Jest pan właścicielem kolekcji unikalnych fotografii z czasów Powstania Warszawskiego, które obecnie prezentowane są na wystawie w Galerii 37 w Chicago. W jaki sposób prace te znalazły się w pana posiadaniu?
- Autorem fotografii jest Sylwester "Kris" Braun, słynny fotoreporter Powstania, którego prace ilustrują wiele książek i albumów poświęconych tej tematyce. "Kris" działając z polecenia Komendy Głównej Armii Krajowej, wykonał ponad trzy tysiące zdjęć, w których utrwalił atmosferę okupacji i patos walczącej Warszawy. Połowę tych zdjęć udało mu się odkopać w gruzach (negatywy były zapakowane w wekach) w 1945 roku po powrocie do Warszawy z obozu niemieckiego.
Pan był również uczestnikiem Powstania. Czy wówczas pan poznał "Krisa" Brauna?
- Nie. Poznaliśmy się dopiero w połowie lat 90. "Kris" był wtedy już u schyłku życia i mieszkał w Kalifornii. Zbliżyły nas do siebie podobne losy i ... zdjęcia. Mnie fotografia także zawsze interesowała. Pierwszy aparat, taki bardzo amatorski, dostałem w wieku 12 lat. Z okien naszego budynku przy moście Poniatowskiego, fotografowałem przemarsze wojsk niemieckich i przejazdy czołgów. Sam te zdjęcia wywoływałem, po czym wraz z meldunkiem oddawałem do swojej komendy. Niektóre z nich mam do dziś. Przeszły ze mną cały szlak, podobnie jak medale ojca i fotografie rodzinne. I właśnie dzięki tym zdjęciom nawiązałem kontakt z "Krisem" Braunem. To był niezwykle inteligentny, wrażliwy człowiek. Od razu się polubiliśmy i zaprzyjaźniliśmy. Darzył mnie tak wielkim zaufaniem, że przed śmiercią powierzył mi wszystkie swoje zdjęcia, powiększenia i wystawy znajdujące się na terenie Stanów Zjednoczonych.
W ostatnim liście, którego kopię mam przed sobą, Kris pisze do pana między innymi: "Drogi Przyjacielu, wierzę, że spotkanie Ciebie stało się za sprawą Opatrzności (...) Chciałbym, abyś dalej prowadził moją misję, aby Legenda Powstania nie zaginęła". Jak pan kontynuuje dzieło zapoczątkowane przez przyjaciela?
- Pierwsze wystawy organizowałem w galerii domowej, na które zapraszałem młodzież szkolną, nauczycieli i biznesmenów. Zgodnie z testamentem "Krisa", starałem się, aby te dokumentalne zdjęcia przekazywały Amerykanom prawdę o Powstaniu Warszawskim. Dwa lata temu na Festiwalu Polonijnym w Milwaukee wystawę obejrzało kilka tysięcy osób. Sam nie spodziewałem się tak ogromnego zainteresowania. Wielu ludzi ze łzami w oczach nam dziękowało... W zeszłym roku w listopadzie, w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, wystawa była prezentowana w Polskim Centrum Kulturalnym w Wisconsin. Obecnie w ramach obchodów 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, organizowanych pod patronatem Komitetu Miast Siostrzanych Chicago - Warszawa, można ją zobaczyć w Galerii 37. Natomiast 8 listopada planujemy otworzyć wielką wystawę w Performing Arts Building w Munster w Indianie, na której znajdą się także fotografie dokumentujące wschodnią odyseję. Dział ten przygotowuje mój partner Wiesław Adamczyk, który jako siedmioletnie dziecko stracił ojca w Katyniu. Zamierzamy również pokazać zdjęcia i pamiątki po moim ojcu, kapitanie Romualdzie Horoszowskim.
Był pan synem pułku. Jak pan wspomina swoje dzieciństwo?
- Urodziłem się w Grodnie nad Niemnem, dokładnie w zamku Stefana Batorego. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że nie płynie we mnie błękitna krew. Mój ojciec stacjonował wówczas na zamku. Był oficerem wojska polskiego w randze kapitana i miał za sobą świetlaną przeszłość, m.in. udział w kampanii bolszewickiej 1920 roku. Z Grodna ojca przenieśli do Grudziądza. Mieszkałem tam do siódmego roku życia, chodziłem do przedszkola, które prowadziły siostry zakonne. W Grudziądzu było Centrum Wyszkolenia Kawalerii. To właśnie stamtąd wyszli oficerowie, którzy potem odznaczyli się na frontach drugiej wojny światowej, również cała plejada pomordowanych w Katyniu.
Tam zapewne przeszedł pan wspaniałą szkołę patriotyzmu.
- Nam rodzice nie wpajali patriotyzmu, bo to było oczywiste. Ja dokładnie wiedziałem, co to znaczy Polska, honor, ojczyzna. Wraz z ojcem brałem udział we wszystkich defiladach, które były niezwykle piękne i widowiskowe. Nic dziwnego, że mówiło się "za mundurem panny sznurem". Rzeczywiście polscy oficerowie odznaczali się wielką elegancją i szarmancją. Wyobraźnię podniecały barwne opowieści, zwłaszcza o pojedynkach. Oficerowie z byłego zaboru rosyjskiego słynęli z takich fanaberii, że o byle co się pojedynkowali; mieli nawet specjalne szkatułki z pistoletami przeznaczonymi do tego celu. Poprosiłem kiedyś ordynansa ojca, żeby zabrał mnie na pojedynek... No i Kola zbudził mnie raz o szóstej rano i zawiózł na polanę, gdzie byłem świadkiem całego epizodu. Pamiętam także uroczystą mszę żałobną po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego z udziałem prezydenta Ignacego Mościckiego. Patrzyłem na to oczyma kilkuletniego chłopca, który widział tę "silną, mocarstwową Polskę". Dla mnie to było przede wszystkim państwo eleganckie.
Czy w Grudziądzu zastał was wybuch wojny?
- W 1937 roku ojciec został przeniesiony do garnizonu w Sokółce niedaleko Grodna. Tam zacząłem chodzić do szkoły, przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą, i tam właśnie zastał nas wybuch wojny w 1939 roku. Nasz garnizon został postawiony w stan pogotowia kilka dni przed uderzeniem Niemców na Polskę. To już nie było to samo wojsko, co w czasach pokojowych. Wszędzie wrzało jak w ulu. Słyszałem w naszych odbiornikach radiowych doniesienia o nalotach na Warszawę i o obronie Westerplatte. Nam dano maski gazowe polskie i specjalne angielskie. Instruowano nas także, żeby w razie braku masek, używać tamponów nasączonych wodą. Kiedy pułk otrzymał rozkaz wymarszu z garnizonu, opuściliśmy mieszkanie, zabierając tylko przedmioty codziennego użytku. Ja jeszcze w ostatniej chwili zdążyłem wyrwać z albumu zdjęcia rodzinne i załadowałem je do torby, gdzie miałem tę moją maskę angielską. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale te zdjęcia przetrwały do dziś.
Po pewnym czasie dowiedziałem się od mamy, że zostaliśmy odcięci od głównego dowództwa. Po całonocnym kluczeniu po Puszczy Białowieskiej, wyszliśmy na przepiękny pałac na polanie. Okazało się, że byli tam tylko właściciele ze służbą. Lokaje w czerwonych żupanach częstowali nas jedzeniem i piciem. Wiele lat później dowiedziałem się, że gościliśmy wtedy w pałacu carskim w Białowieży, gdzie za czasów Polski Niepodległej odbywały się rządowe polowania.
W końcu garnizon nasz dotarł do Grodna. Widziałem tam ludzi różnych narodowości, którzy zakładali czerwone opaski i strzelali do nas. Matka mówiła, że w mieście są dywersanci bolszewiccy. Obrona Grodna była niezwykle bohaterska i podobnie jak we Lwowie brało w niej udział wielu bardzo młodych Polaków. Nasz garnizon walczył w pierwszej linii frontu. Słychać było ustawiczny huk. W pewnej chwili nastąpiła głucha cisza. Kiedy ojciec przyszedł się pożegnać i nachylił się nade mną, żeby mnie ucałować, nie wiem dlaczego, zacząłem mu odpinać medale z munduru. Do dziś przechowuję je jak relikwie. Ale po ojcu ślad wtedy zaginął.
A was zapewne załadowano do bydlęcych wagonów i na Syberię...
- Niechybnie byśmy wylądowali w jakimś łagrze, gdyby nie nadzwyczajna odwaga mojej matki. Jak tylko nas załadowano do wagonu, mama wsadziła skobel w drzwi, żeby nie można było zasunąć ich od zewnątrz. Kiedy pociąg oddalił się od stacji wszyscy czworo - mama, siostra, niania i ja z pieskiem foksterierkiem pod pachą - wyskoczyliśmy z wagonu. Uciekaliśmy co sił w nogach. Długo tułaliśmy się po polach, lasach i łąkach, w końcu doszliśmy do semafora, skąd jakaś węglarka szła na zachód. Potem po wielu dramatycznych przejściach dotarliśmy do Warszawy i zatrzymaliśmy się w domu przy Alejach 3 Maja nr 7.
Tam rozpoczęła się pana działalność okupacyjna?
- Tak, już jako 12 letni chłopak wstąpiłem do Szarych Szeregów, działałem w zgrupowaniu "Chrobry II" pod pseudonimem "Komar". Podczas okupacji brałem udział w wielu akcjach małego sabotażu. Zakres tych działań był na niewielką skalę, ale nękaliśmy wroga, jak tylko się dało. Oblewałem na przykład kwasem solnym ludzi, którzy chodzili do kin niemieckich, rozbijałem szyby w sklepach fotograficznych, gdzie w witrynach były zdjęcia Polek z Niemcami, zrywałem szwabskie flagi z budynków, kiedyś wrzuciłem petardę (sam ją zrobiłem ze starychy filmów i "szmatławców") do jednego ze sklepów Juliusza Majdla. Kiedy trochę podrosłem, brałem udział w akcjach zakładania podków na szyny. Nawiązałem również kontakty z Ratuszem, gdzie przychodziło wielu uciekinierów z Getta Warszawskiego. Raz pojechałem jako "eskorta" do Milanówka dekawką napełnioną warzywami, pod którymi ukrywało się kilku Żydów. Akcję tę zorganizowała Hania, moja koleżanka z Szarych Szeregów. Odkuwałem także otwory kanałów po drugiej stronie muru, które Niemcy zalewali cementem, żeby uciekinierzy nie mogli przejść. Nieraz braliśmy od przekupek ze straganów worek jarzyn i kiedy wjeżdżaliśmy na teren getta, wyrzucaliśmy z drzwi wagonów. Byłem świadkiem, jak policja żydowska katowała ludzi, którzy dorwali się do jedzenia.
Byliście jeszcze dziećmi. Skąd się więc brała ta siła, odwaga, roztropność?
- Proszę nie zapominać, że wtedy wcześniej się dorastało. Dla nas to na pewno nie była zabawa my niezwykle serio traktowaliśmy swą działalność. Kierowała nami nieprzeparta chęć odwetu. Kiedy się patrzyło na pohańbienie narodu, na rozstrzelania, na egzekucje (byłem świadkiem takich wydarzeń), to rosła nienawiść do okupanta. Warszawa wrzała, dlatego z takim entuzjazmem przyjęliśmy decyzję o wybuchu powstania.
Z okien naszego mieszkania widziałem na moście Poniatowskiego kolumny niemieckie wracające ze Wschodu. To już nie była ta sama armia, co w latach poprzednich. To były bandy ludzi brudnych, zarośniętych, którzy jechali na podwodach i prowadzili krowy. Wierzyliśmy, że tę armię, która była nie do pokonania, teraz można pobić. Dowództwo powiedziało nam, że za trzy dni zostaniemy panami sytuacji. Zapewnienia te dodawały ducha, wzmacniały wolę walki.
Jak pan wspomina pierwszy dzień Powstania?
- Po pożegnaniu z matką, pobiegłem do naszego punktu zbornego na Powiślu i zameldowałem się u dowódcy. Potem udałem się na Plac Teatralny do Ratusza, żeby zobaczyć się z przyjaciółmi. Na ulicach słychać było już pojedyncze strzały, co pewien czas przejeżdżały suki z karabinami maszynowymi. Przemykałem się z podwórka na podwórko, z bramy do bramy, i tak dotarłem w końcu do Ratusza (wówczas był tam również Krzysztof Kamil Baczyński, ale ja osobiście go nie poznałem). Widziałem chłopaków stojących w bramie.
- Co, lecisz do dziewczyny - żartowali. Spotkałem się z Hanią, ona dała mi opaskę, umówiliśmy się za trzy dni. Następnie pobiegłem na Grzybowską do kryjówki, skąd miałem odebrać broń i przewieść ją do punktu na Aleje Jerozolimskie. Kiedy załadowaliśmy skrzynie do dorożki, okazało się, że dorożkarz Sałata przestraszył się i uciekł. Wsiadłem więc na kozioł, i wio szkapino... Kiedy dotarłem na miejsce, Aleje były już pod obstrzałem. Zostawiłem ładunek i odmeldowałem się. Kiedy przez działki czołgałem się do domu, z wieżyczek mostu Poniatowskiego pociski strzelały jak paciorki świetlne.
Mówi się o niezwykłej odwadze powstańców. Ale niejednokrotnie chyba strach zaglądał wam do oczu.
- Ja bałem się strzelania z moździerzy, które wydawały odgłos podobny do ryczenia krów. Chowałem się wtedy w piwnicy. Kiedyś podczas przerwy w działaniach graliśmy z kolegami w noże. W pewnej chwili na naszym podwórku nastąpiła ogromna eksplozja. Błysk był taki, jakby kolor rozkrojonej pomarańczy zaczął się mienić rozmaitymi barwami. Momentalnie poczułem, że mam mokre nogi... To była krew. Okazało się, że posiekały mnie drobniutkie szpileczki od odłamków. Na szczęście rany okazały się niegroźne, obyło się nawet bez opatrunków.
Jak pan zapamiętał ostatnie dni Powstania?
- Nie dotrwałem do tego momentu, gdyż Niemcy złapali mnie kilka tygodni wcześniej przy moście Poniatowskiego. Dzięki Bogu zdążyłem wyrzucić torbę z granatami. Ujęto wówczas również kilku cywili i pognano nas przed Muzeum Wojska Polskiego. Na środku Alei Jerozolimskich stał czołg niemiecki, który ostrzeliwał elektrownię warszawską. Pociski szły ponad naszymi głowami tak, że wszystkie włosy stawały dęba. Zobaczyłem także niemieckich żołnierzy z wymierzonymi w nas automatami (na szczęście był to oddział wermachtu, a nie słynące z okrucieństwa formacje ukraińskie Mieczysława Kamińskiego). Niemcy zapędzili nas w końcu do piwnic Muzeum Narodowego. Zrobiło mi się nawet dobrze na duchu, bo siedziałem w towarzystwie posągów Piłsudskiego i innych bohaterów Polski przedwojennej. Łudziłem się, że znajdę tam jakieś okienko i ucieknę, ale w tych piwnicach nie było już okienka. Po trzech dniach zagnano nas do Pruszkowa, a stamtąd wywieziono do Niemiec.
Ja zostałem skierowany do obozu koncentracyjnego w Zoes. Trudno byłoby mi uwierzyć, że naprawdę tam byłem, gdyby nie fotografia z numerem rejestracyjnym. Z obozu uciekłem w czasie nalotu alianckiego. Błąkałem się po polach, aż natrafiłem na żołnierza francuskiego, który zaprowadził mnie do bauera, u którego pracował. Znalazłem tam zatrudnienie jako pastuch. Po pewnym czasie musiałem szukać innego schronienia, bo do gospodarza miał przyjechać brat esesman z Częstochowy. Potem jeszcze przydzielano mi inne dziwne zajęcia, aż w końcu dowiedziałem się, że ruszyły pociągi na wschód i po długiej peregrynacji dotarłem w zimie 1945 roku do Częstochowy. Kiedy wróciłem do Warszawy, zastałem ruiny i zgliszcza. Miasto przypominało krater Księżyca.
Co się działo w tym czasie z ojcem. Czy do was powrócił?
- Długo nie mieliśmy o nim żadnych wieści. Kiedyś będąc "na akcji" w kinie zobaczyłem, że slogan niemiecki: "Niemcy walczą i zwyciężają na wszystkich frontach" zamieniono na "Pamiętaj Polaku o zbrodni w lasku pod Katyniem", a potem zdjęcia ukazujące ekshumację zwłok polskich oficerów. Powiedziałem o tym matce, która spojrzała na mnie nagannie, zastanawiając się w jaki sposób znalazłem się w kinie. Na szczęście nazwiska ojca nie znaleźliśmy na żadnych listach. Wrócił do nas jeszcze przed wybuchem Powstania. Udało mu się uciec z transportu, który szedł do Katynia. Okazało się że ukrywał się w Wilnie pod fałszywym nazwiskiem Roman Kawecki.
Z matką spotkaliśmy się po wyzwoleniu w Toruniu, gdzie tuż przed wybuchem wojny rodzice kupili dom. Ojciec umarł w 1946 roku wykończony chorobami i wcześniejszymi przejściami. A dla nas rozpoczęły się szykany i prześladowania komunistyczne. Byłem przecież "zaplutym karłem sanacji" i "wrogiem klasowym". W końcu miałem tego wszystkiego dosyć i zdecydowałem się wyjechać z kraju.
I władze państwowe panu w tym pomogły...
- W pewien sposób tak. Pojechałem na wycieczkę do Brukseli i tam poprosiłem o azyl polityczny. Wówczas po raz pierwszy od dawna poczułem się wolnym człowiekiem. Po ponad dwuletnim pobycie w Belgii, wyemigrowałem do Kanady. Tam czekała na mnie moja narzeczona, w 1959 roku wzięliśmy ślub i przyjechaliśmy do Chicago. Tu pracowałem przez kilka lat w biurze inżynieryjnym, planując równocześnie założenie własnej firmy. I założyłem. Przez ponad 25 lat - aż do przejścia na emeryturę - prowadziłem z powodzeniem firmę, specjalizującą się w naprawie sprzętu geodezyjnego. Żonie także się poszczęściło. Jest renomowaną projektantką mody, ma znany salon "Mira Couture". Córka, również projektantka mody, w czasie studiów została wybrana "Queen of Poland", czyli najpiękniejszą Polką poza granicami kraju.
Niedawno był pan w Polsce na obchodach 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, które odbiły się szerokim echem również w Stanach Zjednoczonych. Co pan czuł uczestnicząc w tych uroczystościach?
- Pojechałem na zaproszenie prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, z którym miałem również zaszczyt spotkać się osobiście. Jestem dumny, że jako Amerykanin polskiego pochodzenia mogłem uczestniczyć w tak wielkiej uroczystości, zwłaszcza że łączyła się ona z otwarciem Muzeum, które jest najlepszym pomnikiem poświęcenia i męki całego miasta. Uczestniczyłem we wszystkich uroczystościach, między innymi w apelu poległych oraz w specjalnym spotkaniu w Pałacu Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Spotkałem dawnych kolegów z konspiracji, większość z nich znałem oczywiście tylko ze słyszenia lub legendy. W czasie tego pobytu poznałem także powstańca, który jest artystą i obecnie mieszka w Monachium. On właśnie zaproponował mi, żeby wystawę fotografii "Krisa" Brauna pokazać w Niemczech. Idea jest interesująca, choć dla wielu osób pewnie kontrowersyjna. Tak czy inaczej, to dalsze plany.
A już teraz, od 30 sierpnia do 9 października, wystawę "Powstanie Warszawskie w fotografiach Sylwestra "Krisa" Brauna można obejrzeć w Galerii 37, przy ulicy 66 East Randolph (na piątym piętrze). A w listopadzie, przypominam, czeka nas wielka wystawa w Munster, o której będziemy jeszcze szczegółowo informować.
rozmawiała: Danuta Peszyńska
fotografie: archiwum B. Horoszowskiego