W tym miesiącu zagram na nutę nostalgiczną. Jakoś ta moja natura w ten prosty, tendencyjny sposób ukształtowana, że jak świeci słońce to mnie się pysk śmieje, jak pada deszcz, to i moje oczy się pocą. Zimą jest zimno, to się pali. Wiosną budzi się nadzieja, szybko jednak znowu zasypia na leniwym, letnim hamaku. A jak się zbliża jesień i liście zaczynają się rumienić, dopada mnie melancholia. I to tak już dosyć wcześnie, już w połowie sierpnia.
Z pewnością jest to skamielina i pozostałość po okresie wczesno-szkolnym, kiedy właśnie w połowie sierpnia drastycznie uświadamiałam sobie nieunikniony powrót szkoły. Kupowało się wtedy nowe podręczniki, buty, ołówek z gumką. Oczywiście moment ten bywał na swój sposób ekscytujący, lecz jednocześnie pożegnanie z popołudniowym wstawaniem z łóżka, bieganiem po podwórku do późna, truskawkami ze śmietaną, podróżami po bułki do piekarni w samym centrum miasteczka, było cokolwiek traumatyczne. Bo mnie jest zawsze szkoda lata.
Nawet teraz, tysiące kilometrów od tamtych dziecięcych wrażeń, podobny stan dopada mnie w momencie, kiedy na chodnikach Chicago pojawiają się liście. Nastrój letniego zadumania skłonił mnie do refleksji nad miejscem, które od kilku lat jest moim domem. Proszę się nie obawiać, dygresje te nie mają na celu wprowadzić nikogo w zły humor. Po prostu przyszedł czas, żeby zastanowić się, co takiego tkwi w micie Chicago? Co w tym wielkim mieście lubię, a czego nie mogę znieść?
I właśnie dlatego, że Chicago jest już moje, przeprowadzam mini rekonesans chicagowski.
Po pierwsze Chicago nie można nie lubić. Można nie akceptować własnego w nim położenia, ale miastu trzeba oddać należny szacunek, bo jest jedną z najpiękniejszych metropolii w Ameryce. Wracając jednak do wrażeń. Pamiętam ulice Kedzie i Armitage, gdzie mieszkałam podczas mojej pierwszej, wakacyjnej podróży do USA. Stałam na skrzyżowaniu czekając na autobus. Otoczona reklamami, brzydkimi domami, macdonaldami i innymi "fast food"owymi jadłodalniami", pomyślałam, że to nieznane Chicago wygląda jak kadr z filmu amerykańskiego, który oglądany w polskiej telewizji zdaje się przedstawiać rzeczywistość tak odległą, jak co najmniej życie na Marsie. Oczywiście byłam zaskoczona i rozczarowana niespodziewaną brzydotą miejsca. Jednakże równie wielkiego szoku doznałam wynurzając się z metra Blue Line na jednej ze stacji w Down Town. Tu z kolei wysokość budynków przyprawiła mnie o słodki zawrót głowy. I tak już zostało do dziś, że wolę trzymać się bliżej jeziora niż dalej.
Jeśli zastanowić się nad chicagowskim metrem, to jest ono dokładnie takie jak miasto. Potrafi urzec i wystraszyć. Biorąc pod uwagę fakt, że ten sposób komunikacji miejskiej występuje tylko w około 50 miastach na świecie, i że w wielu przypadkach metro jest tętnicą żyjącego tworu miejskiego, trzeba przyznać, że chicagowskie "L", nie należy ani do największych (Nowy York), ani do najstarszych (Londyn), ani do najwygodniejszych (Tokyo), czy najładniejszych (moim zdaniem Praga) kolejek, ale za to wyróżnia się najpiękniejszym widokiem na trasie Brown Line. Swego czasu specjalnie w celach estetycznych wybierałam się na przejażdżkę brązową kolejką, tak powiedzmy od stacji Belmont aż do Loop. O każdej porze roku Chicago widziane z okien kolejki jest prawdziwą ucztą dla oka. Zresztą samo miasto powala z nóg. W końcu architektura Wietrznego Miasta to temat z podręczników studenckich. Szkoła chicagowska Louisa Sullivana to w architekturze określenie wczesnomodernistycznych trendów w Chicago pod koniec XIX i na początku XX w. Prace nad udoskonaleniem konstrukcji szkieletowej doprowadziły do wznoszenia budynków nazwanych już wtedy drapaczami chmur. W Chicago wyrosło wiele takich wieżowców. Ich autorami byli młodzi architekci Dankmar Adler, Daniel Burnham, Frank Lloyd Wright, twórcy szkoły chicagowskiej.W ciągu swojej działalności architekci odrzucili dekoracje z elementów historycznych. Twórczość ich była uwarunkowana wieloma osiągnięciami technicznymi. W ich kreacjach wystąpiła jedność architektury i konstrukcji. Charakterystyczne dla nich jest stosowanie szerokich okien dających dużo światła.
