----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

31 lipca 2005

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Dzisiaj jest bardzo ważny dzień dla Ameryki. 4 lipca. Dzień Niepodległości. A dla ciebie, jakie to święto ma znaczenie? Przyjechałaś tu szukać "niepodległości", czy przez przypadek?

- Julia Pogorzelska: Przyjechałam dlatego, że los mnie tu przywiódł. Jak zresztą większość. Nie znalazłam się tu dla "niepodległości", czyli wolności, chociaż po 25 latach pobytu muszę przyznać, że tę wolność mam. I to w pełnym tego słowa znaczeniu.

To opowiedz, jak cię tu ten los przywiódł. Jakie były twoje początki w Ameryce?

- Znalazłam się tu dzięki mojej profesji. W Polsce współpracowałam z Estradą, byłam członkinią zespołu muzycznego "Bez Atu". Z wykształcenia jestem muzykiem. Ukończyłam szkołę muzyczną w Szczecinie w klasie fortepianu. Ale potrafię też grać na skrzypcach, bo to był mój dodatkowy instrument.

A twoje kontakty z "Bez Atu". Czy to był zespół oryginalnie powstały w Szczecinie?

- Zespół "Bez Atu" istniał już paręnaście lat, zanim ja do niego doszłam. Byłam najmłodszym członkiem zespołu. Grałam i śpiewałam. A historia zaczęła się od tego, że Danusia Kostańska, która była główną gwiazdą zespołu, odeszła. Poszukiwano zastępczyni, która również potrafiłaby i śpiewać, i grać. Wtedy kończąc szkołę muzyczną dorabiałam śpiewem w nocnym klubie. Tam spotkał mnie kolega, który z "Bez Atu" współpracował. "Wyrwał" mnie z klubu i zaprotegował zespołowi. Dzięki temu zaprzyjaźniłam się z Danką, która przekazywała mi "pałeczkę". Wprowadziła mnie w tajniki zespołu, przekazała utwory. Tak że nastąpiła zmiana prawie że niezauważalna. Większość członków zespołu związana była ze Szczecinem, ale naszą publicznością była cała Polska. Koncerty odbywały się w kraju oraz za granicą. Wyjeżdżaliśmy do zaprzyjaźnionych Demoludów, no i rzadziej na Zachód.

Kto wam pisał teksty? Mieliście "swoich" autorów?

- Zespół pisał i komponował swoje piosenki.

W czasie, kiedy były modne "składanki", zespół pozostawał cały czas na scenie, rozpoczynał koncert "gwiazd", miał swoje wejścia, odgrywał rolę akompaniatora wszystkich występujących i kończył koncert.

W występach brało udział zazwyczaj do 30 osób. Nasz zespół liczył dziesięć, a reszta to artyści solowi plus ekipa techniczna. Koncerty trwały około 2 godzin, w trakcie których przeplatano występy aktorsko-piosenkarskie słowem wiążącym oraz utworami muzycznymi. Musiałam być cały czas na scenie grając na instrumentach klawiszowych, więc często nie miałam czasu na posiłek i zazdrościłam kolegom, którzy mieli tzw. "wyjścia".

Jak poznałaś męża? Uczestniczyliście w koncertach innych zespołów?

- Moim pierwszym mężem był Józef Hajdasz z zespołu "Brekaut". Muzycy bardzo często zmieniali formacje. Często oryginalne zespoły się rozpadały, a poszczególni muzycy tworzyli nowe grupy lub zasilali już istniejące. Mój mąż po rozejściu się "Brekautów" przystał do grupy "Grunwald", a potem trafił do "Bez Atu". Więc poznałam go już po przystąpieniu do zespołu. Pobraliśmy się w Polsce i razem prowadziliśmy koncertowe życie. Razem też przyjechaliśmy do Ameryki. Był rok 1981.

No właśnie. Historyczny rok stanu wojennego.

- Tak, tylko myśmy o tym jeszcze nie wiedzieli. Natomiast razem z byłym mężem postanowiliśmy nie wracać do Polski z resztą zespołu, gdyż tworzyliśmy rodzinę i nikogo bliższego w kraju nie zostawiliśmy. Razem z nami pozostała druga wokalistka zespołu, Danka, która mieszka w New Jersey. Do niej to po raz drugi dojechał zespół, już po stanie wojennym. I poza dwoma osobami będącymi w Polsce reszta muzyków na dobre zagospodarowała się w Ameryce.

Powróćmy więc do początków. Kto was zaprosił, pomógł, przygarnął?

- Zostaliśmy zaproszeni na kontrakt muzyczny. Tak się to wtedy nazywało. Do klubu "Milford", którego właścicielem był Wally Lenczowski. Bardzo znana postać w środowisku Polonii. Wcześniej prowadził klub "Europejska" na południu Chicago, ale na krótko przed naszym przyjazdem stał się właścicielem "Milfordu". Był to na ówczesne czasy największy klub muzyczny w Chicago. A za ścianą było kino, które też nosiło nazwę "Milford". Na rogu Milwaukee i Pulaski. Dziś już tego budynku nie ma. A mnie pozostało historyczne zdjęcie. Wally Lenczowski przyjechał na koncerty do Polski. Po przesłuchaniach zaproponował nam wyjazd do Stanów. Myśmy już wtedy wiedzieli, że w Chicago istnieją dwa konkurujące ze sobą kluby; "Maryla Polonez" i właśnie "Milford". Wcześniej w "Maryla Polonez" występował zespół "Happy End", więc koledzy opowiadali o warunkach i przyjęciu koncertów. Jako ciekawostkę powiem ci, że wtedy w zespole "Happy End" grał mój obecny mąż, Jacek, ale to dalsza historia.

Do tych klubów zapraszani byli także artyści - soliści. Taka Maryla Rodowicz, na przykład.

- Leciała z nami, także na kontrakt, Bogdana Zagórska. Była pierwszą, która tu przyjechała. W kraju była znana dzięki festiwalom, m.in. w Zielonej Górze czy Opolu. Po niej przyleciała Maryla Rodowicz, także do "Milfordu". Z grupą "Gang Marcela". Wracali z festiwalu muzyki country i wystąpili. Potem Maryla Rodowicz przyjeżdżała sama, pewnie też do "Maryla Polonez", ale to już było po występach w klubie "Milford". Panowie też przylatywali. Bardzo znani. Do nich należał Czesław Niemen, który był tutaj przyjmowany z ogromną przyjaźnią i sympatią. Występował razem z nami, zaproszony również przez Wally"ego Lenczowskiego. Te koncerty to było coś niesamowitego. Ci, którzy tu są i pamiętają te czasy, wiedzą, że do klubu wchodziło prawie 1400 osób, kiedy śpiewał Niemen. Ludzie siedzieli na parapetach okien, na parkiecie, jeden obok drugiego, i zapalali płomyki zapalniczek. Te koncerty były nie do powtórzenia. Dzięki nim zaprzyjaźniliśmy się i spędzaliśmy wspólnie czas na prywatnych uroczystościach. Nigdy nie zapomnę ostatniej Wigilii u Krzysztofa Klenczona. Krzysztof przyleciał do Stanów długo przede mną, po rozstaniu się z grupą "Trzy Korony", i został na stałe. Poświęcił się życiu rodzinnemu, ale grał też w różnych nocnych klubach polonijnych. Między innymi w "Astorii". Przed śmiercią wydał płytę "The show never ends", planował wydać następny longplay. Niestety, nie zdążył. Do zaprzyjaźnionych muzyków należał też Włodek Wander, który grał w klubie "Cardinal", zanim został jego właścicielem. Cały ten klan muzyków trzymał się razem, spędzał ze sobą czas towarzysko, wszyscy się lubili i doceniali. Wielu muzyków z Polski ze znanych ówcześnie zespołów lądowało prędzej czy później w Chicago. Między innymi Krzysztof Krawczyk.

Tak wyglądało twoje życie zawodowe. A jak prywatne?

- Po skończonym kontrakcie, który trwał dziewięć miesięcy, reszta zespołu powróciła do kraju, do rodzin. Postanowiliśmy na pewien czas zawiesić działalność zespołu, aby koledzy mogli nacieszyć się najbliższymi. My mieliśmy tu przyjaciół, bardzo kochanych ludzi, co prawda Basia już nie żyje, ale jej mąż ciągle mieszka w Arizonie, którzy namówili nas, aby zostać w Stanach, pozwiedzać i odpocząć po pracy. To okazało się dla nas wyrokiem losu, bo nastał stan wojenny i o powrocie nie było mowy. Trzeba było rozejrzeć się za możliwością zarabiania pieniędzy. Postanowiliśmy zostać w Chicago. Nawiązaliśmy współpracę z "Kapelą Gdańską". Graliśmy do tańca, a "Kapela" robiła swój show z niezapomnianym Kajtkiem. Życie jednak wymagało, aby poza graniem zarobkować również inaczej. Ja na początku pracowałam w fabryce przy składaniu wag. Poza tym otarłam się, jak wszyscy emigranci, o sprzątanie, o prace fizyczne. Ale potem już zaczęłam uczyć dzieci grania na organach i pianinie. Miałam uczniów, liczną gromadkę, niektórzy z nich do dziś dnia muzykują i dobrze sobie radzą. To była moja praca dzienna, a wieczorami grałam w klubach. Grupy muzyczne zmieniały się. Stworzyliśmy kwartet "J", bo imiona wszystkich grających zaczynały się na "J": Julia, Józek, Jacek i Jurek. Później graliśmy w zespole: "Co wy na to" z solistką Lidią Wenzlewicz. Członkiem grupy był mój obecny mąż Jacek Pogorzelski.

I tak sobie wygrałaś męża?

- Po 1985 roku na dobre rozstaliśmy się z Józkiem. Problemy nas przerosły i nie potrafiliśmy dźwigać ich razem. Rozpadł się zespół i rozpadliśmy się my. Na szczęcie Jacek okazał się prawdziwym przyjacielem. A dzięki temu, że też jest muzykiem powstała następna formacja, która trwa do dziś. Zespół "Julia i My".

Nazwa sugeruje, że było was więcej w zespole.

- Tak. Poza mną i Jackiem grał Wojtek Grabiński z grupy "Krzak", Czesław Szymański, Janusz Kozera, Krzysztof Poznański oraz Waldek Lubański, który zmarł nagle w 89 roku. W tym składzie i pod tą nazwą graliśmy w klubie "Mazury", potem przeszliśmy do klubu "Capitol" i tak przez lata przechodziliśmy od klubu do klubu. Od momentu kiedy muzycy zaczęli z tego lub innego powodu wykruszać się, zainwestowaliśmy z Jackiem w instrumenty elektroniczne, zastępujące poszczególne instrumenty, i postanowiliśmy występować we dwoje. Przeszliśmy też na działalność tzw. "bankietową", czyli gramy na przyjęciach.

Z tego, co wiem, tak pracuje większa część osiadłych w Ameryce muzyków.

- Największy napływ muzyków nastąpił w latach osiemdziesiątych. Wtedy to najwięcej przyjeżdżało znanych, "markowych", zespołów: "No to co", "Skaldowie", "Bez Atu", "Wawele", "Happy End". W przedziwny sposób drogi członków tych zespołów się porozchodziły i część została tu na stałe, m.in. Andrzej Zieliński, Marek Kulisiewicz, Janek Stefanek, Czesio Mogielnicki, Zbyszek Bernolak. Próbowali tu w świecie polonijnym funkcjonować pod tymi samymi nazwami, ale z czasem to się zacierało, niektórzy wracali, a niektórzy łączyli w nowe zespoły muzyczne.

Najlepszym przykładem muzyka, który wrócił do kraju i przeżywa renesans sił twórczych, jest Krzysztof Krawczyk. Podobno pomógł mu przełom duchowy?

- Tego nie wiem, ale muszę stwierdzić, że my wszyscy, którzy otarliśmy się o deski sceniczne, o estradę, prowadziliśmy takie podwójne życie. Z racji tego, że jest to "życie na walizkach", mało ustabilizowane. Granie nocami, jeżdżenie po kraju, pełne innych niż normalnie obowiązków. Oczywiście wszyscy wtedy byliśmy bardzo młodzi. Zauważyłam, że po jakimś czasie każdy z nas zaczął dostrzegać inne wartości. Zaczął więc przeobrażać się. U Krzysztofa objawiło się to duchowością, u mnie przerodziło się w zainteresowanie inną profesją. Terapią. Profesją niby odbiegającą od tego, co robiłam, a jednak łączącą moje umiejętności.

A nie uważasz, że w przypadku Krawczyka zmiana została spowodowana wypadkiem samochodowym, któremu uległ?

- Przedtem się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz wierzę, że każde takie przeżycie, jak wypadek, upadek, stłuczka samochodowa to ostrzeżenie z góry. Powinniśmy się ocknąć, zauważyć, że coś jest nie tak w naszym życiu. Że nie żyjemy zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Mnie zepchnęła na inne tory choroba. Nie ciężka, ale wystarczająco silna, żebym zaczęła myśleć inaczej i interesować się tym, co teraz uprawiam.

Zanim przejdziemy do twojej terapeutycznej działalności, chciałabym dowiedzieć się o zainteresowaniach kompozytorskich. Wiem, że udało ci się stworzyć prawie przebój. I to dla dzieci.

- Zaczynałam nie od kompozycji, ale od pisania polskich tekstów do znanych międzynarodowych przebojów. Potrzebne nam były do grania na dancingach. Rutyną się stało, że na prywatne przyjęcia pisałam piosenki np. z życzeniami dla solenizanta, czy jubilata. Pierwszym szlagierem stała się w roku 86 piosenka "Tata w Chicago", potem powstała "Mama w Chicago". Nagrałam piosenki na kasetę. Mam takich okolicznościowych piosenek 300 lub 400 na swoim koncie. Część była prezentowana w polskojęzycznych stacjach radiowych. Do pierwszej kompozycji zmusił mnie niejako Zbyszek Bernolak, który napisał tekst o muzykach. Melodię udało mi się dobrać, ale nie rozpropagowaliśmy jej, jakby się należało. Ostatnim moim utworem jest ten powstały na życzenie dzieci.

Poopowiadaj jeszcze o swoich wcześniejszych kontaktach z dziećmi. Doświadczenie masz spore, bo i współpraca z przedszkolami, i organizowanie koncertów dla dzieci, zabaw muzycznych.

- Jeszcze na studiach pomagałam koleżance akompaniując do zajęć z rytmiki właśnie w przedszkolach. Mam wielki sentyment i miłość do wszystkich dzieci. Bardzo przeżyłam utratę pierwszego dziecka, które zmarło jeszcze w moim łonie. Obiecałam wtedy Bogu i sobie, że jeżeli jeszcze kiedykolwiek obdarzy mnie dzieckiem - a obdarzył mnie dwoma pięknymi synami - to poświęcę się dzieciom. Kiedy powstał zespół "Julia i My" i graliśmy na dancingach lub imprezach prywatnych, na których pojawiały się dzieciaki, próbowałam włączyć do repertuaru chociaż jeden numer dla nich. Żeby też miały fan, żeby się dobrze bawiły. Tak pozostało do dzisiaj. Robimy zabawy, konkursy, występujemy na tych specjalnie zorganizowanych imprezach dla pomocy niesprawnym dzieciom. A moim celem na przyszłość jest jeszcze większa pomoc tym dzieciom.

Wróćmy do tej piosenki. Kiedy powstała?

- Piosenka powstała w zeszłym roku. Zostałam poproszona do programu dziecięcego "Wesołe Minutki". Zostałam przedstawiona jako tutejsza piosenkarka, a prowadzący program młody człowiek zapytał mnie, czy piszę też piosenki i czy bym nie napisała specjalnie dla dzieci. Zajęło mi to trochę czasu. Końcowym bodźcem była inspiracja kolegi Kazia Adamczyka, który chce wybudować dom dziecka w Nowym Sączu, miejscowości, z której pochodzi. Zastrzegł sobie wykorzystanie utworu do uświęcenia otwarcia tego domu. W czasie pobytu w Polsce nawiązałam kontakt z Krzysztofem Krawczykiem, z Majką Jeżowską, z Bogusiem Mecem, i poprosiłam o wzięcie udziału w tym zbożnym dziele. Obiecali pomoc oraz wykonanie mojej piosenki. Tekst piosenki jest refleksyjny, ale melodia dość wpadająca w ucho. Refren mniej więcej brzmi: "dlaczego wszystkie dzieci świata nie mają wspólnej piaskownicy", dlaczego są wojny, dlaczego giną dzieci itd. W momencie otwarcia ośrodka chcę wspomóc oprawą muzyczną, urządzić wielki koncert - artyści dzieciom.

To w przyszłości. A co teraz? Co zmieniłaś w swoim życiu? Jakie masz plany?

- Zainteresowałam się zdrowiem, terapią. Skończyłam szkołę masażu terapeutycznego. Teraz zgębiam tajniki aromaterapii. Interesuję się wszystkim, co ma związek z naturą, z naturalnymi składnikami potrzebnymi do poprawienia zdrowia i samopoczucia. Uzyskałam potrzebne uprawnienia. Musiałam nabyć techniczne umiejętności funkcjonowania ciała i organizmu człowieka. Nauczyć się anatomii i fizjologii. Nowy zawód uprawiam z pełną nadzieją pomocy innym. Następnym krokiem będzie zajęcie się muzykoterapią. Chcę się do tego zabrać od fachowej strony, mam na ten temat sporo literatury. Poprzez układy dźwięków, które się nazywają alikwoty, można wpływać na poszczególne kanały energetyczne człowieka. I także leczyć. Pisząc własną muzykę na potrzeby indywidualne każdego będę mogła pomóc. Są przeprowadzane badania naukowe w zakresie medycyny naturalnej dowodzące, że specjalistyczna muzykoterapia działa uzdrawiająco na poszczególne organy człowieka. Nawet w chorobach poważnych. Muzyka to dźwięki, dźwięki to drgania. Organizm ludzki zbudowany jest w 90 procentach z wody, a woda reaguje na wibracje. Wiedza to ogromna, nie sądzę żebyśmy dzisiaj mogły poruszyć wszystkie jej aspekty.

Chcę dzisiaj przedstawić ciebie dzisiejszą. Twoje obecne pasje.

- Muzyka była zawsze moją pasją. Zawodem, ale uprawianym z prawdziwego zamiłowania. To samo jest z terapią. Bardzo się zaangażowałam emocjonalnie w możliwość pomocy innym. Oczywiście, chciałabym, żeby ten nowy zawód również dał mi możliwość zarobku. Jak każdy inny. A zupełnie idealnym spełnieniem moich pasji byłoby połączenie ich z możliwością pomocy dzieciom. Dzieciom niepełnosprawnym. Myślę zawsze pozytywnie, więc wierzę, że mi się uda. Dzieci są bardzo wdzięcznym odbiorcą. Najbardziej prawdziwym i najbardziej szczerym. Naturalnie więc reagują na muzykę, na zapachy, na ćwiczenia. Mogę wykorzystać swoje kilkunastoletnie doświadczenie zabaw z dziećmi, żeby nauczyć je czegoś nowego. Poprzez olejki aromatyczne, dobór melodii, masaż potraktowany jako zabawa można stworzyć nowoczesny, inny, oryginalny gabinet lekarski. Bez białych fartuchów, zastrzyków i tego wszystkiego czego się dziecko boi. Szczególnie dzieci niepełnosprawne wymagają cierpliwości, bo są "dziećmi szczególnej troski". Chcę w takich dzieciach poprzez muzykę wywołać radość i pozytywne nastroje. To mój świat bajki, w którym żyję i czekam na możliwość spełnienia.

A póki co otworzyłaś gabinet masażu, masz audycję w radio 1490 i realizujesz nową drogę do sukcesu, którego ci serdecznie życzę.

- Dziękuję i zapraszam na masaże aromatyczne. Chętnym podaję numer telefonu: 773-616-1827.

* W tytule wykorzystałam cytat z jednej z piosenek Julii.

Rozmawiała BoŻena Jankowska

Zdjęcia z archiwum Julii Pogorzelskiej

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor