----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

09 stycznia 2004

Udostępnij znajomym:

- Ale historia! - krzyknął już w progu do Franka. - Wyobraź sobie, kogo dzisiaj spotkałem: przyjaciela ze studiów, który wyemigrował z Polski i teraz tu mieszka. Niesamowity zbieg okoliczności! Tak się, poczciwina, wzruszył, że w ogóle nie chciał mnie puścić, dopóki nie wymógł na mnie przyrzeczenia, że dziś wieczór przyjdę do niego na kolację. Tak więc, wybacz, proszę, że nie będę ci jednak towarzyszył wieczorem w kinie. Ale sam chyba rozumiesz... Bergman może poczekać.

- Mais oui, mais oui - uśmiechnął się wyrozumiale Frank przechodząc niespodziewanie na francuski. - A gdzie on mieszka? Może cię podrzucić?

- Mais non, ce n"est pas nécessaire - Gustaw z łatwością dostosował się do nowych wymogów językowych i lekko pokonał tę wyrosłą jak spod ziemi przeszkodę - umówiliśmy się w takiej jednej restauracji... - udał że przypomina sobie jej nazwę - "Sous les chęnes".

- Ah oui, "Sous les chęnes" - powiedział Frank tonem konesera. - C"est joli. Et très très bon pour manger.

- Aha, tylko jeszcze jedno... - Gustaw zatrzymał się w drzwiach swojego pokoju, mistrzowsko odgrywając scenę nagłego przypomnienia sobie ważnej rzeczy, o której był zapomniał wskutek roztargnienia - czy mógłbyś wydzielić mi klucze? Mogę wrócić pod twoją nieobecność albo... - dokończył z szelmowskim uśmiechem - kiedy będziesz już spał.

- Mais bien sûr. Tiens - Frank wręczył mu eleganckie etui z kluczami i udzielił stosownej instrukcji.

A zatem miał wszystko, co było mu potrzebne. Wychodne. Idealne alibi na późny powrót do domu. Klucze. Świeczki. Oraz... pozostałe z piwnej libacji w ogródku "Sous les chęnes" ostatnie dwa franki, które solennie poprzysiągł sobie wydać na bilet autobusowy.

Leżał na tapczanie z zamkniętymi oczami i próbował opanować ogarniające go podniecenie. "Muszę wypocząć, nabrać sił", mówił do siebie w myślach. "Czeka mnie ciężki wieczór, a może i cała noc. Musisz wypocząć, Gustawie." I żeby się odprężyć, ostudzić gorącą głowę, zaczął półgłosem powtarzać ceniony przezeń wysoko dwuwiersz wielkiego poety:

Gdybyś szedł nocą ciemną i oczy zamrużył,

Znajdziesz skarb, któryś rano czuwając wysłużył.

Wreszcie godzina wybiła.

Punktualnie o ósmej, w luźnych spodniach z szerokimi nogawkami, z pięcioma świecami i małym ręcznikiem w torbie, z kluczami i dwoma frankami na bilet autobusowy w kieszeni, Gustaw opuścił mieszkanie Franka i ruszył krokiem wschodnioeuropejskiego trapera na przystanek.

Na autobus nie czekał długo i już za kwadrans dziewiąta był na miejscu.

Ciemno, cicho, żywego ducha. Nareszcie. "Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą..." i dwa widoczne księżyce. Tak, tak, zupełnie jak tam... w Nowogródzkiej stronie.

Gustaw zbliżył się do brzegu jeziora. Ale nie patrzał w dół, pod nogi, nie sprawdzał nawet, czy coś widać, czy nie. Ogarnął go nagle jakiś dziwny niepokój, zupełnie inny niż emocja, której jeszcze przed chwilą doznawał, jadąc autobusem. Był to może zresztą nie tyle niepokój, co swoisty paraliż. Stał, patrzył przed siebie i nie wiedział, co robić dalej. Zzuć buty, zdjąć skarpetki i podwinąć nogawki? Zapalić jedną ze świec i zstąpić w lodowatą zapewne wodę? Nie, było to nie do pomyślenia. Nie żeby się czegoś obawiał - na przykład, że postawi fałszywy krok i wpadnie w ciemne odmęty albo że jednak ktoś jest w pobliżu i ujrzy go w świetle księżyca - nie-nie, nic z tych rzeczy. Po prostu nie mógł się przemóc, by energicznie zabrać się do dzieła.

Ludzi, istotnie, nie ma, myślał ospale, jakby flegmatycznie, "to raczej nie ulega wątpliwości. Ale skoro tylu Największych narkotycznie tu ciągnęło i skoro okazywało się, niemal za każdym razem, że jednak coś w tym było, bo odjeżdżali stąd odmienieni, oświeceni, a nieraz wręcz porażeni oślepiającym blaskiem poznania, to może i działa tu jaka Nieczysta albo Nadprzyrodzona Siła, może spogląda tu, nie wiadomo skąd, Oko Opatrzności?... Duch Dziejów?... Genijusz Ziemi? A skoro spogląda, to i przypatruje się, co też Wybraniec Losu albo Nieustraszony Śmiałek, który tu przybył, robi. Ba, żeby tylko - patrzy! Przewierca czaszkę i w głąb duszy zagląda! I w myślach czyta. I ocenia to wszystko. I zastanawia się: "Warto delikwenta oświecić, czy nie warto? Dać mu wgląd w istotę rzeczy, czy raczej zuchwalca oślepić? Natchnąć go, czy nie natchnąć? Obdarować, czy puścić z torbami?"

A Pielgrzym, Wybraniec, Śmiałek natęża wtedy, jak może, wszystkie duchowe siły i pokazuje, co ma najlepszego. Cały repertuar swoich możliwości i najdonioślejszych osiągnięć. Mówi "geometryczną łaciną", improwizuje, cytuje najdoskonalsze strofy, jakie udało mu się do tej pory złożyć. Wprawia się w stan mistyczny i otwiera na przyjęcie boskiego promienia. I jeśli się okazuje, że we wnętrzu tak odkrytej duszy gnieździ się jaka nieczystość, nieprawda albo szalbiercze kuglarstwo, a nie prawdziwy geniusz czy przynajmniej kunszt wielki, wtedy Egzaminujące Oko sroży się, piorunuje i oddala oszusta z kwitkiem, a czasem nawet, gdy je szczególnie rozsierdzi, karze go dotkliwie - dożywotnim niedowładem umysłowym.

Cóż jednak ja?, myślał dalej Gustaw. Czy ja przyszedłem tu, aby się z kimś wadzić? Aby wyzywać Los? Czy powoduje mną pycha? Dumne poczucie własnej wyjątkowej wartości? Czy pragnę olśnienia, nadprzyrodzonej wiedzy, wtajemniczenia w istotę Bytu? Wolne żarty. Jam tu przyszedł... za chlebem, po marne parę groszy, utopione kapryśnie przez możnych tego świata. Kierował mną zgrzebny duch użyteczności, troska o kiesę gościnnego Franka, wola zaoszczędzenia mu dodatkowych wydatków.

Panie! czémże ja jestem przed Twojém obliczem? -

Prochem i niczem!

Tak, jam robak, maluczki, marny zjadacz chleba! Ja w prochu pokory się tarzam. Gdzieżbym tam śmiał zabiegać o orli lot duszy! Jam w upadku, w grząskim bagnie materializmu dialektycznego, w które wtrącił mnie bezbożny a szalbierczy reżim komunistyczny. Jam grzesznik, człowiek zdegradowany, homo sovieticus, pożałowania godny płaz.

Lecz czy nie jest powiedziane: "Podtrzymuje Pan wszystkich którzy upadają, i prostuje wszystkich, co się gną ku ziemi"?

I czy nie powiedziane jest: "Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie"?

I czy nie powiedziane jest: "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą"?

A zatem jeśli jesteś i jeżeli mnie widzisz - Gustaw zaczął nagle, z wielkim ożywieniem, zdejmować buty i skarpetki, patrz na moją nędzę, na moją sromotę. Patrz, jak nisko upadam, do czego się zniżam i… - przeszedł do podwijania nogawek - "jeśli ku zrodzonemu masz miłość ojcowską", powstrzymaj mnie, zahamuj, nie daj dna dosięgnąć! Niech Twój Anioł mnie wstrzyma jako Abrahama!

I wyciągnął z torby dwie czerwone świece, i zapalił je jedna po drugiej, i podniósł je wolno (by nie zgasły) w górę, i w ślad za nimi zadarł twarz ku niebu.

W tej dramatycznej pozie, w bezruchu i milczeniu, stał przez dłuższą chwilę.

- Ha, milczysz! - powiedział wreszcie z goryczą i opuścił głowę. - Przeto niech się stanie!

I zstąpił bosą nogą w otchłań wód Lemanu, i zgiął plecy zwyczajem zbieraczy bursztynu, i jął się schylać raz po raz.

I żadna Mocarna Ręka nie powstrzymała go, żaden Anioł nie sfrunął i nie zdmuchnął mu świecy, i żaden Pan Zastępów nie wyprostował zgiętego.

I pracował w chłodzie i znoju, aż wyzbierał wszystko, co był w stanie zobaczyć.

Wyszedł na brzeg z przenikliwym bólem w łydkach skostniałych od zimnej wody. Ale był szczęśliwy. Misja powiodła się. Natarł nogi ręcznikiem wydobytym z torby i spojrzał na zegarek. Dochodziła zaledwie dziesiąta. A więc, jeżeli się pośpieszy, zdąży jeszcze na ostatni autobus.

I tak się też stało. Pan wynagrodził mu trud, i samozaparcie, i upór. Powrócił autobusem.

Franka w domu nie było. W małym studyjnym kinie oglądał z pewnością Siódmą pieczęć. A zatem Gustaw od razu mógł się oddać wymarzonej czynności porządkowania zbioru. Tak też uczynił. Pokrzepiwszy się szklaneczką brandy, która stała w kuchni, i gorącą herbatą, w błogim spokoju i z miłym nareszcie podnieceniem przystąpił do segregacji i obliczeń.

Owoce połowu przeszły jego najśmielsze marzenia. Wynik wyrażał się w następujących liczbach:

27.40 franków szwajcarskich

13.70 franków francuskich

21.15 marek zachodnioniemieckich

3 i pół funta brytyjskiego

5.60 dolarów amerykańskich

Ponadto jeszcze pokaźna garść lirów, szylingów i guldenów holenderskich oraz cała masa mniej znanego lub zgoła nigdy nie widzianego przez Gustawa grosiwa. Pojedyncze sztuki z Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Serie z Ameryki Środkowej i Południowej. Nawet kilka okazów z Czarnego Lądu - z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kenii.

Tak, wszystko to było niebywałe. Tak obfitego kieszonkowego nie brał pod uwagę.

Pogrupowane według pochodzenia monety powrzucał do osobnych torebek plastikowych, które umieścił następnie w swojej walizce między ubraniami. Nie uczynił tego jedynie z frankami szwajcarskimi - chowając je do kieszeni spodni.

I wkrótce po północy, zanim jeszcze Frank wrócił z kina, udał się na zasłużony spoczynek.

Nie spał jednak spokojnie. Wyczerpanie fizyczne i nerwowe dało o sobie znać w postaci męczącego snu.

Najpierw śniło mu się, że rewidują go na granicy i znajdują wszystkie torebki. Następuje oczywiście całkowita konfiskata, ale celnicy, jakby było im tego mało, wzywają jeszcze do pomocy ponurych esbeków, którzy biorą złapanego w obroty:

- Skąd to masz? - pytają, świdrując go wzrokiem. - Kto ci to dał? Czym się wysługiwałeś "Wolnej Europie" i obcym służbom specjalnym? Od kiedy pracujesz dla CIA? Gadaj, i tak wszystko wiemy! Zdradziłeś ojczyznę, Judaszu! O, popamiętasz to sobie!

- Nie zdradziłem, przysięgam! - zaklina się Gustaw. - Jestem poetą. Wracam ze stypendium twórczego. To są resztki kieszonkowego, jakie mi pozostały.

- Resztki kieszonkowego! - szydzą z niego esbecy. - Taki majątek! W tak różnej walucie!... Stypendium twórcze! Poeta!... To może nam powiesz, ptaszku, jakim to wierszem wyśpiewywałeś tajemnice państwowe? Strofą alcejską? Soficką? Czy może heksametrem?... Od kiedy to zwykły agent poetą się nazywa?... Gadaj zaraz, jakeś Polskę sprzedawał! Przyznaj się, byłeś z Kuklińskim w zmowie?

- Z jakim Kuklińskim? Panowie! O czym wy mówicie? - broni się rozpaczliwie Gustaw.

- On nic nie wie! - drwią dalej prześladowcy, którzy niepostrzeżenie zmienili współczesne ubrania cywilne na długie skórzane płaszcze oficerów Cze-Ka z lat trzydziestych. - On nie wie, o czym my mówimy! Tak nada jemu napomnit"! Nu, rebiata, dawajtie!

I biorą go pod skórzane buty z cholewami.

Ledwo rozwiała się ta koszmarna scena, a senna wyobraźnia już podsunęła następną, równie przerażającą.

Tym razem Gustaw jest w domu. W swoim mieszkaniu w Krakowie. Wczesna godzina rano. Nagle dzwonek do drzwi. Otwiera. Stoi pięciu. Pokazują płaskie legitymacje.

- My z brygady antyspekulacyjnej - powiada dowodzący. - Otrzymaliśmy doniesienie, że prowadzicie na dużą skalę nielegalny handel obcą walutą. Oto nakaz rewizji.

- Panowie - znów broni się Gustaw - to jakieś nieporozumienie... pomyłka... nie handluję żadną walutą... ja pracuję na uniwersytecie.

- To się zaraz okaże - wkraczają całą ekipą do środka i nieomylnie kierują się do walizki leżącej pod łóżkiem. Otwierają ją i wydostają stamtąd woreczek po woreczku, pokazując wymownie każdy Gustawowi.

- Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - mówi dowódca grupy - a Bóg mi świadkiem, że nie od wczoraj służę w organach. Oj, posiedzisz ty, bratku, posiedzisz! Aż mi cię żal, biedaku!

I już po chwili, bez śledztwa ani sądu, kibitka zaprzężona w cztery kare konie uwozi Gustawa śnieżnym stepem na Sybir.

Ale najgorsza była trzecia część snu. Przedziwna i najbardziej makabryczna.

Gustaw jest nagle aktorem. Gra główną rolę - Konrada - w słynnym przedstawieniu Dziadów w reżyserii Swinarskiego, w Teatrze Starym w Krakowie. Trwa spektakl. Jest już po Wielkiej Improwizacji, którą nagrodzono rzęsistymi brawami, i Gustaw siedzi w swojej garderobie przygotowując się do finału. Ze sceny słyszy głos Wiktora Sadeckiego mówiącego "Sen Senatora".

Wtem wchodzi do garderoby podniecony Konrad Swinarski.

- Panie Gustawie, panie Gustawie! - szepcze nerwowo już w progu. - Mam genialny pomysł! Przed chwilą przyszło mi to do głowy, gdy mówił pan Improwizację. Zobaczy pan, rzucimy wszystkich na kolana.

- Ale jak, panie Konradzie? Niech pan powie.

- Panie Gustawie - na to Swinarski - ten cały Konrad to kanalia, to łobuz, to zwykły oszust. I to właśnie trzeba pokazać! Rozumie pan? Trzeba pokazać nędzną podszewkę jego duszy. Panie Gustawie, nie bójmy się tak daleko idącej ironii. To będzie t w ó r c z e obrazoburstwo! Tak jak skompromitowałem już tamtego błazna w Wyzwoleniu, tak teraz skompromituję tego kabotyna!

- Panie Konradzie - Gustaw na to przyciszonym głosem spiskowca - ale co mam zrobić? Co pan proponuje? Przecież ja już niewiele mam do grania.

- Otóż to! - na to sławny reżyser. - Niech się pan natychmiast przebiera w kostium Doktora. Wystąpi pan zaraz w "Salonie".

- Ja, Gustaw... to znaczy, chciałem powiedzieć: Konrad...

ja m a m z a g r a ć D o k t o r a ?

- Tak, tak, właśnie tak! Doktór to pana... znaczy, chciałem powiedzieć: Konrada, druga natura. Niech pan tylko pomyśli, jakie to zrobi wrażenie: aktor grający Konrada ukazuje się nagle w roli Doktora. Czuje pan niesamowite konsekwencje tego śmiałego posunięcia? To wstrząśnie całą Polską! - I nagle z podręcznego koszyka na rekwizyty zaczyna wyjmować woreczki z monetami. I wkładając je Gustawowi w kieszeń peleryny mówi: - Niech pan to koniecznie wyeksponuje! Niech pan to ogra, jak tylko pan potrafi! Żeby to brzęczało i żeby było widać, że to nie żadne ruble, tylko dolary, marki i franki! Bo t o jest współczesny symbol judaszowych srebrników!

I tego Gustaw już nie wytrzymuje. Jak w filmie grozy, wybałusza oczy, rozdziawia usta, a z jego gardła wydobywa się przeciągłe "A-a-a!". Po czym cofnąwszy się wolno, w przerażeniu, kilka kroków, odwraca się nagle, i w panice, znów krzycząc przeraźliwie, wybiega z teatru wyjściem dla aktorów.

A na ulicy deszcz. Burza z piorunami. I Gustaw biegnąc na oślep, sięga do kieszeni, by pozbyć się zdradzieckich moniaków, wyrzucić gdzieś czym prędzej przeklęty woreczek i wtedy trafia go piorun.

I leżąc na chodniku spostrzega ze zgrozą kikut swej prawej ręki, u którego końca rozlało się niewielką kałużą roztopione srebro, a ze sceny - jakimś cudem, możliwym tylko we śnie - słyszy krzyk Senatora:

Doktor zabity - ah! ah! ah! c"est inconvencable!

A po chwili pochyla się nad nim twarz Konrada Swinarskiego, który przypatruje mu się badawczo (właśnie jak lekarz) i z zagadkowym uśmiechem.

Obudził się zlany potem, nękany dodatkowo niepewnością, czy krzyczał tylko we śnie, czy jednak również przez sen, i czy Frank tego nie słyszał. Wszystkie ostatnie przeżycia wydały mu się nagle całkiem nieprawdopodobne, do tego stopnia, że zaczął istotnie powątpiewać w ich realność. I żeby jednak ostatecznie przeciąć tę niejasność, zapalił światło, otworzył walizkę i zajrzał między ubrania.

Plastikowe woreczki z różnokształtnymi pieniążkami leżały spokojnie, tak jak był je ułożył.

- A niech to szlag! - szepnął, dziwiąc się zarazem własnej reakcji, bo przecież fakt, iż zobaczył owoce swych zbiorów na miejscu, winien go raczej cieszyć niż martwić. "Rano trzeba iść zaraz do banku i zamienić to wszystko na franki", dorzucił w myślach rzeczowo, jakby przed samym sobą chciał zatuszować objawy, iż najwyraźniej uległ chwilowej psychozie, i odprężony powrócił do łóżka.

[kolejny odcinek za miesiąc]

przygotował Z. Kruczalak

www.domksiazki.com

O tym jak Antoni Libera

Jerzego Pilcha parafrazował?

Drukujemy kolejny, trzeci już fragment znakomitej humoreski Antoniego Libery zatytułowanej "Liryki lozańskie", po raz pierwszy publikowanej na łamach MONITORA.

Przypominam, iż w poprzednich odcinkach nasz bohater o jednoznacznie obciążonym literacko imieniu Gustaw udaje się w wymarzoną i upragnioną podróż do Szwajcarii, co jak łatwo zgadnąć nie jest też przypadkowym zbiegiem okoliczności.

Stało się tak za sprawą naukowca, którym z urzędu przyszło mu się opiekować i który z jakiejś przyczyny gościł chwilowo w mieście Gustawa. To on właśnie, po nie dwuznacznej zresztą sugestii naszego bohatera, zaprosił go nad Leman. Doszło do tego zdarzenia w sposób tajemniczy i zdecydowanie niejasny, ale taki jest też charakter Gustawa, więc dziwić się czemu specjalnie nie ma.

Jest on przecież literatem, czy też ogólniej mówiąc twórcą, aczkolwiek niczego jeszcze nie udało mu się "stworzyć", pracuje na uniwersytecie, ale nie znosi tam bywać, jest z żoną, ale jakby z nią nie był, chce zaimponować "szwajcarskiemu humaniście" ale nie bardzo ma czym, jest przekonany o swej wyjątkowości choćby tylko dlatego, że jest Polakiem, ale czy rzeczywiście ma do tego podstawy?

Nad Lemanem staje przed zaiste wielkim pytaniem o sens swego pobytu za granicą, a nawet o sens całego swego dotychczasowego życia - co robić? Stara się za wszelką cenę znaleźć na nie odpowiedź, a jego poszukiwania przechodzą najśmielsze oczekiwania. Okazuje się, zresztą nie po raz pierwszy, że "Polak potrafi" i to bez względu na miejsce, sytuację i konsekwencje.

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor