Przedsiębiorca budowlany, właściciel M.B. Builders & Developers. Działalność w Chicago rozpoczął na początku lat 80. - podobnie jak wielu polskich imigrantów - od małej firmy remontowo-budowlanej. Dziś jest właścicielem potężnego przedsiębiorstwa specjalizującego się w budownictwie mieszkaniowym. Zrealizował już ponad 500 projektów. Jego dziełem są jedne z najpiękniejszych kondominiów w Wicker Park, Bucktown, a ostatnio również w Lincoln Park. W zeszłym roku za budynek 2700 Club przy ulicy Halsted otrzymał prestiżową nagrodę Project of the Year Award, przyznawaną przez National Commercial Builders Council.
Kiedyś chciałby napisać książkę o dziejach swojej rodziny i jej związkach z Ameryką. Bracia jego babci przybyli do Nowego Jorku w 1885 roku, gdzie od razu zostali zwerbowani do pracy przy wyrębie drzewa w Minnesocie. Harowali tam tak ciężko, że po pewnym czasie zdecydowali się na ucieczkę. Trzy miesiące szli pieszo do Chicago. Żywili się rzepą i burakami, które dostawali od spotykanych po drodze farmerów. Podczas kolejnego noclegu w lesie zaatakował ich wygłodniały niedźwiedź i śmiertelnie zranił jednego z braci. Drugi ledwie żywy dotarł w końcu na miejsce. Rodzina nie mogła go rozpoznać, był tak zarośnięty i obdarty.
Praca i język angielski
Droga Stanisława Boducha była bez porównania łatwiejsza, choć rozpoczęła się także w dramatycznych okolicznościach. Przyjechał tu w 1981 roku z Austrii, gdzie akurat przebywał, kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny. Miał wówczas 21 lat, 250 dolarów w kieszeni i niesprecyzowane plany na przyszłość. Po angielsku umiał powiedzieć tylko "thank you". Zatrzymał się u wujka, który był właścicielem kilku budynków mieszkaniowych w Chicago. Zamieszkał w jednym z nich, w sercu polskiej dzielnicy, przy ulicy School. Pierwszą pracę znalazł w pobliżu domu, w zakładzie mechanicznym, położonym przy skrzyżowaniu ulic Milwaukee i Belmont, naprzeciw popularnej dziś stacji benzynowej. Pracował przy obsłudze obrabiarek, co mu nawet nieźle szło, ponieważ miał smykałkę do maszyn, jak również znał się na rysunku technicznym. Zarabiał 2.25 dol. na godzinę - cóż, takie były wówczas najniższe stawki. Wieczorami chodził do szkoły na kursy języka angielskiego, poza tym uczył się własnymi niekonwencjonalnymi metodami, np. codziennie czytał "Chicago Tribune"... ze słownikiem.
W końcu na swoim
Po roku właściciel zdecydował się przenieść fabrykę do Wisconsin. Poprosił Stanisława, aby z nim pojechał. Lubił pracę, cenił szefa, ale nie chciał się wyprowadzać z Chicago. Znalazł zatrudnienie w innej fabryce, gdzie zarabiał już... 6.5 dol. na godzinę. Po trzech miesiącach zakład przejął inny właściciel i znów został bez pracy.
- Bardzo mnie to przygnębiło - wspomina pan Stanley. - Jak to, żebym ja w tym wieku był bez pracy... Nie mogłem się z tym pogodzić. Byłem przyzwyczajony, że w Polsce każdy miał pracę.
Kilka miesięcy był na przymusowym urlopie. Potem, za namową kolegi, zaczął pracować dla firmy Damen Construction. Sam nie myślał o tego rodzaju fachu. - Firmy budowlane kojarzyły mi się z brudnymi, nudnymi robotami - wyznaje. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Zaczynałem jako pomocnik, a wkrótce samodzielnie wykonywałem już wszelkie prace. Nawet mu się to spodobało, tylko szef miał problemy finansowe i wypłacał zaledwie połowę pensji. Wytrzymał tam jeszcze rok, po czym w 1983 roku założył firmę School Construction (od nazwy ulicy, przy której mieszkał). Początkowo pracował jako podwykonawca ( subcontractor), po dwóch latach prowadził już samodzielnie firmę. W 1988 roku rozstał się ze wspólnikiem i założył przedsiębiorstwo deweloperskie M.B. Builders ("M" to inicjał jego prawdziwego imienia Marian, "Stanley" przylgnął do niego w Ameryce).
Bez ryzyka nic się nie osiągnie
Działalność rozpoczął od "Polonijnego Trójkąta" - historycznego centrum polskich imigrantów w Chicago. Trudno powiedzieć, co bardziej nim kierowało - sentyment czy biznesowa kalkulacja. W tamtym czasie okolica już bardzo podupadła, choć wciąż żywe były tam polskie tradycje. W pobliżu Muzeum Polskie , najstarsze polonijne kościoły, swoje podwoje otwierały Wooden Gallery i Teatr Chopina. Zawsze wierzył w możliwość ożywienia tej dzielnicy - blisko stąd do środmieścia, łatwy dojazd autostradą. Pierwszy budynek kupił przy 933 Ashland (dziś znajduje się tam kawiarnia "Ritz"). Na dole urządził pomieszczenia biurowe firmy, piętra zajęły mieszkania. Potem wykupywał kolejne działki, stare budynki fabryk, magazynów. Remontował je lub burzył, a w ich miejsce stawiał nowoczesne, świetnie wkomponowane w pejzaż "plomby". Ceny były wtedy bardzo przystępne - domy kupował po 20, 30, 50 tysięcy dolarów, a działki po 10 tysięcy. Dziś są warte dwadzieścia razy tyle.
Inwestując w tej dzielnicy, oczywiście ryzykował, bo kto mógł wtedy przypuszczać, że ceny tak bardzo pójdą w górę. Jeszcze do niedawna ludzie z przedmieść bali się tam przyjeżdżać. Teraz jest to jedna z najdroższych i najpiękniejszych enklaw Chicago. I wciąż się zmienia na lepsze. Nie byłoby jednak tego boomu, gdyby nie tacy pionierzy jak Stanley Boduch.
- Bez ryzyka nic się nie osiągnie - dzieli się swoimi doświadczeniami. - Często pytają mnie o receptę na sukces. Zawsze odpowiadam - trzeba wierzyć w sens tego, co się robi, cieżko pracować i jeszcze mieć sporo szczęścia.
Najlepszy projekt roku
Dotychczas wybudował ponad 500 domów prywatnych i obiektów komercyjnych. Obecnie 95 procent wszystkich jego prac stanowią budynki wielorodzinne, tzw. kondominia. Największe, składające sią z 52 mieszkań, postawił w Lincoln Park przy 2700 North Halsted. Ten właśnie budynek przyniósł architektowi i firmie nagrodę "za najlepszy projekt roku 2003". Wyróżniony obiekt został pokazany na Międzynarodowej Wystawie Budownictwa w Las Vegas. O wydarzeniu tym pisały "Chicago Sun-Times", "Commercial Builder Magazine", "Lerner Newspaper" i "Nation"s Building News" w Internecie.
- Takie wyróżnienie w Chicago, to naprawdę ogromna satysfakcja. Cieszę się, że realizując te projekty, wpisujemy się w pejzaż architektoniczny miasta - nie ukrywa dumy z tej nagrody pan Stanisław.
Osobiście także uważa, że to najlepszy z dotychczasowych projektów firmy. Budynek świetnie łączy walory funkcjonalne z estetycznymi. Posiada dwa poziomy garażów podziemnych, cztery biura komercyjne, salę do ćwiczeń, przestronny hol, a na dachu - punkt obserwacyjny z widokiem na śródmieście. Wnętrza luksusowo wykończone "pod klucz". Wszystkie mieszkania w budynku są już sprzedane, oprócz jednego, które wynajmuje.
"Dzielnica idzie w dół, ___
bo biali wykupują domy"
Przesiębiorstwo M.B. Builders realizuje proces inwestorski kompleksowo: od pozyskania gruntów do zakończenia budowy i wykończenia mieszkań. Gdyby wszystkie prace chciał sam wykonywać, Boduch musiałby w firmie zatrudniać setki osób. Natomiast obecnie na etacie pracuje tylko sześć osób, resztę prac zleca. Współpracuje z około 90 podwykonawcami, nie wliczając w to biur architektonicznych, inżynieryjnych czy realnościowych. Każdy szczegół jest jednak zatwierdzany przez samego szefa. Lubi wszystkiego dopilnować i nie wyobraża sobie innego prowadzenia firmy. Najtrudniejsze zazwyczaj są pertraktacje z urzędami dzielnicowymi i miejskimi. Czasem mieszkańcy protestują, bo nie chcą w sąsiedztwie żadnych dużych budynków. Kiedy niedawno zaczął budować przy ulicy Grand budynek na 32 mieszkania (wykupił cały "block"), protestowało ponad 500 osób. Krzyczeli, że przyszedł jakiś bogaty z przedmieścia i wypędza stamtąd biednych ludzi.... - A ja wszędzie, gdzie wchodziłem, podnosiłem prestiż okolicy. Nie wszyscy to jednak rozumieją - wyjaśnia.
- Kiedyś kupiłem kamienicę naprzeciwko biura przy 900 Ashland. Podczas remontu ktoś na ścianach narysował swastykę. Niby zwyczajne graffiti, ale nie ten wstrętny znak! Tak mnie to oburzyło, że postanowiłem znaleźć sprawcę. Zagadnąłem przechodzącego obok Portorykańczyka. On mi na to powiada, że dzielnica idzie w dół, bo biali wykupują budynki... Dom zrujnowany, chcę go wyremontować, a tu okrzykują mnie rasistą. Na szczęście są to raczej odosobnione reakcje. Często, już po zakończeniu budowy czy remontu, zbieram pochwały, nawet od tych, którzy na początku kręcili nosem.
Klientami M.B. Builders & Developers są głównie Amerykanie - młodzi, 20- i 30-letni profesjonaliści. Oni nie marzą już o "sypialniach" na przedmieściach. Wolą mieszkać blisko śródmieścia, gdzie skupia się życie biznesowe i kulturalne. Wiąże się to z obserwowaną od kilku lat tendencją powrotu do miasta. Ale nie wszyscy ulegają tym trendom. Jedyny Polak, który kupił od firmy mieszkanie - właśnie w budynku przy Halsted - urodził się w Chicago, ale jego rodzice przyjechali z Polski. - Tak się ucieszyłem, że dałem mu kredyt na 10 tysięcy - opowiada deweloper . Wśród naszych rodaków dominuje chyba jeszcze przekonanie, że za "taką cenę" lepiej kupić większe mieszkanie gdzie indziej. Ja zawsze podchodziłem do tego inaczej. Uważałem, że jak dzielnica się rozwija, to warto tam inwestować".
Rok temu w budynku przy ulicy Ashland, nieopodal siedziby firmy, otworzył kawiarnię o europejskiej nazwie "Ritz". Taka też jest atmosfera stylowego wnętrza, przypominająca kafejki Wiednia czy Krakowa. Właściciel mówi, że nie spodziewa się wielkiego zysku, ale zależało mu na podniesieniu prestiżu dzielnicy. Zachęcone przykładem, ruszyły także inne biznesy - już jakiś Włoch zamierza otworzyć tam restaurację.
W trosce o Muzeum
Polskie w Ameryce
Z polskim środowiskiem w Chicago Stanley Boduch związał się stosunkowo niedawno. Wcześniej łączyły go kontakty - tak zawodowe, jak towarzyskie - przede wszystkim z Amerykanami. Mieszkali z rodziną daleko, mieli trójkę małych dzieci, które trzeba było wciąż gdzieś dowozić.... Na nic nie było czasu. Żona odkąd przestała pracować zawodowo, zajmuje się działalnością charytatywną. To ona właśnie zaraziła go swoją pasją.
Od wielu lat wspiera Muzeum Polskie w Ameryce. - To skarbnica historii Polonii i nasza jedyna większa instytucja kulturalna w tym mieście. Szkoda, że musi działać w tak skromnych warunkach. Istnieją przecież różne formy pomocy.
Sam wystąpił z inicjatywą wybudowania na terenie jednego, rzadko wykorzystywanego parkingu, budynku mieszkalnego. Zysk z tego przedsięwzięcia można by przeznaczyć na modernizację bądź rozbudowę gmachu muzeum. Są także inne projekty... Być może uda się niektóre z nich zrealizować. Obecny prezes Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego jest chętny do współpracy i podchodzi do wielu spraw nie tylko pragmatycznie, ale i perspektywicznie.
Inwestycje w Polsce
Szefa " M.B. Builders" do inwestycji w Polsce nie trzeba namawiać. Kupił już działki w Kielcach i na Podhalu. W Krakowie jest właścicielem posesji przy ulicy Szpitalnej w pobliżu Teatru im. Juliusza Słowackiego, ma także kamienicę w rynku w Koszycach. A marzenia o wkroczeniu z firmą na polski rynek stają sie coraz bardziej realne.
Szczególne więzi łączą go z "małą Ojczyzną". Od lat jest mecenasem i popularyzotorem Koszyc koło Krakowa, gdzie się urodził i wychował. Zamierza utworzyć tam muzeum regionalne, galerię i ekskluzywną kawiarnię. Zachęca również innych polonijnych biznesmenów do podobnych inwestycji. Niedawno miał serię wykładów na ten temat.
Rok temu założył w Chicago Klub Koszyce, zrzeszający polonijnych koszyczan i sympatyków tego historycznego miasteczka. Na pierwsze spotkanie przyszło dwadzieścia osób - został wybrany prezesem. Obecnie klub liczy 100 członków i wciąż się rozwija. O działalności informuje na bieżąco witryna internetowa koszycechicagoclub.com. Kilka dni temu prezes pojechał do Polski, by wziąć udział w uroczystej sesji Rady Gminy Koszyce, podczas której podpisano porozumienie o współpracy z chicagowskim klubem, a założycielowi nadano tytuł honorowego obywatela miasta.
Nie ma to jak Chicago
Stanley Boduch, choć tak wiele osiągnął, nie uważa się za człowieka w czepku urodzonego. Nie prawi też morałów o ciężkiej pracy, bo to przecież oczywiste. Najbardziej radują go sukcesy dzieci. Najstarszy syn w tym roku wybiera się na studia do Arizony. Wykazuje zainteresowania biznesowe. Być może kiedyś wyręczy ojca w firmie. Dziewczynki przebywają jeszcze w domu i chciałby się nimi cieszyć jak najdłużej. Jest jeszcze golf, który stał się jego wielką pasją.
Na początku budował wiele rezydencji na północnych przedmieściach, w Wilmette, Winnetce, Kenilworth. Bardzo mu się tam podobało. Planował, że kiedy się ożeni, to w którejś z tych miejscowości wybuduje dom dla swojej rodziny. Oczywiście, po ślubie decyzja należała już nie tylko do niego samego. Żona upierała się przy Lemont, gdzie poprzednio mieszkała i pracowała w biurze adwokackim. - Zadzwoniliśmy do agenta nieruchomościowego, aby nam doradził dobre miejsce... gdzieś pośrodku. Wskazał na Hinsdale. Pojechaliśmy tam w 1988 roku i zostaliśmy do dziś. Jego obecny dom przypomina stare europejskie posiadłości, choć został współcześnie wybudowny.
Mógłby godzinami opowiadać o swoich ulubionych zakątkach na świecie, na przykład w Toskanii oraz na Karaibach, gdzie często wyjeżdża na wakacje z rodziną. Ale od razu zaznacza, że za żadne skarby nie wyprowadziłby się na stałe z Chicago.
- Podoba mi się, że jest to miasto solidne, z zasadami, czego nie ma w Los Angeles czy w Nowym Jorku. Demokrata tu jest bardziej konserwatywny niż republikanin w New England. Śródmieście mamy chyba najpiękniejsze w całych Stanach Zjednoczonych. No i ta mozaika kultur, narodowości - co sprawia, że każdy czuje się u siebie. To miasto zbudowali przecież imigranci. Cóż, ja także dokładam tu swoje cegiełki - podsumowuje Stanley Boduch.
Tekst Danuta Peszyńska