.
Dobry nastrój, który uległ tak gwałtownemu załamaniu pod wpływem kaprysu ujawnionej niespodziewanie przez Franka kinomanii, znów zagościł w duszy Gustawa. Sztywny, sprężysty papierek o nominale "20" rozpraszał nabrzmiałe troski, a nawet zdawał się pocieszająco szeleścić: "przestań się trapić, wszystko będzie dobrze".
Gustaw, rzeczywiście, zgodnie z zadeklarowanym celem, zaszedł najpierw do banku - po to jednakże tylko, by sprawdzić kursy walut. Z satysfakcją przekonał się tam, iż dwadzieścia franków szwajcarskich, które tak nieoczekiwanie wpadło mu w rękę, stanowi równowartość blisko dwunastu dolarów, a zatem że jego majątek powiększył się o ponad jedną trzecią.
Następnie wstąpił do tabacu, by tam z kolei zapoznać się z cenami biletów autobusowych, zwłaszcza polecanych przez Franka season-tickets. Tym razem spotkało go rozczarowanie. Season-ticket kosztował aż osiemnaście franków. A zatem kupując go, straciłby natychmiast prawie całą sumę, a wraz z nią, bez wątpienia, dobre samopoczucie, bo season-ticket nie miałby najmniejszych szans, aby mu je zapewnić. Tymczasem pojedynczy bilet na autobus kosztował zaledwie dwa franki. Nie nabył jednak nawet i tego, nie widząc dostatecznej racji, by już w tym momencie rozstawać się z banknotem, który miał nań tak dobroczynny wpływ, i dostać w zamian resztę w postaci solennej wprawdzie porcji, lecz jakże niepoważnego bilonu.
Wiedział nareszcie, co chciał, i odświeżony na duchu, ruszył wolnym krokiem przed siebie, zapaliwszy uprzednio ekstra mocnego, którego wydobył z mocno zgniecionej już paczki.
Przyjemna, ciepła, wrześniowa pogoda. Bezchmurne błękitne niebo. Złoty blask nieprażącego słońca. Czy może być coś przyjemniejszego? Czy potrzeba jeszcze czegoś do szczęścia? Owszem, potrzeba. I to nie jednej rzeczy. Lecz przede wszystkim - piwa. Zimnego, pieniącego się piwa w kuflu lub w cienkim szkle omszałym od rosy.
Takiż właśnie puchar ze złocistym napojem zamówił Gustaw w ocienionym ogródku lokalu o romantycznej nazwie "Sous les chęnes". A gdy go wkrótce podano i upił pierwszy łyk, którego rozkoszna goryczka namaściła mu podniebienie i gardło, oddał się różnorakim rozmyślaniom.
Zaczął od Emilki, zastanawiając się, co też tam robi na tych swoich kursach doskonalenia zawodowego, zwłaszcza wieczorami i nocą, ale szybko porzucił ten wątek, przecinając go zjadliwym szyderstwem. Następnie przeszedł do planowanej eskapady i po raz kolejny powtórzył sobie w wyobraźni czekające go zadania i związane z nimi trudności i niebezpieczeństwa. Wreszcie skoncentrował się na kwestii aktualnie najbardziej palącej, a mianowicie, jak się wymigać od wieczornego kina.
Po paru godzinach wpadł wreszcie na pomysł. Kosztowało go to, co prawda, pięć piw, czego jednak pod żadnym względem nie żałował.
[ciąg dalszy za miesiąc]
opr. Z. Kruczalak
www.domksiazki.com
O tym jak Antoni Libera
Jerzego Pilcha parafrazował?
Drukujemy kolejny, drugi już fragment znakomitej humoreski Antoniego Libery zatytułowanej "Liryki lozańskie", po raz pierwszy publikowanej na łamach MONITORA.
Przypominam, iż w poprzedniej części nasz bohater o jednoznacznie obciążonym literacko imieniu Gustaw udaje się w wymarzoną i upragnioną podróż do Szwajcarii, co jak łatwo zgadnąć nie jest też przypadkowym zbiegiem okoliczności.
Stało się tak za sprawą naukowca, którym z urzędu przyszło mu się opiekować i który z jakiejś przyczyny gościł chwilowo w mieście Gustawa. To on właśnie, po nie dwuznacznej zresztą sugestii naszego bohatera, zaprosił go nad Leman. Doszło do tego zdarzenia w sposób tajemniczy i zdecydowanie niejasny, ale taki jest też charakter Gustawa, więc dziwić się czemu specjalnie nie ma. Jest on przecież literatem, czy też ogólniej mówiąc twórcą, ale jeszcze niczego nie napisał, pracuje na uniwersytecie, ale nie znosi tam bywać, jest z żoną, ale jakby z nią nie był, chce zaimponować "szwajcarskiemu humaniście" ale nie bardzo ma czym, jest przekonany o swej wyjątkowości choćby tylko dlatego, że jest Polakiem, ale czy rzeczywiście ma do tego podstawy?