----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 lutego 2004

Udostępnij znajomym:

Tym razem spał już spokojnie, a rano wstał pogodny i rześki.

Przy śniadaniu gawędził swobodnie

z Frankiem, opowiadając mu zmyślane na poczekaniu historie związane z kolegą ze studiów, którego poprzedniego dnia rzekomo odwiedził, i ze zrozumieniem wysłuchując głębokich uwag gospodarza na temat obejrzanej właśnie przezeń Siódmej pieczęci Bergmana. Następnie ubrał się i z wyładowaną torbą wyruszł do miasta.

Tuż przed bankiem opadły go wątpliwości, czy wymieniać od razu wszystko. Nie dlatego, żeby mu było żal tych czy innych monet, lecz z tego wyłącznie względu, czy taka ilość tak różnorodnej waluty nie wyda się podejrzana. Postanowił więc, niejako tytułem próby, wymienić same dolary i - dla nadania transakcji większej powagi - dołączył do pięciusetsześćdziesięciu centów w bilonie swoje dziesięć "zielonych" w papierze, przywiezione z kraju.

Z przygotowaną w ręku gotówką podszedł do właściwego okienka, położył na marmurowym blacie banknot, po czym ostrożnie, żeby nie narobić hałasu i aby żadna z monet nie potoczyła się (co spowodowałoby denerwujący zamęt

i kłopot), wysypał z garści stos bilonu.

Kasjerka, nie spojrzawszy na Gustawa, co było okolicznością pozytywną, ponieważ oznaczało, że traktuje go jak typowego klienta, przesunęła z pietyzmem kupkę bilonu na bok, wzięła banknot i wystukała coś na guzikach elektronicznej maszynki. "Jasne", pomyślał Gustaw nie bez szczypty złośliwości, "najpierw czysta robota, a żmudne liczenie na koniec." Diagnoza ta okazała się jednak zasadniczo mylna. Kasjerka, wydawszy mu po chwili równowartość dziesięciu dolarów we frankach szwajcarskich wraz ze stosownym kwitem, odsunęła od siebie stosik bilonu (Gustaw odniósł wrażenie, iż uczyniła to jakby ze wstrętem) i rzekła:

- Sorry, but we don"t accept coins.

Gustaw zmieszał się. Odzyskał jednak zaraz utraconą równowagę i zapytał:

- So where I can change this? - ruchem głowy wskazał na leżącą przed nim górkę monet.

Kasjerka zrobiła bezradną minę i rozłożyła ręce.

- Oh, I don"t know. But I am sure: not in any bank here. May be at the main branch in Geneve.

- And at the railway station? - nie dawał za wygraną Gustaw.

- Sorry - uśmiechnęła się z obłudną troską - I don"t know. But try...

Wyszedł z banku z uczuciem dławiącej wściekłości. Nie dość, że niczego nie załatwił, nie dość, że utracił nawet nadzieję na pomyślne załatwienie tej sprawy, to jeszcze - zupełnie bez potrzeby - stracił dziesięć dolarów. Może "stracił" to nie to słowo, otrzymał w końcu równowartość we frankach, lecz przecież wiadomo, jak to jest z lokalnym środkiem płatniczym: rozchodzi się jak woda. Trwała jest tylko waluta obca.

Żeby uspokoić skołatane nerwy i na zimno rozważyć powstałą sytuację, udał się do ogródka "Sous les chęnes". Usiadł przy "swoim" stoliku, a kiedy stwierdził, że kelnerka, która usługiwała mu poprzedniego dnia, najwyraźniej go poznała, a nawet jakby potraktowała jako stałego gościa, poczuł przypływ energii, i to do tego stopnia, że zamiast piwa, zamówił podwójne brandy.

Po trzeciej kolejce przestał nareszcie być spięty. Puściły wreszcie lody nieustannego stresu i uwolniona myśl popłynęła swobodnym, szerokim nurtem.

Gdzie przyjmują bilon zachodniej waluty? Gdzie z pocałowaniem ręki nie tylko go wymienią, ale w zamian zań wydadzą niejedną cenną rzecz? Ależ to proste! W Peweksie! W sklepach Baltony! W kraju! Po cóż więc rwać sobie nerwy, narażać się na upokorzenia, szamocąc się tutaj jak żebrak lub jaki złodziej, skoro w Ojczyźnie tego rodzaju kapitał zapewnia pozycję... pańską? Tak, tak, dać sobie z tym wreszcie spokój! "Kieszonkowe" wyda się po powrocie.

I Gustaw oddał się rozkosznym myślom, planom i obliczeniom. Co kupi za jaką walutę? Ile tego będzie? I na jak długo starczy? Za dolary postanowił nabywać wyłącznie (i tradycyjnie) "Czystą". Za funty, naturalnie, whisky. Za marki zachodnioniemieckie - wódki kolorowe: Soplicę, Winiak, Jarzębiak, Starowin, Kasztelańską. Wreszcie za franki francuskie - brandy i koniaki. Z rachunków wychodziło mu, że za to, co się znajduje w plastikowych woreczkach, uzyska łącznie około dwunastu butelek różnego rodzaju trunków. Liczba ta poważnie go rozczarowała. Tyle trudu i nerwów - i nawet na jeden miesiąc nie ma solidnego zabezpieczenia. A przecież każdy, kto wraca ze Stypendium, to co najmniej przez pół roku żyje potem jak król. Nie, to nie może tak być!

Z tą myślą, uregulowawszy rachunek, wstał, poszedł na przystanek autobusu 72 i znowu pojechał nad Leman. A kiedy stanął na brzegu, aż go zamurowało. Dno było nieomal puste. Leżało na nim może kilkanaście, najwyżej dwadzieścia monet i to raczej niepozornych. Wrażenie pustki potęgowało rozproszenie, w jakim srebrzyste krążki się znajdowały.

