----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

31 maja 2004

Udostępnij znajomym:

Przedsiębiorca budowlany, właściciel M.B. Bu­­i­l­ders & De­ve­­lo­pers. Działalność w Chi­­ca­go roz­po­czął na po­­czątku lat 80. - po­do­bnie jak wie­lu polskich imi­­­grantów - od małej fir­my re­­­­mo­n­towo-bu­do­­wla­nej. Dziś jest właścicie­lem po­tęż­nego prze­d­się­bio­­r­stwa specjali­zu­ją­cego się w budownictwie mieszka­nio­wym. Zre­­a­­li­­zo­wał już ponad 500 pro­jektów. Jego dziełem są je­dne z naj­­pię­kniejszych kondominiów w Wicker Park, Buck­­town, a osta­tnio ró­wnież w Lincoln Park. W ze­szłym ro­ku za bu­dy­nek 2700 Club przy ulicy Halsted otrzymał prestiżową nagrodę Project of the Year Award, przyznawaną przez National Com­me­rcial Buil­ders Council.

Kiedyś chciałby napisać książkę o dziejach swojej ro­­­dziny i jej związkach z Ameryką. Bracia jego babci przy­byli do Nowego Jorku w 1885 roku, gdzie od razu zo­stali zwerbowani do pracy przy wyrębie drzewa w Mi­nnesocie. Harowali tam tak ciężko, że po pewnym cza­­sie zdecydowali się na ucieczkę. Trzy miesiące szli pie­szo do Chicago. Żywili się rzepą i burakami, które do­­stawali od spotykanych po drodze farmerów. Podczas kolejnego noclegu w lesie zaatakował ich wygłodniały niedźwiedź i śmiertelnie zranił jednego z braci. Drugi le­dwie żywy dotarł w końcu na miejsce. Rodzina nie mo­gła go rozpoznać, był tak zarośnięty i obdarty.

Praca i język angielski

Droga Stanisława Boducha była bez porównania łat­wiejsza, choć rozpoczęła się także w dramatycznych okolicznościach. Przyjechał tu w 1981 roku z Austrii, gdzie akurat przebywał, kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny. Miał wówczas 21 lat, 250 dolarów w kie­szeni i niesprecyzowane plany na przyszłość. Po angie­l­sku umiał powiedzieć tylko "thank you". Zatrzymał się u wujka, który był właścicielem kilku budynków mie­sz­kaniowych w Chicago. Zamieszkał w jednym z nich, w se­rcu polskiej dzielnicy, przy ulicy School. Pierwszą pra­cę znalazł w pobliżu domu, w zakładzie mechani­cznym, położonym przy skrzyżowaniu ulic Milwaukee i Belmont, naprzeciw popularnej dziś stacji benzynowej. Pracował przy obsłudze obrabiarek, co mu nawet nieźle szło, ponieważ miał smykałkę do maszyn, jak również znał się na rysunku technicznym. Zarabiał 2.25 dol. na go­dzinę - cóż, takie były wówczas najniższe stawki. Wie­czorami chodził do szkoły na kursy języka angiels­kiego, poza tym uczył się własnymi niekonwencjonalny­mi metodami, np. codziennie czytał "Chicago Tri­bune"... ze słownikiem.

W końcu na swoim

Po roku właściciel zdecydował się przenieść fabry­kę do Wisconsin. Poprosił Stanisława, aby z nim poje­chał. Lubił pracę, cenił szefa, ale nie chciał się wy­pro­wa­dzać z Chicago. Znalazł zatrudnienie w innej fabry­ce, gdzie zarabiał już... 6.5 dol. na godzinę. Po trzech mie­siącach za­kład przejął inny właściciel i znów został bez pracy.

- Bardzo mnie to przygnębiło - wspo­mina pan Sta­n­ley. - Jak to, żebym ja w tym wieku był bez pracy... Nie mo­głem się z tym pogodzić. Byłem przyzwyczajony, że w Polsce każdy miał pracę.

Kilka miesięcy był na przymuso­wym urlopie. Po­tem, za namową kolegi, za­czął pracować dla firmy Da­men Construction. Sam nie myślał o tego ro­dza­ju fachu. - Firmy budowlane ko­ja­rzyły mi się z brudnymi, nudny­mi robotami - wyznaje. - Ale nie miałem wielkiego wy­­bo­­ru. Zaczynałem jako pomocnik, a wkrótce samodzielnie wykonywałem już wszelkie prace. Nawet mu się to spodobało, tylko szef miał problemy finansowe i wy­płacał zaledwie połowę pensji. Wytrzymał tam jeszcze rok, po czym w 1983 roku założył firmę School Con­stru­c­tion (od nazwy ulicy, przy której mieszkał). Po­cząt­kowo praco­wał jako podwy­ko­nawca ( subcontractor), po dwóch la­tach prowadził już sa­mo­dzielnie fir­mę. W 1988 roku rozstał się ze wspólnikiem i za­łożył przedsię­bio­rstwo deweloperskie M.B. Builders ("M" to ini­cjał jego pra­w­dziwego imie­nia Ma­rian, "Stanley" przy­­­l­gnął do niego w Ame­ryce).

Bez ryzyka nic się nie osiągnie

Działalność rozpoczął od "Polo­ni­j­ne­go Trójkąta" - historycznego centrum polskich imigrantów w Chicago. Tru­­dno powiedzieć, co bar­dziej nim kierowało - sentyment czy biznesowa kalkulacja. W tamtym czasie oko­­lica już bardzo podupadła, choć wciąż żywe były tam polskie tradycje. W po­bliżu Muzeum Polskie , najstarsze po­lo­ni­jne kościoły, swoje podwoje otwie­rały Wooden Gallery i Teatr Chopina. Zawsze wierzył w możliwość ożywienia tej dzielnicy - blisko stąd do środmieścia, ła­twy dojazd autostradą. Pierwszy budy­nek kupił przy 933 Ashland (dziś znajduje się tam kawiarnia "Ritz"). Na dole urzą­dził pomieszczenia biurowe firmy, piętra za­jęły mieszkania. Potem wykupywał ko­lejne działki, stare bu­dynki fabryk, ma­gazynów. Remontował je lub burzył, a w ich miejsce stawiał nowoczesne, świetnie wkompo­no­wa­ne w pejzaż "plomby". Ce­ny były wtedy bardzo przy­stępne - do­my kupował po 20, 30, 50 tysięcy do­la­rów, a działki po 10 tysięcy. Dziś są warte dwa­dzieścia razy ty­le.

Inwestując w tej dzielnicy, oczywiście ryzykował, bo kto mógł wtedy przypuszczać, że ceny tak bardzo pój­dą w gó­rę. Jeszcze do niedawna ludzie z przedmieść bali się tam przyjeżdżać. Teraz jest to jedna z naj­dro­ż­szych i najpię­knie­j­szych enklaw Chicago. I wciąż się zmie­nia na lepsze. Nie byłoby jednak tego boo­mu, gdy­by nie tacy pionierzy jak Sta­nley Boduch.

- Bez ryzyka nic się nie osiągnie - dzie­li się swoimi doświadczeniami. - Czę­sto pytają mnie o receptę na su­kces. Za­wsze odpowiadam - trzeba wierzyć w sens te­go, co się robi, cieżko pracować i je­szcze mieć sporo szczęścia.

Najlepszy projekt roku

Dotychczas wybudował ponad 500 do­mów prywatnych i obiektów komercy­j­nych. Obecnie 95 procent wszy­stkich je­go prac stanowią budynki wielorodzinne, tzw. kondominia. Największe, składające sią z 52 mie­szkań, postawił w Lincoln Park przy 2700 North Ha­l­sted. Ten właś­nie budynek przyniósł architektowi i firmie nagrodę "za najlepszy projekt roku 2003". Wy­róż­niony obiekt został poka­za­ny na Mię­dzy­na­rodowej Wystawie Budo­w­nictwa w Las Vegas. O wydarzeniu tym pisały "Chi­cago Sun-Times", "Co­m­mer­cial Builder Magazine", "Lerner Ne­ws­paper" i "Nation"s Bu­i­l­ding News" w In­ternecie.

- Takie wyróżnienie w Chicago, to na­­p­rawdę ogromna satysfakcja. Cieszę się, że realizując te projekty, wpisujemy się w pejzaż architektoniczny miasta - nie ukrywa dumy z tej nagrody pan Sta­nisław.

Osobiście także uważa, że to najlepszy z dotychczasowych projektów firmy. Bu­dynek świetnie łączy walory fun­kcjo­na­­lne z estetycznymi. Posiada dwa po­zio­my garażów podziemnych, czte­ry biura komercyjne, salę do ćwi­czeń, przestronny hol, a na dachu - punkt ob­serwa­cyjny z wi­do­kiem na śródmieście. Wnęt­rza lu­ksu­so­wo wykończone "pod klucz". Wszy­s­tkie mieszkania w bu­dynku są już sprze­dane, oprócz jedne­go, które wynajmuje.

"Dzielnica idzie w dół, ___

bo biali wyku­pu­ją domy"

Przesiębiorstwo M.B. Builders reali­zu­je proces inwestorski kompleksowo: od pozyskania gruntów do zakończenia bu­dowy i wykończenia mieszkań. Gdy­by wszy­stkie prace chciał sam wy­ko­nywać, Boduch musiałby w firmie zatrudniać set­ki osób. Natomiast obecnie na etacie pra­cuje tylko sześć osób, resztę prac zle­ca. Współpracuje z około 90 podwykona­w­cami, nie wliczając w to biur architektonicznych, inżynieryjnych czy realnościo­wych. Każdy szczegół jest jednak zat­wierdzany przez samego szefa. Lubi wszy­stkiego dopilnować i nie wyobraża so­bie innego prowadzenia firmy. Naj­trud­niejsze zazwyczaj są pertraktacje z urzę­dami dzielnicowymi i miejskimi. Cza­sem mieszkańcy protestują, bo nie chcą w są­siedztwie żadnych dużych bu­dy­nków. Kie­dy niedawno zaczął budo­wać przy ulicy Grand budynek na 32 mieszkania (wykupił cały "block"), protestowało po­nad 500 osób. Krzy­czeli, że przyszedł ja­kiś bogaty z prze­d­mieścia i wypędza sta­mtąd biednych ludzi.... - A ja wszędzie, gdzie wcho­dziłem, podno­siłem prestiż oko­licy. Nie wszyscy to jednak rozumieją - wyjaśnia.

- Kiedyś kupiłem kamienicę naprzeciwko biura przy 900 Ashland. Po­dczas re­montu ktoś na ścianach nary­so­wał swastykę. Niby zwyczajne graffiti, ale nie ten wstrętny znak! Tak mnie to obu­rzyło, że postanowiłem znaleźć spra­w­cę. Za­ga­dnąłem przechodzącego obok Porto­ry­ka­ń­czyka. On mi na to powiada, że dzielnica idzie w dół, bo biali wyku­pu­ją budynki... Dom zrujnowany, chcę go wy­­remontować, a tu okrzykują mnie ra­si­s­tą. Na szczęście są to raczej odosobnione reakcje. Często, już po zakończeniu bu­do­wy czy remontu, zbieram pochwały, na­wet od tych, którzy na początku kręcili nosem.

Klientami M.B. Builders & Deve­lo­pers są głównie Amerykanie - młodzi, 20- i 30-letni profesjonaliści. Oni nie ma­rzą już o "sypialniach" na przedmieś­ciach. Wolą mieszkać blisko śródmieścia, gdzie skupia się życie biznesowe i kultu­ra­lne. Wiąże się to z obserwowaną od ki­l­ku lat tendencją powrotu do miasta. Ale nie wszyscy ulegają tym trendom. Jedyny Po­lak, który kupił od firmy mieszkanie - wła­śnie w budynku przy Halsted - uro­dził się w Chicago, ale jego rodzice przyjechali z Polski. - Tak się ucieszyłem, że da­łem mu kredyt na 10 tysięcy - opowiada deweloper . Wśród naszych rodaków do­minuje chyba jeszcze przekonanie, że za "taką cenę" lepiej kupić większe mie­sz­kanie gdzie indziej. Ja zawsze podcho­dziłem do tego inaczej. Uważałem, że jak dzielnica się rozwija, to warto tam in­we­stować".

Rok temu w budynku przy ulicy Ash­land, nieopodal siedziby firmy, ot­worzył kawiarnię o europejskiej nazwie "Ritz". Taka też jest atmosfera stylowego wnę­trza, przypominająca kafejki Wie­dnia czy Krakowa. Właściciel mówi, że nie spo­dziewa się wielkiego zysku, ale za­leżało mu na podniesieniu prestiżu dzie­lnicy. Za­chęcone przykładem, ru­szy­ły także inne bi­znesy - już jakiś Włoch za­mierza otwo­rzyć tam restaurację.

W trosce o Muzeum

Polskie w Ameryce

Z polskim środowiskiem w Chicago Sta­nley Boduch związał się stosunkowo nie­dawno. Wcześniej łączyły go kontakty - tak zawodowe, jak towarzyskie - prze­de wszystkim z Amerykanami. Mie­sz­kali z rodziną daleko, mieli trójkę ma­łych dzie­ci, które trzeba było wciąż gdzieś dowo­zić.... Na nic nie było czasu. Żo­na odkąd prze­stała pracować zawo­do­wo, zajmuje się działalnością charytatywną. To ona właśnie zaraziła go swoją pa­sją.

Od wielu lat wspiera Muzeum Pol­skie w Ameryce. - To skarbnica historii Po­lonii i nasza jedyna większa instytucja kulturalna w tym mieście. Szkoda, że musi działać w tak skromnych wa­runkach. Istnieją przecież różne formy pomocy.

Sam wystąpił z inicjatywą wybudo­wa­nia na terenie jednego, rzadko wykorzystywanego parkingu, budynku miesz­kalnego. Zysk z tego przedsięwzięcia mo­żna by przeznaczyć na modernizację bądź rozbudowę gmachu muzeum. Są tak­że inne projekty... Być może uda się nie­które z nich zrealizować. Obecny pre­zes Zjed­noczenia Polskiego Rzymsko-Ka­tolic­kiego jest chętny do współpracy i podchodzi do wielu spraw nie tylko pragmatycznie, ale i perspektywicznie.

Inwestycje w Polsce

Szefa " M.B. Builders" do inwestycji w Polsce nie trzeba namawiać. Kupił już dzia­łki w Kielcach i na Podhalu. W Kra­ko­wie jest właścicielem posesji przy uli­cy Szpitalnej w pobliżu Teatru im. Ju­liu­sza Słowackiego, ma także kamienicę w ry­n­ku w Koszycach. A marzenia o wkro­cze­niu z firmą na polski rynek stają sie co­raz bardziej realne.

Szczególne więzi łączą go z "małą Oj­czyzną". Od lat jest mecenasem i po­pu­laryzotorem Koszyc koło Krakowa, gdzie się urodził i wychował. Zamierza ut­wo­rzyć tam muzeum regionalne, galerię i ekskluzywną kawiarnię. Zachęca ró­w­nież innych polonijnych biznesmenów do podobnych inwestycji. Niedawno miał serię wykładów na ten temat.

Rok temu założył w Chicago Klub Ko­szyce, zrzeszający polonijnych koszyczan i sympatyków tego historycznego mias­teczka. Na pierwsze spotkanie przy­szło dwadzieścia osób - został wybrany pre­zesem. Obecnie klub liczy 100 czło­n­ków i wciąż się rozwija. O działalności informuje na bieżąco witryna internetowa koszycechicagoclub.com. Kilka dni temu prezes pojechał do Polski, by wziąć udział w uroczystej sesji Rady Gmi­ny Koszyce, podczas której podpi­sa­no porozumienie o współpracy z chica­go­wskim klubem, a założycielowi nada­no tytuł honorowego obywatela miasta.

Nie ma to jak Chicago

Stanley Boduch, choć tak wiele osią­gnął, nie uważa się za człowieka w czepku urodzonego. Nie prawi też morałów o cię­żkiej pracy, bo to przecież oczywiste. Naj­bardziej radują go sukcesy dzieci. Naj­starszy syn w tym roku wybiera się na studia do Arizony. Wykazuje zainteresowania biznesowe. Być może kiedyś wy­ręczy ojca w firmie. Dziewczynki prze­bywają jeszcze w domu i chciałby się nimi cieszyć jak najdłużej. Jest je­sz­cze golf, który stał się jego wielką pasją.

Na początku budował wiele rezyde­n­cji na północnych przedmieściach, w Wil­mette, Winnetce, Kenilworth. Bardzo mu się tam podobało. Planował, że kiedy się ożeni, to w którejś z tych miejsco­wo­ś­ci wybuduje dom dla swojej rodziny. Oczy­wiście, po ślubie decyzja należała już nie tylko do niego samego. Żona upie­rała się przy Lemont, gdzie poprzednio mieszkała i pracowała w biurze ad­wo­kackim. - Zadz­woniliśmy do agenta nie­ruchomoś­ciowego, aby nam doradził do­bre miej­sce... gdzieś pośrodku. Wska­zał na Hins­dale. Pojechaliśmy tam w 1988 roku i zostaliśmy do dziś. Jego obe­c­ny dom przypomina stare europejskie po­siadłości, choć został współcześnie wy­budowny.

Mógłby godzinami opowiadać o swo­­ich ulubionych zakątkach na świecie, na przykład w Toskanii oraz na Kara­i­bach, gdzie często wyjeżdża na wakacje z rodziną. Ale od razu zaznacza, że za ża­dne skarby nie wyprowadziłby się na sta­łe z Chicago.

- Podoba mi się, że jest to miasto so­li­dne, z zasadami, czego nie ma w Los An­geles czy w Nowym Jorku. Demokrata tu jest bardziej konserwatywny niż repu­bli­kanin w New England. Śródmieście ma­my chyba najpiękniejsze w całych Stanach Zjednoczonych. No i ta mozaika kultur, narodowości - co sprawia, że każ­dy czuje się u siebie. To miasto zbudowali przecież imigranci. Cóż, ja także dokła­dam tu swo­je cegiełki - podsumowuje Stanley Boduch.

Tekst Danuta Peszyńska

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor