----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 stycznia 2004

Udostępnij znajomym:

W minionym właśnie roku upłynęło 115 lat od przyjścia na świat Emila Zegadłowicza - poety, powieściopisarza, dramaturga. Odwiedźmy więc gorzeński dom w którym się wychował i spędził większość życia, gdzie gromadził dzieła sztuki. I gdzie dzisiaj mieści się jedno z największych w Polsce muzeów biograficznych okresu dwudziestolecia międzywojennego. Dom dla mnie szczególny. Tu bowiem przyszłam na świat, w pokoju na parterze, tym samym w którym w roku 1899 zmarł mój pradziadek, Tytus Zegadłowicz.

Historia dworu w podwadowickim Gorzeniu Górnym sięga XV w. Pierwsi jego właściciele legitymowali się herbem Topór. Na starych, austriackich mapach obrys domu miał kształt nieregularnego prostokąta. Stąd hipoteza o narożnej baszcie i obronnej roli dworzyszcza, potwierdzona podczas ostatniego remontu w latach 80. Wykonując betonowe zastrzyki dla wzmocnienia fundamentów, robotnicy odkryli wewnątrz budynku głęboką studnię. Oznaczało to, że dwór, jako obronny, musiał na wypadek oblężenia mieć własną wodę.

Okolica jest piękna. Nad krajobrazem górują beskidzkie grapy i szczyty. Można stąd wyprawić się nad pobliską Skawę czy też odbywać wycieczki na górę Jaroszowicka, Leskowiec, czy dalej na południe, na Babią. Niegdyś było to zupełne odludzie na trakcie wiodącym z Wadowic do Suchej Beskidzkiej. Budynek, początkowo parterowy, wielokrotnie przebudowywany, z czasem zyskał obecny wygląd. Dobudowane piętro

i rozległy balkon przydały mu dostojeństwa. Dwór często zmieniał właścicieli i przeznaczenie. Przez pewien czas mieścił się tu przydrożny zajazd. Najbarwniejszą chyba z tutejszych postaci był szlachcic Skorupka Padlewski, utracjusz i hulaka, który cały swój dobytek przegrał w karty. Za karę pochłonęło go piekło w rogu parku, koło hortensji. Jego długie, podkręcone wąsiska oraz przekrwione, zmęczone nocnymi birbantkami i nadmiarem alkoholu oczy dziś jeszcze straszą niektórych. Historia ta, a także inne opowieści o gorzeńskich duchach przydawały domowi atmosfery tajemniczości i sprawiały, że niektórzy, nawet za dnia, bali się tu wejść w pojedynkę.

Profesor wędrowiec

Tytus Zegadłowicz, ojciec Emila a mój pradziadek, do Wadowic przybył ze Wschodu. Wyblakła ze starości niewielka akwarela ukazywała jego niewielki, rodzinny dworek położony w okolicach Stanisławowa. Jako duchowny obrządku grekokatolickiego mógł się ożenić, ale tylko raz. Ponieważ żona opuściła go w nieustalonych okolicznościach, skazany był na samotność. Zanim pojawił się w Krakowie, przebywał na Węgrzech. W jego krakowskich papierach profesora gimnazjalnego znajduje się adnotacja "politisch verdechtigt". Dlatego lepiej było zejść władzom z oczu i szukać sobie spokojniejszego miejsca. Wybrał Wadowice, gdzie oprócz botaniki prowadził także chór - pięknie grał na skrzypcach. Jeżdżąc bryczką po okolicy, w niedzielne popołudnie trafił kiedyś do gorzeńskiego dworu. Zauroczył go szczególnie wspaniały, stary park z wieloma okazami niezwykłych drzew. Postanowił nabyć resztówkę dworską, aby w miłym sobie otoczeniu znaleźć schronienie i dokonać żywota. Profesorska pensja nie na wszystko starczyła, zatem Tytus zadowolił się rozległym parkiem, sadem, lasem z górą grodzisko

i kilkunastoma hektarami pola. Resztę gruntu kupił najbogatszy we wsi gospodarz.