A więc mimo ciemności i lodowatej wody tak efektywnie działał! A więc w niecałą godzinę wyzbierał prawie wszystko! Ba, lecz ile czasu upłynie, zanim "wodna skarbonka" znowu się napełni?

Rozejrzał się wokół. Było nawet nieco więcej ludzi, niż w poprzednie dni o tej porze, lecz nikt nie wrzucał monet, nawet nie kwapił się do tego. Gustaw odszedł na stronę i usiadł na ławce.

I patrząc smutnym wzrokiem przed siebie, w dal jeziora, począł mówić swój ulubiony wiersz:

Ach, już w rodzicielskim domu

Byłem złe dziecię,

Choć nie chciałem naprzykrzać

się nikomu,

A przecie

Byłem między krewnymi i czeladzi

gromadą

Przeszkodą i zawadą.

A choć wszystkich kochałem, ni

w dzień, ni w nocy

Nie byłem nikomu ku pociesze

ni ku pomocy -

I jakby to była modlitwa, którą nareszcie Pan wysłuchał, albo raczej czarodziejskie zaklęcie zmieniające jak w kalejdoskopie porządek rzeczy, nadjechał naraz autokar i wysypała się z niego gromada amerykańskich turystów.

Podeszli hałaśliwie do jeziora, pokrzykiwali, robili sobie nawzajem zdjęcia. Gustaw nie spuszczał ich z oczu. Niestety, nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, by sięgnąć do kieszeni albo do portmonetki. "Co za prostacy!", pomyślał z niesmakiem Gustaw. "Nie wiedzą nawet, jak się zachować! Nie znają obyczajów, manier, niczego! Ale cóż się dziwić? Dwieście lat kultury to nie dwa tysiące, czy przynajmniej tysiąc. Trzeba im pomóc. Trzeba wychowywać."

I sięgnąwszy do swojej torby, wydobył z niej woreczek z najbardziej atrakcyjnym pod względem numizmatycznym bilonem, a więc z tą całą zbieraniną najosobliwszych różności z całego świata, których bez wątpienia nawet w Peweksie by nie przyjęto, przesypał jego zawartość do kieszeni spodni i ruszył wolnym krokiem na brzeg, w pobliże Amerykanów.

Stanął i patrzył w zadumie z ręką wsuniętą w kieszeń. A kiedy poczuł, że jest już przez nich widziany, a nawet że niektórzy przypatrują mu się z ciekawością, rzucił... Pięknym, wystylizowanym gestem - jakby rzucał ziarno, jakby zasiewał wzniosłą ideę albo okupywał symbolicznie jakieś spełnione marzenie - posłał złoty pieniążek z Wybrzeża Kości Słoniowej w głąb jeziora.

I rozkrzyczani Amerykanie przycichli naraz na ten widok pełen majestatu i jęli wydobywać z kieszeni i portmonetek drobne, i rzucali je w zadumie, naśladując szlachetny gest Gustawa.

I Gustaw odwrócił się w ich stronę, i przeszedł obok nich, uśmiechając się dobrodusznie i kiwając ze zrozumieniem głową.

"Dobrze czynicie, pochwalam", mówiły jego oczy, z których nagle polały się łzy.

przygotował: Z. Kruczalak

www.domksiazki.com

O tym jak Antoni Libera

Jerzego Pilcha parafrazował?

Drukujemy niestety ostatni, czwarty fragment znakomitej humoreski Antoniego Libery zatytułowanej "Liryki lozańskie", po raz pierwszy publikowanej na łamach MONITORA.

Przypominam, iż w poprzednich odcinkach nasz bohater o jednoznacznie obciążonym literacko imieniu Gustaw, udaje się w wymarzoną

i upragnioną podróż do Szwajcarii, co jak łatwo zgadnąć nie jest też przypadkowym zbiegiem okoliczności.

Stało się tak za sprawą naukowca, którym z urzędu przyszło mu się opiekować i który z jakiejś przyczyny gościł chwilowo w mieście Gustawa. To on właśnie, po nie dwuznacznej zresztą sugestii naszego bohatera, zaprosił go nad Leman. Doszło do tego zdarzenia w sposób tajemniczy i zdecydowanie niejasny, ale taki jest też charakter Gustawa, więc dziwić się czemu specjalnie nie ma.

Jest on przecież literatem, czy też ogólniej mówiąc twórcą, aczkolwiek niczego jeszcze nie udało mu się "stworzyć"... Pracuje na uniwersytecie, ale nie znosi tam bywać, jest z żoną, ale jakby z nią nie był, chce zaimponować "szwajcarskiemu humaniście" ale nie bardzo ma czym, jest przekonany o swej wyjątkowości choćby tylko dlatego, że jest Polakiem, ale czy rzeczywiście ma do tego podstawy?

Nad Lemanem staje przed zaiste wielkim pytaniem o sens swego pobytu za granicą, a nawet o sens całego swego dotychczasowego życia - co robić?

Stara się za wszelką cenę znaleźć na nie odpowiedź, a jego poszukiwania przechodzą najśmielsze oczekiwania. Okazuje się, zresztą nie po raz pierwszy, że "Polak potrafi" i to bez względu na miejsce, sytuację i konsekwencje.

Dzieją się tu rzeczy, o których nawet znawcom Mickiewicza się nie śniło. Można by uznać, że "niemożliwe" staje się tutaj rzeczywistością, a Gustaw tylko pozornie jest bohaterem pełnym sprzeczności i wewnętrznych rozdarć - w istocie bowiem, gdy nadchodzi odpowiedni moment i trzeba wypełnić misję, znakomicie wywiązuje się z zadania, przełamując stereotyp romantycznego Polaka nieudacznika.

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor