Dziś w kalendarzu karnawałowych imprez na Podhalu ciężko znaleźć tydzień bez gońby albo innych atrakcji na śniegu. Konie przy saniach wypucowane na błysk, uprzęże piękne, paradne - to punkt honoru każdego gazdy. Sanie zresztą zmieniły swój kształt i wiele z nich jest już dziełem sztuki snycerskiej. Także efektem dodania przez górali własnych zamiłowań i własnej fantazji do tradycji zakorzenionej na tej ziemi od kilku wieków. Do wyścigów kumoterek dołączyły jeszcze dwie bynajmniej nie starodawne konkurencje: skiring i ski-skiring.
W ferworze walki o najlepsze czasy tylko śmigają baty, powietrze drga od okrzyków, śnieg pryska spod końskich kopyt, spod płóz i nart. "Kumoski" muszą się mocno trzymać oparcia sań, żeby nie wypaść na wirażach. A przy hamowaniu za linią mety i tak niejedna "fiknie" z sań, przykrywając się kolorową spódnicą. Wtedy ludziska mają najwięcej uciechy. Często też narciarzowi powinie się deska na zakręcie, rozpędzony koń ani myśli się zatrzymać i tak dowlecze nieszczęśnika aż za fotokomórkę... U dyszli paradnych zaprzęgów idą konie kare, gniade, cise, siwe, jabłkowite - każdy inny, a wszystkie na schwał.
Bo koń u górala jego stajni duma i przedmiot dbałości (niekiedy takiej, jakiej nie doświadczają nawet domownicy...). Niegdyś jednak trzymany dla ciężkiej pracy, a zimą dla zrywki drewna - dziś w góralskim gospodarstwie jest przeważnie od parady. Pielęgnowany, ujeżdżany, ile trzeba, lecz już z rzadka używany jako siła pociągowa.
Te imprezy, które z tradycją i historycznym stanem rzeczy wiąże już tylko nazwa kumoterek i góralska chęć wykazania się szybkością, zręcznością, siłą - to jednak dla Podhalan motywacja do utrzymywania koni, bo zawsze je kochali. Kogo było stać na pięknego konia, ten był "hruby" gazda.
Lecz w czasach, kiedy przez styczniowe i lutowe śniegi jeździło się tylko saniami, kiedy załatwianie boskich i ludzkich spraw nie łączyło się z taką ceremonią i paradą, jak dziś - "kumoter" z "kumoską" - czyli chrzestni - po porostu zaprzęgali konia do sań i wieźli dziecko do chrztu. Dlatego też proste, lekkie sanie zwą się kumoterkami. Dzisiejsze sanie - wspaniałe z wyglądu, zdobione niemal jak wezgłowie i "nogi" łóżek - może i są bardziej przestronne, wygodniejsze dla "kumotrów", ale już nie tak śmigłe, jak te stare, proste sanki. Dodać trzeba, że w razie biedy jeździło się onegdaj i na "gnotkach" czy "włókach", czyli na samych płozach z siedziskiem, służących także do ściągania z lasu drzew, bo ścinało się je tylko zimą.
Zrywka drewna była właśnie jednym z tradycyjnych zatrudnień gazdów z zimowy czas, w czas zapustny. Gdy mniej było prac gospodarskich, a wieczory przy lampie naftowej dłużyły się w nieskończoność, kobiety i dziewczęta schodziły się natomiast w tym czy innym domu, na "pruckach", zwanych inaczej "skubarkami" czy "porackami". Gdy żony i córki, ciotki i babki siadały do darcia gęsiego pierza, rychło dowiadywali się o tym chłopcy i przybywali z muzyką. Od słowa do słowa - robiła się z tych posiadów pospólna uciecha, granie, śpiewanie, a kiedy młódź się już wyszumiała - starsi lub bywali w świecie zaczynali swoje pogwarki. Snuły się opowieści o boginkach, dziwożonach i innych zjawach, o miejscach, gdzie straszy, o ognikach, co "wodzą" ludzi po bagnach, o złym, co się czai w mroku. Straszno było od samego słuchania, ale wkrótce litościwy sen morzył dzieci, które z szeroko otwartymi oczami słuchały tych bajań, siedząc na progu. Weterani I wojny znowuż snuli swoje frontowe, c.k.-austriackie opowieści. Zachodziły do domów i "dziady" po prośbie, przenosząc wieści ze wsi do wsi, z chałupy do chałupy. Tym sposobem ludzie wiedzieli, którzy młodzi mają się ku sobie, kogo jakie spotkało nieszczęście czy dotknęła choroba, kto się pobudował, a kto spalił. Posiady przy pruckach były i sposobnością ku temu, by poznawali się młodzi, jednak wesela urządzano dopiero po Wielkim Poście.
Co w zapusty jedzono - zależało od zamożności gospodarstwa. Kto chował prosię i je zabił na Boże Narodzenie - jeszcze przez czas jakiś wyciągał z komory kiełbasę i wędzoną spyrkę, kto gęsi tuczył - miał mięsko i smalec. Wiadomo, że w zimie jedzenie musiało być tłustsze, bardziej pożywne. Dlatego pojawiały się w zapusty na stole żeberka na kwaśnicy, kwaśnica na gęsinie, a co tłustsze kawałki trafiały się chłopom, bo najciężej pracowali, np. przy zrywce drewna. Sadło do maszczenia strawy wieszano w góralskich chałupach u sufitu, żeby się nie psuło w przewiewie i żeby go nie dosięgnęły dzieci ani koty.
Nim nadeszła Środa Popielcowa, a z nią kres zapustów i "suche dni" kobiety zawsze starały się upiec pączki lub chrust. Ponieważ wiek temu jajka były drogim rarytasem, gaździny starały się jak najmniejszym kosztem osiągnąć jak największą smakowitość swoich wypieków.
Z roku 1909 zachował się np. niezawodny, zakopiański przepis na "ubogi" chrust, oczywiście bez proszku do pieczenia i chemicznych "polepszaczy".
Trzeba wziąć pół litra mąki, jedną łyżkę masła, dwie kopiate łyżki cukru, tylko jedno jajko, jedną łyżkę octu (żeby chrust smalcu nie wpijał) i kwaśnej śmietany tyle, żeby ciasto się "zarobiło". Ważne, żeby je dobrze ugnieść i rozwałkować cienko. Potem kroi się ciasto w paski, a następnie w "podłużne kwadraty" (tzn. romby), które się rozcina "kółkiem zembatem" przez środek. Jeden koniec ciasta trzeba jeszcze przewlec przez rozcięcie i już można smażyć chrust - na rozpalonym smalcu, na ładny, złoty kolor. Chrupiący wypiek odsącza się potem z tłuszczu i układa na półmisku, sypiąc po wierzchu cukrem, najlepiej z wanilią. Można jeszcze do maczania chrustu podać rozgrzany miód. I wtedy naprawdę będzie po czym palce lizać.
tekst i fot.: Anna Szopińska