Bożena Jankowska: Alicjo, skończył się już rok 2004 zaczął 2005. Zatem pytania: Czego byś sobie życzyła? Co chciałabyś, jako osoba publiczna, osiągnąć w nowym roku?
Alicja Szymankiewicz - Jaka ja tam "osoba publiczna". Dzisiaj słuchałam radia. Idalia Błaszczyk, w audycji porannej, zachęciła słuchaczy, żeby dzwonili i opowiedzieli, co sobie i innym życzą w nowym roku. I tak właśnie pomyślałam, co ja bym sobie życzyła. Zarówno prywatnie, jak i, jak mnie nazwałaś, "osoba publiczna". To co robię, zarówno robię dla innych, jak i dla siebie. Pierwsze, co mi przyszło do głowy to, żeby wszyscy robili swoje. Tak jak w znanej piosence Wojtka Młynarskiego.
Tak, tylko nie wszyscy mają pomysł, żeby coś robić. A "róbmy swoje" kojarzy im się z zarabianiem, a właściwie z "robotą". Do pracy, z pracy i do pracy. To gdzie tu miejsce na potrzeby innych?
- Raczej myślałam o używaniu talentu, czyli daru od Boga. A niewierzący nazwą to realizowaniem siebie, zajmowaniem się tym, w czym najlepiej się czujemy, co naprawdę nas cieszy. "Róbmy swoje" rozumiem jako używanie talentu. Kiedy mamy poczucie, że robimy coś dobrze i z całych swoich możliwości. Czasami nam się wydaje, że daliśmy z siebie wszystko i powinno być super, a tu kompletnie nam nie wychodzi. Z kolei inni, myślą, że się do czegoś nadają, a wychodzi całkiem żałośnie. Więc życzyłabym sobie, żebyśmy potrafili wejrzeć w siebie i potrafili poznać, w czym naprawdę jesteśmy dobrzy. No i zaczęli to robić.
Zachęcasz nas do większej aktywności?
- Zachęcam do głębszego poznania siebie. Żeby każdy wiedział, co by chciał osiągnąć w życiu i próbował. Chciałabym, żeby ludzie, którzy czynią dobro, byli bardziej aktywni, żeby dobro zwyciężało w każdej dziedzinie życia. Mówię to bardzo szczerze. Tak myślę. Bo na razie widzę, że więcej jest zła i to zło nas osacza.
A nie myślisz, że ludzie się boją okazywać dobre strony. Jeśli zła jest więcej, to tym co czynią dobro jest bardzo ciężko i strasznie też. Dobro kojarzyć się może ze słabością. Więc ludzie nie chcą być otwarci, bo boją się, że to ich osłabi.
- To też, ale dobroć rzeczywista, taka dobra dobroć, zwykła, prosta jest kojarzona z naiwnością lub wręcz głupotą. I to też ludzi osłabia. Myślą: "a co się będę wychylać i tak świata nie zmienię". Takie myślenie czyni biernym. Wyobraź sobie "snow ball" - śnieżną kulę. Część osób będzie wiedziała, o czym mówię. Rzuć kulkę śniegu, czyli dobra, a będzie rosła.
Dobro, czyli życzliwość?
- Dobro, czyli zrozumienie, bezinteresowność, życzliwość, pomoc. Ujmę to krótko - rób innym tak, jakbyś chciał, żeby tobie robiono.
No, a jeśli istnieją tacy, którzy w ogóle nie chcieliby, żeby im cokolwiek "robiono"?
- Wiedziałam, że mnie o to zapytasz. Są tacy i to jest ich tragedia. Tak przejawia się samotność. Często w sposób niewłaściwy chce się zabić tę samotność i wtedy zabija się siebie. Stąd uzależnienia. Bo chce się jakoś wypełnić pustkę, która powstaje z niedostosowania. Jedyną drogą, żeby nie było pustki, jest miłość do samego siebie. Wtedy przestaje się być samotnym. Ma się siebie, czyli istotę, o którą trzeba dbać. Lubi się siebie i lubi się przebywać we własnym towarzystwie. Nigdy nie czułam się samotna, chociaż dość często bywałam sama.
Czyli Alicja Szymankiewicz nie ma żadnej pustki, którą chciałaby zapełnić?
- Miewałam. Ameryka zweryfikowała zarówno moje plany życiowe, jak i to, jaką jestem. Wszyscy mieliśmy trudne sytuacje, musieliśmy radzić sobie z nowymi zadaniami, uczyć się. Zawsze utrudniałam sobie życie. Wybierałam niełatwe drogi. Jeśli coś przychodziło do mnie za łatwo, podejrzewałam, że coś jest nie tak. Za ładne, żeby było prawdziwe. Wtedy budowałam sobie przeszkody. Ameryka pomogła mi pogłębić i umocnić wiarę. Poprzez sytuacje, w których się znalazłam, zrozumiałam, jak pomocną jest prawdziwa religijność.
Wróciłaś do wieku uczennicy. Szkoła życia, nauka nowych warunków, nowych wartości. Zapłaciłaś cenę, bo każde dojrzewanie boli, ale Ameryka dała ci głębsze poznanie siebie. W Polsce miałabyś łatwiej?
- Może. Mam tam mamę, braci. Pracowałam od rana do nocy w teatrze, współpracowałam z radiem, miałam audycje, prowadziłam zajęcia z dziećmi - uczyłam ich tańca towarzyskiego. Był taki okres, że poproszono mnie o poprowadzenie lekcji w nowo powstałej Szkole Dobrego Zachowania dla panienek. Robiłam terapię teatrem narkomanom i uzależnionym. Byłam bardzo aktywna i zajęta.
Jesteś młodą kobietą. Jak to wszystko zdążyłaś pogodzić? Opowiedz o przeszłości. Którą szkołę kończyłaś?
- Ukończyłam szkołę w Gdyni, im. Baduszkowej. Cztery lata. Szkoła była ukierunkowana muzycznie, nie tylko teatralnie. Kładziono nacisk na sprawy ruchowe, w związku z tym mieliśmy zajęcia z baletu klasycznego, co szalenie rozwija umiejętność posługiwania się ciałem na scenie. Chociaż wolałam jazz. Kształcono nam też głos. Musiałam śpiewać. Nieżyjący już aktor Henryk Bista miał z nami zajęcia z aktorstwa. Szkoła przygotowywała nas na potrzeby teatru muzycznego, który za moich czasów miał się bardzo dobrze. Po śmierci Baduszkowej przez krótki czas dyrektorował Cybulski, który był moim pierwszym szefem. No a potem nastał nam Jerzy Gruza. To były piękne czasy pod każdym względem.
A kiedy wystawialiście "Skrzypka na dachu"? Za twoich czasów?
- Tak. Robił to przedstawienie Jan Szurmiej. Rolę Tewiego Mleczarza grał na premierze Juliusz Berger. Brałam udział w tym przedstawieniu, na które przyjeżdżali widzowie z całej Polski. Oczywiście zawsze się uważa, że najlepiej było "za naszych czasów", jednak muszę przyznać, że faktycznie powstały wtedy znakomite przedstawienia, super przedsięwzięcia. Szczególnie za panowania Jerzego Gruzy. Reżyserował, inspirował, stwarzał.
Potem był Olsztyn?
- Potem była przerwa. Zrobiłam sobie przerwę od teatru. Trochę podróżowałam. Byłam w Londynie. Pracowałam w Niemczech. Postanowiłam pomóc rodzinie finansowo, bo jako młoda aktorka zarabiałam grosze.
A jako niezatrudniona aktorka... Wcześniej też wyjeżdżałam w czasie wakacji, żeby podreperować budżet. Pracowałam jako babysitter, kelnerka. Miałam wprawkę przed Ameryką. Aktorzy w teatrach prowincjonalnych zawsze byli na pograniczu "bezrobocia". Nic dziwnego, że się jakoś dorabiało. Nawet miałam okazję zostać przez chwilę dekoratorką wnętrz, gdyż zachorowała żona właściciela restauracji, która zajmowała się całym wystrojem. Tuż przed otwarciem zrozpaczony mąż poprosił mnie o pomoc. Kierując się wskazówkami żony wydekorowałam restaurację i nawet się podobało.
Gratuluję. Ale co z tym Olsztynem?
- W końcu musiałam wrócić do domu, do Olsztyna. W Olsztynie jest jeden teatr dramatyczny i teatr lalek. Na lalkach się zupełnie nie wyznaję, więc pozostało mi pójście na rozmowę do dyrektora teatru dramatycznego. Miałam ogromne opory, gdyż bałam się konfrontacji z widownią z własnego miasta. Jednak dyrektor postanowił mnie przyjąć i tak zostało przez osiem lat. Decyzję przełamania oporu zawdzięczam Bogdanowi Głuszczakowi, który jest bardzo interesującą postacią. Stworzył on bowiem pierwszy w Polsce i chyba na świecie teatr głuchoniemych. Grupa działała przez 30 lat i jako pierwsza z obozu wschodniego osiągnęła wielki sukces w Nowym Jorku. Miałam zaszczyt z nią współpracować, poznać tych ludzi. Aktorzy zamiast słów posługiwali się gestem, ciałem, mimiką. Byli bardzo wyraziści. Synchronizacja ruchu z muzyką była perfekcyjna. Daj Boże ludziom normalnie słyszącym osiągnięcia takiego mistrzostwa. Zostałam zaproszona wraz z kolegą aktorem do wzięcia udziału w spektaklu "Babel", z którym wyjechaliśmy do Francji na festiwal takich różnych "dziwnych" teatrów. Był to przecudnej urody wyjazd, bo pozwolił mi poznać grupę bliżej i zaprzyjaźnić się. Z Bogdanem Głuszczakiem bardzo się przyjaźniłam, lubiliśmy się przekomarzać, rozmawiać na temat sztuki, teatru. Bardzo mnie ta znajomość rozwinęła.
Pamiętasz swoją pierwszą sztukę, którą grałaś w Olsztynie?
- Pierwsza rola to było zastępstwo, ale taką pierwszą sztuką, w której zagrałam od początku do końca, w dodatku główną rolę, to był "Ocean Niespokojny", Wozniesińskiego. Mam ją nagraną na taśmie video i często oglądam, bo przywiozłam ze sobą. Sztuka oryginalna, rock opera, jedna z pierwszych tego typu. Mnóstwo ludzi na scenie, partie śpiewane, muzyka nowoczesna. Choreografię robiły dwie zupełnie różne pod względem stylu osoby. Bogdan Głuszczak zrobił choreografię na pograniczu pantomimy, a choreograf zaproszona przez dyrektora Hasa gościnnie z Gdyni zajęła się układami grupowymi w stylu musicalu. Dało to bardzo ciekawy efekt.
Ile zagrałaś w sumie ról przez te osiem lat? Podliczyłaś je kiedyś?
- Nie wiem, nie liczyłam. Wiele. Pierwszoplanowych, drugoplanowych, epizodycznych. Cenię sobie rolę w "Damie Kameliowej". Przedstawienie robiła Bogusława Czosnowska, kobieta żywioł. Dostałam rolę Koriny, przyjaciółki Małgorzaty. Miałam zagrać pełną temperamentu damę, na pograniczu lekkich obyczajów, interesowną i nieszczerą. Długo nie mogłam wskoczyć w rolę, bo postać ta to moje zaprzeczenie. W końcu pomógł mi przypadek. Na kolejnej próbie, kiedy zastanawiałam się, czy w końcu reżyserka mi nie podziękuje i obsadzi kogo innego, dołączyłam w garderobie do kolegów, którzy "zagrzewali się" kieliszkiem. Żartowali przy tym, opowiadali kawały. Nastrój rozbawienia przeniosłam na scenę i tym sposobem "weszłam" w postać.
Reżyserka zaakceptowała?
- O tak, była zadowolona z mojego rozluźnienia. Chociaż nie zawsze współpraca z reżyserem układała się tak dobrze jak z Busią. Przy produkcji "Snu nocy letniej" Szekspira reżyser chciał na siłę dogonić nowoczesne trendy i kazał dziewczętom porozbierać się. Grałam w tym spektaklu Helenę, czyli jedną z głównych ról. Bardzo mi się koncepcja reżysera nie spodobała. Widział mnie i koleżankę, która grała Hernię biegające po lesie w przewiewnych koszulkach i ukazujących to i owo. Nie widziałam powodu do roznegliżowania i długo trwały pertraktacje. W końcu wygrałyśmy i pozostałyśmy w normalnych strojach. To nie były jeszcze w Polsce czasy, aby pokazać pełny negliż. Ale są to doświadczenia, które wzbogacają aktora, więc przytaczam jako anegdotę a nie narzekanie. Doświadczenia życiowe budują aktora i pomagają dorastać do ról.
No i tu się z tobą nie zgodzę. Doświadczenie nic nie wnosi do ról. Od kreowania roli w sztuce jest reżyser. To dzięki niej/niemu buduje się postać. To dzięki jej/jego wyobraźni, talentowi, warsztatowi, osobowości powstaje dzieło albo gniot. Ty możesz do roli dorastać lub nie dorastać, mieć doświadczenia albo nie, ale to reżyser decyduje, jak chce żebyś rolę zagrała. To od reżysera zależy, jak cię poprowadzi, żeby wyciągnąć z ciebie tyle, ile mu potrzeba do stworzenia postaci. Ty możesz to nawet zrobić sztucznie, użyć tylko warsztatu.
- I na tym polega przepiękna sprawa konwersacji. Możemy dyskutować i wcale się nie zgadzać. Nie do końca się z tobą zgadzam. Przede wszystkim musi to być dobry reżyser. Mistrz. A to niestety nie tak często się zdarza. I musisz sobie wymyślać sytuacje. Poprzez doświadczenie zdobywasz wiedzę o całej gamie przeżyć i odczuć. Możesz więc wzbogacać warsztat aktorski. Uzupełnić go. Uczono mnie w szkole, że reżyser musi wiedzieć, co chce pokazać w sztuce, aktor musi wiedzieć, jak. Nie wiem, jak to bywa w filmie, zagrałam zaledwie epizody w trzech lub czterech filmach, ale w teatrze aktor współtworzy sztukę. Im więcej ma doświadczeń życiowych, tym bardziej może wybrać sposób pokazania postaci. Henryk Bista na przykład był niesamowitym technikiem. Potrafił zagrać każdy nastrój. W jednej chwili śmiał się lub płakał. Praca aktora to gra na własnych uczuciach. Łzy nie przychodzą pod wpływem proszku łzawiącego. Trzeba wprowadzić się w nastrój taki, żeby wywołać prawdziwe. Stąd często po spektaklu czujemy się jak wypluci, potrzebujemy dłuższego czasu, aby wrócić do rzeczywistości. Większość ludzi tego nie rozumie. Łącznie z moją mamą, która zawsze dziwiła się, co ja tak długo robię w garderobie, czemu mnie nie ma w domu od razu po spektaklu. Pamiętam jak graliśmy "Czyż nie dobija się koni?". Byłam asystentką reżysera Tomka Dutkiewicza i grałam rolę ciężarnej Ruby. To była ciężka fizyczna praca. Myśmy po prostu galopowali po scenie w morderczym biegu maratonu. Po takim spektaklu musisz ochłonąć w garderobie. Jesteś po prostu wypompowana fizycznie i emocjonalnie.
Czy masz jakąś rolę, którą chciałabyś bardzo zagrać?
- Od dziecka, od kiedy marzyłam, żeby być aktorką, chciałam zagrać królową śniegu. Nigdy mi się nie udało, chociaż sztuka "Królowa Śniegu" była wystawiana na deskach olsztyńskiego teatru, ale po moim wyjeździe. Kiedy byłam dzieckiem, oglądałam tę sztukę i przeżywałam, że Królowa Śniegu jest taka zła. Kiedy dorosłam zrozumiałam, że może nie jest zła, tylko samotna i dlatego postąpiła, jak postąpiła. No, a jak zostałam aktorką, to chciałam tę postać zrehabilitować. Stąd ochota do zagrania właśnie tej postaci.
Czyli wystawialiście także sztuki dla dzieci?
- Tak, całe mnóstwo. "Alicja w krainie Czarów", w której nie grałam niestety Alicji, "Złota kaczka", "Pinokio", "Pierścień i róża". W "Pierścieniu i róży" wg Thakeraya grałam wróżkę, która płynie nad ziemią z różdżką w ręku. To płynięcie zawdzięczam podwyższeniu z balustradą, sprytnie ukrytą w fałdach sukni, i dwóm technikom, którzy również ukryci pod sukienką, pchali podwyższenie. Natomiast w "Złotej kaczce" wraz z koleżanką grałyśmy nietoperze, kostiumy były bardzo zabawne, więc rozbawiłyśmy widownię do łez. To była ogromna radość, że możemy dzielić się właśnie radością. No i najważniejsza rola główna. W "Czarodzieju z Oz" grałam Dorotkę. Tuż przed wyjazdem do Ameryki.
No ale nie przyniosło cię do Kansas, tylko do Chicago. Prawie jak trąba powietrzna.
- To było tak: "Bo w Kansas wieją straszne wiatry. Tylko pola i pola i wszystko wydaje się być takie szare. Ja nazywam się Dorotka, a to mój pies - Toto. Mieszkamy razem z ciocią i wujkiem. Mały mamy domek, a domek otaczają pola. Któregoś dnia zaczął wiać silny wiatr ze wschodu, a potem z północy. I nagle zrobiło się tak ciemno. Ja trzymałam Tota w koszyku i strasznie się bałam. I nagle wiatr uniósł nas w górę, i niósł nas tak wysoko, wysoko. Strasznie się bałam, aż w końcu zasnęłam. A kiedy się obudziłam..."
To było Chicago. Zupełnie jak w życiu. Zaczęłaś swoją Amerykę od Chicago?
- Niby miałam pojechać na Florydę, ale jednak zatrzymałam się w Chicago, a Florydę tylko odwiedziłam. Miałam tam prawdziwe wakacje. Bez dorabiania. Do tej pory wyjeżdżałam z Olsztyna latem. Inaczej niż wszyscy, gdyż Olsztyn jest pięknie położonym miastem, ma wiele uroku, jeziora, ośrodki wypoczynkowe. Więc szczególnie latem przyjeżdżali na gościnne występy reżyserzy, aktorzy. Po występach wylegiwali się nad jeziorami, wczasowali. Ja nawet nie wyjeżdżając miałam dodatkowe zajęcia. A to radio, a to grupy zainteresowań.
Co za radio?
- Dosyć duże prywatne radio WAMA. Bywałam zapraszana przez redaktorów, żeby dyskutować na różne tematy, często społeczne. Na przykład opowiedziałam o tragicznych losach rodziny niemieckiej - Olsztyn leży w historycznych Prusach Wschodnich. Rodzina ta w Polsce była traktowana jak Niemcy, czyli wiesz jak, a kiedy przenieśli się do Niemiec, to tam traktowano ich jak Polaków. O tym i na inne tematy dyskutowaliśmy. Między innymi jedna z redaktorek zaproponowała temat pamiętników. Szkolnych sztambuchów. Kto się komu wpisywał i jak. Wtedy odezwała się do mnie po audycji koleżanka ze szkoły średniej. Słuchacze reagowali, dzwonili, współuczestniczyli.
Zupełnie jak w audycjach polonijnych. Wracamy zatem do Chicago. Jesteś tu, rozsadza cię energia, masz wiele różnorodnych doświadczeń. Chcesz coś robić, spotykasz ludzi. Wiesz, że jest spora grupa aktorów. No i co?
- Oj ta moja energia. Wszyscy mi o niej mówią, a ja chętnie bym poodpoczywała.
Na to jeszcze przyjdzie czas. Przecież masz mnóstwo pomysłów.
- Tak, pomysłów mi nie brakuje. Gorzej z wykonaniem.
Nie narzekaj. Do tej pory nie mało już zrealizowałaś. Byłaś inicjatorką "Teatru przy stoliku". Bierzesz udział w spotkaniach poetyckich, a ostatnio byłaś pomysłodawczynią i realizatorką spotkania poświęconego "haiku". Udzielasz się w kabarecie "Bocian" i na zabawach różnych organizacji. Jesteś członkinią Związku Polek w Ameryce. Prowadziłaś własną audycję radiową. Zajmowałaś się medycyną naturalną i sprzedażą ziół. To mało?
No właśnie. W Ameryce odkryłam pociąg do medycyny naturalnej. Suplementy, zainteresowanie ziołami, studiowanie duchowości i biologii człowieka zafascynowały mnie. To jakby następny poziom mojego dojrzewania. Stale poznaję ludzi, którzy się parają tego rodzaju medycyną, to mnie wciąga, dowiaduję się nowych rzeczy. Kiedyś przez krótki czas studiowałam religioznawstwo, a teraz jakby wróciło zainteresowanie religią i duchowością. Życie jakby zataczało krąg. Dawno temu zetknęłam się z literaturą na ten temat, ale mnie wtedy nie zainteresowała. Teraz zaczynam rozumieć, szczególnie w Ameryce, gdzie żyje obok siebie tyle osób o odmiennych wierzeniach i kulturach. Zaczynam spotykać i poznawać ludzi, z którymi nigdy bym się w Polsce nie spotkała. Poznaję szczegółowiej inne religie, a to, o dziwo, umacnia mnie we własnej. Kiedy założyłam sari przywiezione przez koleżankę z Indii, poczułam się znakomicie. Jakbym zawsze je nosiła. A jednocześnie czytam Biblię i staram się być świadomą katoliczką. Podziwiam, że ludzie innych religii potrafią manifestować swoją wiarę, mówić o niej otwarcie, wyznawać ją. Uczę się tego.
Alicjo, taśma mi się powoli kończy, nasza rozmowa musi więc również dobiec końca. Zadam ci to samo pytanie, co na początku. Czego byś sobie życzyła w nowym roku? Tylko nie zbywaj mnie ogólnikami, ale konkretnie. Co Alicja Szymankiewicz chce osiągnąć w 2005 roku?
Mam trzy konkretne pomysły. I powiem o nich głośno, żeby "słowo ciałem się stało". To właśnie we mnie jest nowe. Kiedyś bym się bała wyartykułować życzeń, żeby nie zapeszyć. Ale teraz ci powiem. Pierwszy pomysł to nagranie płyty CD z książką czytaną przeze mnie. Książką, którą odkryłam dla siebie, i której mądrością chcę się podzielić z innymi. Drugi pomysł to zrealizowanie patriotycznego spektaklu wraz z Orkiestrą im. Paderewskiego i tutejszymi aktorami. Rozmowy z Basią Bilsztą w toku. Trzy to współpraca z młodzieżą. Zastanawiam się jeszcze nad formą tej współpracy. No i kontynuacja "Teatru przy stoliku", bo jest ciągle wiele sztuk wartych pokazania.
Życzę ci zatem w nowym roku spełnienia życzeń, realizacji planów i jeszcze większej energii.
Dziękuję.
rozmawiała Bożena Jankowska
zdjęcia z archiwum Alicji Szymankiewicz