W elewacji wydobyto naturalną siatkę szkieletu. Wznoszone przez szkołę chicagowską budynki posiadały kubiczną bryłę z płaskim dachem, stalową strukturę, widoczną w podziale elewacji oraz obszerne przeszklenia. Ściany elewacyjne pokryte były najczęściej fabrycznie produkowaną terakotą, lecz obfitowały w ornamenty, zwłaszcza w postaci wici roślinnych. Z takim opisem w głowie wystarczy wybrać się na najsłynniejszą ulicę Chicago, której hołd swą piosenką złożył sam Frank Sinatra - State Street. Większość tamtejszych budynków pochodzi właśnie z początku XX wieku.
Centrum miasta zachwyca swoim splendorem. Monumentalnymi drapaczami chmur, rzeźbami takich sław jak Picasso, Miro, Marca Chagall"a czy Alexandra Calder"a, które wręcz błagają, żeby je odkrywać na nowo i co chwila się nimi zachwycać. Bo miasto, jeśli się w nim mieszka, a nie tylko zwiedza turystycznie z przewodnikiem pod pachą, potrafi uwodzić na różne sposoby. Jest jak stara kochanka, która zmieniając makijaż potrafi na nowo rozpalić zmysły. Miasto jest jak jazz, który słuchany po tysiąckroć, za każdym razem ukazuje inną głębię melodii. Zresztą, banalnie konkludując, muzyka Chicago to temat rzeka, do której nie można wejść grafomańskim tekstem, więc sobie odpuszczam.
Ważnym elementem mojej skromnej egzystencji jest kino. Do kina chodzę od zawsze. Pochodzę z małego miasta i często bywało tak, że byłam jedynym widzem, w dodatku za młodym, aby obejrzeć film w kinie "Świt". Pamiętam, jak z nadzieją ci nieliczni przybyli czekali aż sala wypełni się co najmniej dziesięcioma osobami, aby opłacało się rozpocząć seans. Pewnie dlatego do tej pory lubię kiedy w kinach jest mało ludzi. Kina amerykańskie to zazwyczaj wielkie multipleksy z kilkoma salami i ekranami, popcornem i colą. Jeśli więc mam ochotę na pop-papkę nic nie stoi na przeszkodzie, aby udać się do jednego z tych molochów. Są jednak w Chicago perełki, a prawdziwą czarną perłą jest Music Box przy północnym końcu ulicy Southport. Kino z historią i klimatem. Powstało w 1929 roku wraz ze swoim bliźniaczym odpowiednikiem na południowej stronie miasta. Było jednym z najmniejszych kin. I choć po wojnie jego świetność nieco przygasła, ostatnia Hollywoodzka produkcja to "Egzorcysta" z 1977 roku, teraz Music Box przeżywa swój renesans jako kino undergroundowe. Mnie, prócz repertuaru, spodobał się po prostu kontrowersyjny wystrój budynku. Swego czasu krytyk Chicago Tribune napisał, że styl architektoniczny Music Box to melanż tradycji włoskiej, hiszpańskiej i wybujałej fantazji architekta. To prawda, że czerwone draperie, malowane tarasy, świecący sufit imitujący gwieździste niebo tworzą oryginalną atmosferę. Jednocześnie tam właśnie czuję się jak w DKF-ie, kiedy to przy prawie pustej sali, mogę sobie wygodnie siąść w pierwszym wolnym rzędzie i chłonąć magię z celuloidu. Ten pierwszy rząd to ze względu na słaby wzrok, ale również, a właściwie przede wszystkim z pobudek czysto egoistycznych. Po prostu wtedy czuję, że całe kino jest moje, a amant z ekranu mówi tylko do mnie. Ech, marzenia.
Skoro już o nich. Wielu z nas zjadaczy chleba, w tym i ja, marzy o dalekich podróżach, zamorskich krajach, ekscytujących przygodach. Marzenia są po to, aby je mieć, a nie spełniać, więc tymczasem bardzo często ze względów społeczno - towarzyskich odwiedzam chicagowskie China Town. Sama jazda Red Line do stacji China Town - Cermark już dostarcza mi wielu atrakcji i podnosi poziom adrenaliny. Dotarłszy jednak na miejsce, zazwyczaj skupiam się na przysmakach orientalnej kuchni. I znowu oczywiście trzeba przyznać, że tutejsza chińska dzielnica nie jest tak atrakcyjna jak te w San Francisco, Nowym Yorku czy choćby Londynie, ale nigdzie w całym mieście, choć wiele restauracji stara się zaadoptować chińskie menu, nie zjemy tak pysznego dim sum jak właśnie tu. Tak więc raz na jakiś czas wstaję wcześnie rano, po to tylko, by wśród tabunu azjatyckich imigrantów, miłych, uśmiechniętych i cichych, jak nakazuje stereotyp, skonsumować ryżowe naleśniki z krewetkami, lotosowe pyzy i kurze łapki. Taka nowa tradycja.
Bo chyba właśnie o to mi chodzi. Chcę, żeby to miasto we mnie wrosło. Chcę je oswoić i wyssać z niego to, co dla mnie najlepsze. Chcę, żeby było intymne, kiedy tego potrzebuję, a czasami krzykliwe i agresywne. Chcę zaadoptować Chicago, zapuścić w nie korzenie, choć tak nie za głęboko, żeby w każdej chwili można było je przesadzić na inny grunt.