----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

30 września 2005

Udostępnij znajomym:

Z wiedzać nieznane okolice można z przewodnikiem czy mapą, ale chyba nie z "Przekrojem" w ręku. Też tak mi się wydawało, dopóty nie wybrałam się na początku września z Krysią C. i - no właśnie - Bożenką J. do Door County w Wisconsin. Wyprawa była arcyciekawa i długo można by opowiadać o jej walorach poznawczych, wypoczynkowych i towarzyskich. Teraz wszelako chciałabym się skupić na tym jej jednym dziwnym aspekcie, który aż prosi się o pióro satyryka. Satyrykiem nie jestem, ale trudno było mi powstrzymać się od humorystycznych akcentów (co mam nadzieję wybaczy mi bohaterka tych zapisków).

Po pięciogodzinnej podróży zostawiłyśmy w Chicago wszystkie ważne sprawy, a w białym motelu w Sturgeon Bay - podręczne bagaże. I idziemy już kamienistym przesmykiem na wyspę Cana, położoną na wschodniej stronie półwyspu jedną z największych atrakcji turystycznych regionu. Jezioro Michigan jakby zastygłe w popołudniowej drzemce. Do słońca wdzięczą się żółte mimozy. Cisza, spokój. Nie wiadomo kiedy znalazłyśmy się na kawałku lądu, który w zależności od poziomu wody w jeziorze raz jest wyspą, kiedy indziej odnóżką półwyspu. Spoza zielonej przesłony wyłania się biała wieża latarni morskiej, cel naszej eskapady.

Latarnia niezwykle urocza, niemalże modelowa, sprawia wrażenie atrapy czy dekoracji z filmu. A to przecież obiekt historyczny, już od 1869 roku jej światła wskazywały bezpieczną drogę statkom handlowym i pasażerskim, kiedy ruch na jeziorze był - zachowując oczywiście odpowiednie proporcje - jak dziś na autostradzie. Jednym z obowiązków latarnika było wpisywanie do księgi liczby i typów statków przepływających obok latarni. Pierwszy z tutejszych gospodarzy, niejaki William Jackson, zanotował, że 4 tysiące 862 statki płynące do Green Bay z portów na południu, zwłaszcza Chicago i Milwaukee, minęły Cana Island podczas pierwszego roku jego służby. Nie wszystkim udało się uniknąć czyhających wokół wybrzeża pułapek i w wodach oblewających wyspę spoczywa do dziś wiele wraków.

Wewnątrz budowli zapoznajemy się z historią latarni i latarników, którzy mieszkali w małym domku przy wieży. Dowiadujemy się na przykład, że pierwsi tu zatrudnieni (latarnik i pomocnik) zarabiali 1,000 dolarów łącznie i przez następne trzydzieści lat stawka ta nie uległa zmianie. Przenosimy się mimowolnie w zamierzchłe czasy. Słychać uderzające o skaliste brzegi fale jeziora. Wydaje się, że jezioro niegdyś było zawsze rozhulałym żywiołem i sprzysięgało się przeciwko pływającym łupinom. A także przeciwko latarnikom, którzy zawsze mieli huk roboty. No właśnie, rozlegają się kroki Jacksona czy jednego z jego licznych następców, który wychodzi na wieżę, by zapalić światełko. Pochłonięte tymi historiami, nawet nie zauważyłyśmy, kiedy zniknęła Bożenka. Dzięki Bogu nie dopadły jej żadne upiory, tylko chyba popołudniowe rozleniwienie, bo oto już widzimy, jak siedzi na ławce z głową pochyloną nad szpaltami czasopisma. Nie przeszkadzamy więc i czmychamy po kamiennych płytach na brzeg jeziora.

Słońce chyli się nad uśpionymi falami. Cała plaża usłana malutkimi muszelkami. Wydmowa roślinność. Wysokie zielone jeszcze trawy, żółte kępy mimoz, długie kłącza i korzenie, które jak żyły przecinają pofałdowany teren. Mimo odcisku cywilizacji - co roku przybywa tu tysiące turystów (na szczęście podczas naszego pobytu "frekwencja nie dopisała") - krajobraz prawie dziewiczy. Bożenka już do nas dołącza, wymachując rozłożonym "Przekrojem", świeżym jeszcze od czytania. A włączając się do naszej rozmowy o muszelkach i mimozach, zdaje równocześnie relacje z dokończonego właśnie artykułu o przygotowaniach do wyborów prezydenckich w Polsce. Pojawia się jak postać z innego filmu. Odporna na uroki krajobrazu? W porządku, nie wszystkich taki rodzaj piękna porywa. A jeśli nie pejzaż, to przynajmniej historia czy architektura - latarnia przecież jak z bajki. Wydaje się, że nie działa na nią nawet literatura - ona też chyba wychowała się na "Latarniku" i całej romantyczno-cierpiętniczej literaturze. Tu o uciążliwościach życia "strażników światła" wiele się nie mówi. Samotność zresztą w Door County nie była tak bardzo dokuczliwa jak w innych regionach kraju. Całe wschodnie i zachodnie wybrzeże było gęsto usiane latarniami, osady i miasteczka znajdowały się niedaleko, a sami latarnicy stanowili jakby jedną rodzinę i często się odwiedzali. I jak to w rodzinie nie zawsze z przyjacielskimi intencjami. Do legendy przeszły najazdy młodych Duclonów z Eagle Bluff, którzy toczyli boje z synami latarnika Browna. My jeszcze wpatrujemy się w wieżę latarni, próbujemy zrobić kolejne zdjęcia, a Bożena zerka co rusz do swojego pisma.

Nazajutrz już bez żenady oddawała się ulubionej lekturze.

A program tego dnia był wyjątkowo napięty, gdyż zjechałyśmy prawie całe zachodnie wybrzeże półwyspu. Nie dotarłyśmy do Gills Rock, bo ograniczone czasem od początku nie brałyśmy pod uwagę wyprawy promem na wyspę Waszyngtona. Ale zatrzymywałyśmy się w malowniczych portach i zatokach - Egg Harbor, Ephraim, Sister Bay - gdzie widoki, zwłaszcza o zachodzie słońca, mają nieodparty czar. W Peninsula State Park w pobliżu Fish Creek wznosi się latarnia morska Eagle Bluff, która - jako jedna z nielicznych na półwyspie słynącym z ich obfitości - dostępna jest do zwiedzania.

Słuchamy już przewodnika opowiadającego o dziejach powstałej w 1868 roku latarni, o zmieniających się rodzajach lamp i o trzech latarnikach, którzy kolejno - do czasów wprowadzenia automatycznego oświetlenia w 1926 roku - pracowali tam i mieszkali. Stosunkowo niska wieża latarni z kremowej cegły i przylegający do niej niewielki dwukondygnacyjny budynek z czerwoną dachówką. Z daleka obiekt przypomina wiejski kościółek. Nieopodal "elegancka" wygódka - jedyna tego rodzaju na półwyspie - z drzwiami z moskitierą. Wsłuchujemy się w opowieści, wzrokiem wodzimy po zabudowaniach, dziedzińcu i mimowolny rzut oka na widoczną zewsząd panoramę jeziora. Niebo niebieskie jak na widokówkach. Delikatne zarysy fal i zastygłe na nich białe żaglówki. A przy murku Bożenka w czapeczce w kolorach flagi amerykańskiej, z opadniętymi do połowy nosa okularami, stoi i czyta - wiadomo co.

No więc zostawiamy ją przy tym murku, z tym "Przekrojem" w ręku i wraz z przewodnikiem wchodzimy do wnętrza budowli. W domku latarnika odrestaurowane pomieszczenia z czasów Williama Henry"ego Duclona, zwanego kapitanem, którzy od 1883 roku przez 30 lat mieszkał tam z żoną i siedmioma synami. Małe, przytulne pokoje z oryginalnymi meblami i pamiątkami. Na dole kuchnia, jadalnia, salonik, "studio"z instrumentami utalentowanych muzycznie chłopców. Na górze sypialnie, "szwalnia", gdzie pani Duclonowa szyła ubrania dla swych wiarusów, gabinet latarnika z malutkim biurkiem, przy którym codziennie wpisywał do księgi najważniejsze wydarzenia dnia. Na szczyt wieży, gdzie ustawiona jest latarnia, prowadzą spiralne, metalowe schody, o bardzo wyrafinowanym, rzeźbiarskim kształcie, Ale wchodząc po nich w ciemnościach z kagankiem w ręku, kark pewnie można było sobie złamać...

Kiedy wychodzimy na dziedziniec, zastajemy Bożenkę na ławce w cieniu rozłożystego klonu. Pozycja zmieniona, ale rekwizyt w rękach ten sam.

Za chwilę wspinamy się spiralnymi schodami na platformę wieży obserwacyjnej, skąd roztacza się widok na szmaragdowa tafle jeziora, zielone kępy wysepek Truskawki i Komnaty, widać także zdaję się wyspę Waszyngtona i odgradzający ją od lądu kanał zwany Wrotami Śmierci.

Turyści ustawiają się do kolejnych fotografii. My z Krystyną staramy się odkryć coś dla siebie. Idziemy "trudnym szlakiem" w dół jeziora. Krysia fotografuje niesamowite konary drzew i spoczywającego w piasku - ogromnego, rozczapierzonego ptaka. Ja zbieram kamienie z "wyrzeźbionymi" ludzkimi twarzami.

A Bożenka czyta "Przekrój".

Ostatni numer dokończyła dnia trzeciego, kiedy na kilka godzin przed wyjazdem do Chicago zażywałyśmy kąpieli słonecznej na znanej tylko miejscowym plaży w pobliżu Sturgeon Bay.

Podczas całej eskapady nasza koleżanka nie czytała, kiedy "wcinała" białą rybę z jeziora w restauracji z widokiem na zatokę w Ephraim, bo nie pozwoliło jej na to wrodzone poczucie etykiety; podczas aukcji artystycznych jesiotrów w Sturgeon Bay, gdyż odezwała się w niej żyłka reportera; no i w czasie jazdy samochodem, ponieważ wrzeszczała mi za uchem: "Ograniczenie szybkości do czterdziestu! Albo: "Co tak się wleczesz, nawet traktory nas wyprzedzają".

Ale na tym nie koniec tej historii. Epilog to dopiero bomba. Otóż to właśnie Bożenka napisała relację - notabene świetną - z naszej wyprawy, która została opublikowana w szacownej polonijnej gazecie. Nie jakieś tam dyrdymałki, jak ja tu próbuję złożyć, ale wyczerpujący merytorycznie, ze swadą napisany artykuł o miejscach, które właśnie w Door County sobie upodobałyśmy.

No i co? Okazuje się, że jednak można zwiedzać świat - lub przynajmniej pewien jego uroczy zakątek - z "Przekrojem" w ręku.

Danuta Peszyńska

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor