Świat podążył w kierunku chaosu. Zawodzi nas przyroda, zawodzą politycy, nawet zawodzi nas własna przeszłość.
W dodatku, na przednówku, zawodzi nas ochota do działania, zdrowie i często rozsądek. Media zalewają głupotą ludzką, ekonomia jawi się zupełnie nie ekonomicznie, a własne dzieci wolą gry komputerowe od rodzinnych wspomnień i rozmów o życiu. Nawet propozycje kulturalne wydają się wtórne, udziwnione albo całkiem nie kulturalne. Jak już wszystko wydaje się bezsensowne, wracam pamięcią do wiosny.
Wyobrażam sobie, że jest już tuż, w każdej dłuższej minucie dnia, w promykach słońca, w niespokojnych przelotach ptaków. Potem wyobrażam sobie, jak drzewa pokrywają się zielono-żółtą mgiełką. Jak powietrze zaczyna pachnieć mokrą ziemią, jak pojawia się delikatna trawa, która z dnia na dzień staje się coraz wyższa, zieleńsza i soczystsza. No i pierwsze intensywnie żółte forsycje.
Planuję więc, jakie kwiaty zasadzę w moich siedmiu balkonowych donicach. W zeszłym roku nad podziw przyjęły się krzaki róż. Kwiaty były ogromne, rozkwitły w wielu odcieniach różu, chociaż przysięgłabym, że wsadzałam różnokolorowe. To może w tym roku też róże. Same białe. Ciekawam, jakie kwiaty faktycznie urodzą i czy przeżyją do następnej wiosny. No a w skrzynkach balkonowych co? Uwielbiam lewkonie, lwie paszcze, ale modne są zwisające petunie. A może po prostu bratki? Jakie wybrać kolory? Zdać się na przypadek, czy zaplanować wielobarwność. Lub uprzeć się przy jednym kolorze. A pod balkonem dalej eksperymentować i sadzić dzikie słoneczniki. I taką wysoką trawę, która obrodzi mocnym, płodnym kłosem i przetrwa nawet zimę. Ryzykować tulipany, gladiolusy, czy malwy?
Chodzę po sklepach i przyglądam się wystawionym bulwom. Na pewno są stare i nie ma gwarancji, że się odrodzą. Planuję zakup większej ilości ziemi doniczkowej, będę mogła wymienić zeszłoroczną. Mam ogromną ochotę nabyć torebki z nasionkami i zabawić się w domowego ogrodnika, który wysiewa je na nasiąkniętej wodą wacie. Żeby oglądać malutkie kiełki i podziwiać siłę życia. Oczywiście wszystkie moje działania ograniczają się do teorii i planów, które wcale nie muszą się spełnić. Ale o to chodzi. O zajęcie umysłu wiosną. I o wiarę, że za chwilę tu będzie.
A potem zaczynam filozofować. Myślę o odradzaniu, o początku, o wiecznym zwycięstwie nowego nad starym. Wcale nie muszę myśleć w kategoriach religijnych, chociaż to po trosze to samo. Staram się obudzić w sobie wszystkie nagromadzone w genach skojarzenia. Począwszy od wrodzonej słowiańskości po nabytą intelektualną wiedzę. I ciągle zadziwia mnie mądrość dziejów, logika historii i niewidzialne korzenie łączące nas z ziemią. Tą rozumianą jako Matka Wszechrzeczy.
I czekam na pierwszą burzę. Wiosna przychodzi zawsze po pierwszych błyskawicach i piorunach. Potem zjawia się ulewny deszcz, który wymywa, wypłukuje stare brudy. Ten życiodajny deszcz pobudza do akcji rozleniwione zimą siły przyrody. W drzewach budzą się soki i przyłożywszy ucho do pnia można usłyszeć leciutkie szemranie. Budzą się też zapachy. Gorzko-słodkie. Wchłaniam żałując, że zmysł węchu nie był mi dany jako nadrzędny. Staję się uchem, okiem i nosem i jest mi wreszcie dobrze, że nie muszę reagować na tzw. "szumy świata": tragedie, wojny, głupotę i zło, które chce się wedrzeć wszędzie, gdzie ludzie zapominają o najprostszych przykazaniach.
Moje własne odradzanie również przypisuję wiośnie i chyba trochę usprawiedliwiam dotychczasowe lenistwo i uciekanie w gnuśność umysłową. W momencie, w którym się całkowicie odrodzę, osiądę, wzmocnię, zacznę reagować i może zmienię coś we własnym życiu lub życiu sąsiada. Bo na zmiany na rzecz ludzkości jakoś mnie jeszcze nie stać. Tak, czy siak - byle do wiosny!
Bożena Jankowska