W wadowickim gimnazjum Tytus poznał nauczycielkę fortepianu, znacznie od siebie młodszą Elżbietę, której rodzice przywęrowali do Polski z czeskich Budziejowic. Wbrew rozsądkowi i opinii małomiasteczkowego środowiska nić sympatii i duchowa bliskość przerodziły się w głębokie uczucie. Jednak związku nie dało się zalegalizować. Z dokumentów wynika, że Tytus z Elżbietą pojechali do Siedmiogrodu, ponieważ jedynie tam mogli zawrzeć związek. W drodze powrotnej, w Bielsku, przyszedł na świat owoc tej spóźnionej, dojrzałej, trudnej i nie do końca spełnionej miłości - Emil. Elżbieta, mimo próśb Tytusa, nie zdecydowała się zamieszkać z nim w gorzeńskim dworze. Pozostała z rodzicami w Wadowicach, nękana wymówkami matki, wyrzutami sumienia i pogłębiającą się niebezpiecznie chorobą serca. Tytus wziął Emila do siebie i wynajął mamkę. Elżbieta, opisana w "Zmorach" jako "pani o krótkich srebrnych włosach" przyjeżdżała do nich bryczką w niedzielne popołudnia.

Era "Uśmiechu"

W gorzeńskim dworze, u boku sędziwego ojca (Tytus miał 68 lat, gdy dziecko przyszło na świat) mały Emil stawiał pierwsze kroki. Dostrzegał piękno otaczającego świata i odkrywał w sobie głęboką więź z naturą. W długich rozmowach Tytus wpajał mu miłość do Beskidów i beskidzkiej gwary, jednocześnie ucząc chłopca łaciny i języka niemieckiego. Pozostał też dla niego na zawsze największym autorytetem - przykładem rozległych zainteresowań, erudycji, prostoty i tolerancji. Zaszczepiony przez ojca humanistę system wartości owocował potem w twórczości poety, który równie biegle co pięknym literackim językiem posługiwał się miejscową gwarą. Wspomnienia tych 10 lat, pełnych radości i nauki podawanej mimochodem przez wytrawnego pedagoga hołdującego zasadzie "uczyć bawiąc", pisarz zawarł w powieści pod symbolicznym tytułem "Uśmiech".

"Zmory"

Ojciec zmarł, kiedy Emil miał lat 11. Skończył się okres beztroski. Zdecydowano, że dziecko pójdzie do wadowickiego gimnazjum i zamieszka u rodziców matki. To zderzenie wpajanego przez ojca idealizmu z życiem szkolnym, niemożność przystosowania się do środowiska drobnomieszczańskiego kołtuństwa, jakiego wcześniej nie znał, było koszmarem ponad wszelką miarę. Pogłębiała się nieśmiałość chłopca, poczucie inności i wyobcowania we wrogim świecie, wstrząsająco ukazane w "Zmorach". Do kłopotów szkolnych dochodziły rodzinne - kompletny brak kontaktu z dziadkami. Matka, wiecznie niedomagająca i nie mogąca poświęcić synowi należytej uwagi, zmarła, gdy Emil miał 17 lat. Wówczas opiekę nad nim przejęła jej bratowa, wujenka Wanda Kaiszar.

Zainteresowania chłopca były już skrystalizowane. Pisać zaczął w gimnazjum. Po maturze rozpoczął studia polonistyczne w Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiował też historię sztuki w Wiedniu i Dreźnie, co nie pozostało bez wpływu na jego późniejsze pasje kolekcjonarskie i przyjaźnie z malarzami.

Piękna Marychna

Maria Kurowska urodziła się w Wadowicach w rodzinie inteligencko-ziemiańskiej o silnych tradycjach patriotycznych, w należącym do rodziców domu przy ul. Kościelnej. Tym samym, w którym po wielu latach przyszedł na świat Karol Wojtyła. Jej dziad po kądzieli Antoni Zapałowicz, wielki społecznik, był założycielem i pierwszym dyrektorem wadowickiego szpitala, a wuj Hugo Zapałowicz, doktor prawa, znanym podróżnikiem i przyrodnikiem, odkrywcą Babiej Góry. Maria Kurowska robiła to, co przystało pannie z dobrego domu. Grała na fortepianie, malowała, wyszywała, uczęszczała w Krakowie na kursa Baranieckiego i swym pięknym, kaligraficznym pismem (nie do wiary, że można tak pisać!) sporządzała notatki z wykładów Stanisława Noakowskiego. Skrupulatna, dobrze zorganizowana, zawsze na wszystko znajdowała czas. Po śmierci ojca, Seweryna Kurowskiego, matka sprzedała dom, przeprowadzając się wraz z córkami do Krakowa. Stąd właśnie przed I wojną światową Maria wraz z ciotecznymi siostrami przyjechała na wakacje do gorzeńskiego dworu, którego część, gwoli podreperowania rodzinnego budżetu ciotka Wanda Kaiszar wynajmowała letnikom. I tu poznała Emila. 15 lipca 1915 r. odbył się ich ślub. Wkrótce potem państwo młodzi wyjechali do Wiednia.

"Czartak"

Tytus Zegadłowicz był wielkim wyznawcą poglądów filozoficznych Jana Jakuba Rousseau. Znalazło to odzwierciedlenie także w wyborze imienia dla syna, które zaczerpnięto z książki tego wybitnego myśliciela francuskiego Oświecenia "Emil, czyli o wychowaniu". Zgodnie z tymi poglądami żył blisko natury, uważając wpływ cywilizacji na człowieka za zgubny. Wstawał o 4 rano i oddawał się swym botanicznym pasjom, pielęgnując park, zakładając sad, szczepiąc drzewa i krzewy dla uzyskania nowych gatunków owoców. To od niego przejął Emil wielką miłość do "tego spłachcia ziemi" w którym przyszedł na świat, a także sympatię i szacunek do mieszkających tu prostych i ubogich ludzi. Znalazło to odbicie w jego twórczości, głównie poetyckiej i dramaturgicznej, jak też w programie założonej przez poetę w latach 20. grupy literackiej Czartak (zbór poetów w Beskidzie). We wstępie do jednego z almanachów Czartaka z roku 1928 znajdujemy słowa: "Wywodzimy się z ziemi. Oto cały rodowód nasz, poezja nasza i filozofia nasza ." Najwybitniejsi przedstawiciele grupy to Janina Brzostowska, Zofia Kossak-Szczucka, Jan Wiktor, okazjonalnie na łamach zeszytów Czartaka publikowali też Witkacy i Leśmian. Czartakowcy głosili konieczność głębokiej więzi z przyrodą, opiewali piękno Beskidów, zaś sam Zegadłowicz w swej twórczości z upodobaniem posługiwał się gwarą, niejednokrotnie narażając na złośliwości ze strony krytyków, bardziej hołubiących twórców awangardowych i futurystycznych. Dopiero bowiem działalność takich m.in. autorytetów jak ksiądz prof. Józef Tischner pokazała, że posługiwanie się gwarą to nie dziwaczne widzimisię, lecz odwoływanie się do tradycji i siły tkwiącej w "małych ojczyznach". Głoszone wówczas przez Czartakowców idee i hasła, które dziś określić by można mianem proekologicznych, zyskują na aktualności na skutek ogromnego zagrożenia, jakie zawisło nad środowiskiem naturalnym człowieka.

"Powsinogi beskidzkie"

Najbardziej chyba znanym poetyckim utworem Zegadłowicza pozostaje do dziś cykl napisanych gwarą ballad "Powsinogi beskidzkie", które ukazały się "przed południem 26 stycznia 1923 r. w Drukarni Franciszka Foltina w Wadowicach (...) Egzemplarzy odbito 320 na papierze sinym z fabryki kamienieckiej". Nic dziwnego, że i ten, i wiele innych utworów Zegadłowicza to dziś prawdziwe bibliofilskie rarytasy. Przy okazji warto wspomnieć, że pisarz z niezwykłą pieczołowitością dbał o szatę graficzną swych książek. Tomiki poetyckie ukazywały się w niewielkich, liczbowanych nakładach w renomowanych oficynach, nierzadko na ręcznie czerpanym papierze. Jedno z wydań "Powsinóg" ilustrował Zbigniew Pronaszko, cykl rysunków do powieści "Motory" wykonał Stefan Żechowski. "Powsinogi" poświęcone kolejno: druciarzowi, szklarzowi, sadownikowi, świątkarzowi, kamieniotłukowi i zdunowi to apoteoza i hołd Zegadłowicza - pisarza i człowieka dla tych, którzy w hierarchii społecznej stali najniżej. Pierwowzorem postaci świątkarza był Jędrzej Wowro - niezwykłe uzdolniony samouk, mieszkający nieopodal gorzeńskiego dworu. Poeta zabiegał o należne mu uznanie, organizował wystawy prac tego wybitnego twórcy. Tym, którzy dziwili się jego przyjaźni z niepiśmiennym beskidzkim chłopem odpowiadał, że Wowro to duchowy arystokrata.

Pasje kolekcjonerskie i saksy

Mimo wielu propozycji pracy, Zegadłowicz niechętnie opuszczał Gorzeń. Wyjeżdzał, jak zwykł mówić - na saksy, by podreperować skąpy domowy budżet. Utrzymanie starego, dawno nie remontowanego dworu, przekraczało jego finansowe możliwości. Choć był niezwykle pracowity, systematyczny i świetnie zorganizowany, pieniędzy wciąż brakowało. Podczas pobytu w Gorzeniu pisał od 9 do podwieczorku z przerwą na obiad. Dopiero wieczory przeznaczone były na życie towarzyskie, rozmowy z gośćmi, czytanie nowych utworów czy literackie spory ciągnące się do późnej nocy. A gości w domu nie brakowało, zwłaszcza latem. Skoro już przyjechali kawał drogi, zostawali zazwyczaj na czas jakiś. Była to bogata galeria pisarzy, malarzy, artystów.

Jak już była mowa, od czasu do czasu przymuszony niedostatkiem Zegadłowicz opuszczał Gorzeń. Po I wojnie światowej przyjął od Zenona Przesmyckiego "Miriama" propozycję pracy w Ministerstwie Sztuki i Kultury, gdzie wytrwał blisko 2 lata. Pod koniec lat 20. znów wyjechał, tym razem do Poznania. Organizował tamtejszą rozgłośnię radiową, był naczelnym redaktorem "Tęczy", kierownikiem literackim Teatru Polskiego. Zarabiał jak na ówczesne czasy krocie - kilka tysięcy złotych miesięcznie. Podczas, gdy np. pensja dyrektora szkoły wiejskiej (starczała na utrzymanie rodziny i służącej) wynosiła 140 zł. Wtedy właśnie mógł wyremontować dwór oraz dać upust swym kolekcjonerskim pasjom.

Mroki okupacji

Emil Zegadłowicz był człowiekiem bardzo słabego zdrowia. Nad którego stanem czuwali przez całe lata zaprzyjaźnieni krakowscy lekarze. Leczniczy pobyt pod Wawelem przeciągał się czasem ponad kilka tygodni. finansowe Powstała z chwilą rozpoczęcia wojny na Skawie granica między Reichem a Generalną Gubernią uniemożliwiła te wyjazdy. W Gorzeniu pojawili się Niemcy, jak się później okazało doskonale zorientowani, z kim mają do czynienia. Poeta tłumaczył, że z wykształcenia jest historykiem sztuki, że przełożył na język polski "Fausta" Goethego. Dokładnie oglądali wypełniony obrazami, książkami i antycznym meblami dom. Przestrzegali, by niczego nie zmieniać, nie przewieszać. Ponieważ kłopoty zdrowotne pogłębiały się, pisarz wyjechał na leczenie do Sosnowca. Mimo intensywnej terapii, naświetlań, przyjmowania wielkiej ilości leków, pisał do ostatnich dni. Do końca też wierzył, że wkrótce powróci do Gorzenia. Tuż przed śmiercią wysłał do żony, która została w domu pilnować dobytku, telegram zawiadamiający o rychłym przyjeździe.

Powstałe pod koniec życia rękopisy, które po wojnie trafiły do MKiSz zaginęły w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach. Ostatnia wola pisarza, aby być pochowanym w rodzinnym Gorzeniu, dotychczas nie została spełniona.

Niemcy i Rosjanie

Wkrótce po śmierci pisarza do Gorzenia zajechały niemieckie ciężarówki. Wywieziono wspaniałą gorzeńską bibliotekę, część zbiorów sztuki, m.in. unikatową kolekcję rzeźby ludowej Jędrzeja Wowry, znanego i cenionego już przed wojną nie tylko w Polsce. Po śmierci męża Maria Zegadłowiczowa pozostała w domu z córkami Halszką i Atessą, a także z przesiedleńcami z sąsiednich wsi, których Niemcy ulokowali na parterze budynku. Odważna i nieugięta, nie opuszczała domu nawet podczas nalotów. - Jeśli trafią - mówiła - wolę zginąć przy kuchni. A jeśli nie trafią, coś przecież trzeba będzie jeść. W ogołoconym przez Niemców dworze wojska radzieckie dokonywały dalszych spustoszeń, urządzając tu swą kwaterę. Dom pełen był stacjonujących żołnierzy, którzy w zimowe mrozy rozkładali blachę na podłodze w świątkarni i palili na niej ognisko. Z dymem szły meble, rzeźby, listy Leśmiana, Tuwima, Broniewskiego. Zawartość opróżnionych szuflad zalegała na podłogach. W niektórych pokojach rękopisy i rupiecie sięgały do pasa. Powybijane szyby zastąpiono tekturami. Wszyscy - mieszkańcy i "goście", spali pokotem na podłodze w jednym pokoju. Rzeźby potraciły nosy odtrącone kolbami.

Mroki stalinizmu

Po wojnie miejscowe władze niejednokrotnie czyniły na dwór zakusy, stosując różne metody. W czasach, kiedy węgiel był na kartki, za wynajęcie domu na zabawę ludową babcia dostawała przydział na tonę węgla. Urodziłam się i dzieciństwo spędziłam w pomieszczeniu na parterze budynku, w którym 54 lata wcześniej zmarł Tytus Zegadłowicz w tzw. pokoju ojca. Kiedy zimą, okutana w ciepłe ubranka jeździłam na rowerku po tym przestronnym wnętrzu, mama napominała, abym nie zbliżała się do okien, bo się przeziębię. Oczywiście jeździłam właśnie koło okien, bo przyjemnie było zataczać takie wielkie koło. Na parapecie wisiały niewielkie sople lodu, które urywałam i oblizywałam. Na środku stał piec zwany kozą - jedyna rzecz, jaką pozostawili po sobie radzieccy żołnierze, w pośpiechu opuszczający dwór. Ojciec połączył go niemiłosiernie długą rurą z wielkim, narożnym kominkiem. Trzeba było uważać, bo blacha rozgrzana była do czerwoności. Jednak efekt był taki, jakby ktoś palił ognisko na mrozie.

Cały dworski obiekt zaklasyfikowano jako gospodarstwo rolne. Kiedy sołtys przychodził do babci wypełniać urzędowe papiery, oznajmiał: - To piszę tak, pani Zegadłowiczowa: hektar buraków, hektar ziemniaków, hektar kukurydzy. - Ależ panie sołtysie, pan wie, że to park, niczego tu nie uprawiam - usiłowała protestować babcia. - Nic się tu nie da zrobić. Ja ni mogę mieć w gminie ani ara nieużytków - odpowiadał. Babcia nie tylko płaciła podatek od przychodowości nieistniejącego gospodarstwa rolnego, ale też musiała obowiązkowo odstawiać żywiec, czyli mięso w ilości proporcjonalnej do wielkości gospodarstwa. Trzeba więc było pojechać do dworu na Mikołaj, gdzie urządzono składnicę nawozów sztucznych i skup żywca. Odstawszy w kilkudniowej kolejce można było odsapnąć. Nie na długo wszakże, bo wkrótce rzecz cała zaczynała się od nowa. Babcia ledwo wiązała koniec z końcem. Szczęściem, z końcem lat 70. otrzymała rentę z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Niewielką wprawdzie, ale jednak nieocenioną.

Muzeum w domu

Wkrótce po zakończeniu wojny do Gorzenia ściągać zaczęli ciekawscy. Wiedząc o śmierci Zegadłowicza

- jednego z najpopularniejszych pisarzy międzywojnia

- przyjeżdżali, by dowiedzieć się czegoś bliższego. Stwierdzić, czy dom będący jeszcze niedawno jednym z centrów życia kulturalnego w Polsce nadal stoi. Przybysze prosili na ogół, by wpuścić ich do domu, pokazać pamiątki po pisarzu, argumentując, że zadali sobie sporo trudu, by dotrzeć na nogach do oddalonego o kilka kilometrów od Wadowic Gorzenia. Niepodobna było odprawić ich z kwitkiem. We dworze mieszkały początkowo Maria Zegadłowiczowa i jej, również owdowiała, siostra Jadwiga Ziętkiewicz. W latach 50. na parterze budynku zamieszkali także moi rodzice. Odkąd sięgam pamięcią, kilka pokoi na piętrze udostępniano zwiedzającym, w pozostałych zaś mieszkała babcia. Do pomieszczeń muzealnych wiodła parterowa sień z rzeźbami diabłów dłuta Wincentego Bałysa. Sale na piętrze to świątkarnia z kolekcją świątków Jędzeja Wowry, pokój niebieski wypełniony obrazami m.in. Wlastimila Hofmana, Stanisława Noakowskiego, Władysława Skoczylasa i gabinet pisarza - pokój żółty. Z dziełami m.in. Pronaszki, Schulza, Hulewicza, Weissa, Mehoffera i wielu innych artystów. Tu też prezentowano ocalały z pożogi wojennej pisarski dorobek Zegadłowicza. I tak przez wiele lat, na zasadzie kuriozum, istniało to muzeum-niemuzeum, o wnętrzach odtworzonych z niezwykła pieczołowitością.

Kiedy w 1966 roku zmarła Halszka, starsza z córek Marii i Emila, zarazem moja mama, dom opustoszał. Przeniosłyśmy się z babcią do niedużego domku nieopodal, w którym mieszkała młodsza córka Atessa wraz z rodziną. Wtedy to wnuk pisarza Adam (syn Atessy) powiększył ekspozycję o pomieszczenia, dotyczczas zajmowane przez rodzinę. Przybyły pokoje: balkonowy, poświęcony Stefanowi Żechowskiemu, jadalnia, prezentująca dorobek Ludwika Misky"ego, Halszki - z litografiami Leona Wyczółkowskiego, Aty - wypełniony grafikami Józefa Pieniążka i herbaciarnia poświęcona sztuce Dalekiego Wschodu - efekt przyjaźni pisarza z Feliksem Jasieńskim-Manghą. Jest swoistym paradoksem, że w tym jednym z najokazalszych w Polsce muzeów biograficzno-literackich Zegadłowicz prezentowany jest nie jako pisarz, a jako kolekcjoner. Może to i lepiej dla muzeum, ponieważ kolekcja ta - retrospektywna wystawa sztuki okresu międzywojennego, jest wartością samą w sobie, niezależnie od tego, jak oceniać się będzie dorobek pisarski tego kontrowersyjnego twórcy.

Po zmianach administracyjnych gorzeński dwór przeszedł pod Muzeum Okręgowe w Bielsku Białej. Niezbędny był gruntowny remont zniszczonego, zawilgoconego, grożącego zawaleniem budynku. Nie konserwowane od lat zbiory niszczały w zatrważającym tempie. Władze obiecały pomoc, ale dopiero po wykupieniu dworskich zabudowań po symbolicznych, państwowych cenach.

Remont rozpoczął się na początku lat 80. Zaplanowany na lat kilka ciągnął się w nieskończoność. Zbiory wywieziono do pracowni konserwatorskich w całej Polsce, skąd, zamiast do Gorzenia, trafiały do magazynów bielskiego muzeum. Sytuację rozwiązała założona przez rodzinę Fundacja Czartak, której przekazano zbiory z przeznaczeniem na wyposażenie gorzeńskich wnętrz. W lipcu 1995 r. muzeum znów ożyło, przyjmując zwiedzających po raz pierwszy od kilkunastu lat. Po przedwczesnej śmierci Adama Zegadłowicza, przez wiele lat z oddaniem pełniącego funkcję kustosza, dziś po gorzeńskim muzeum oprowadza jego siostra, Ewa Wegenke. Warto tu zawitać, by przez chwilę pooddychać tamtą atmosferą. To zaledwie 50 kilometrów od Krakowa.

Maria Ziemianin

zdjęcia z archiwum autorki

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor