----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

30 września 2005

Udostępnij znajomym:

Wychodzę wieczorami i wracam nad ranem, przyznam się bez bicia. Pijam z kolegami mieszane koktaile i, podobnej materii przeróżne mikstury, które mącą i tak mętną już chemię mojej egzystencji. Bywa mi tańczyć frywolnie na parkietach przeróżnie zlokalizowanych, a to do późnych godzin nocnych, a to, a jakże, do bladego świtu.

To sporadycznie nazywam słodkim życiem, choć przyznać muszę, że zdarzają się mniej rozkoszne elementy bycia, jak to wyszukane idiomy języka angielskiego określają: party girl, tudzież bar-hopper czy clubber. Do tych czynników niewątpliwie należy "syndrom dnia po". I prawdopodobnie ze względu na występowanie owego w moim przypadku dość nagminnie, musiałam w młodym wieku zaprzestać powyżej wymienionych rozrywek, a właściwie tylko ograniczyć je do minimum. To minimum to zazwyczaj jedno, góra dwa wyjścia tygodniowo. Elegancko i kulturalnie z odpowiednio dobranym towarzyszem lub towarzyszką, albo po prostu w większym gronie udajemy się do uprzednio wyselekcjonowanego miejsca. Tak zwane imprezy domowe jakoś się w moim amerykańskim domu nie sprawdzają. A to trzeba pokazywać pozostałych domowników, a to sąsiedzi narzekają, że głośno i policją straszą, nie mówiąc już o tym, że osobiste cztery ściany, które zazwyczaj tworzą nieład artystyczny, zamieniają się w prawdziwe wysypisko śmieci.

W tym momencie przerwę swój krótki wstęp, aby powiadomić, a jednocześnie przestrzec czytelnika przed następującymi błędami. Zanim udamy się na tak zwany wypad, czy to w gronie szerszym czy węższym, czy nawet samodzielnie w celu hipotetycznego zapoznania się z, kto wie, być może bratnią duszą równie spragnioną kompana, nie należy jeść zbyt obficie. Mam tu na myśli nadmierne objadanie się a to potrawami tłustymi, przez co ciążącymi naszym żołądkom, a to znanymi z nieprzyjemnych następstw w wyniku konsumpcji warzywami, takimi jak cebula i czosnek. Nie należy również wybierać się głodnym, bo nie ma nić gorszego niż burczenie brzucha oraz stan irytacji jaki ogarnia nas, homo sapiens, w momencie głodu.

Nie powinniśmy zapominać o piciu dużej ilości wody i, w odpowiednim czasie, doustnej aplikacji aspiryny. To z pewnością pomoże przy okazji rzeczonego syndromu. Inna szkoła wspomina o tak zwanej metodzie samozaparcia, która umożliwia odpowiedzialne i umiarkowane uczestnictwo w zabawie, w granicach tak zwanego zdrowego rozsądku. Szkół za pewne jest wiele i dobrze jest posiadać swój sprawdzony sposób.

Tymczasem wracając do rozpoczętej perory. Fani domowych nasiadówek, tzw. imprez za stołem, imienin cioci, chrzcin czy również zaliczanego do tej kategorii picia do lustra, muszą sobie w tym momencie uświadomić, że jestem ich wrogiem i niniejszym tekstem, pisanym nie przy pomocy pióra wiecznego ani ołówka, a używając klawiatury komputera, która w tym wypadku posłuży mi jako emblemat nowoczesności, podążania z duchem czasu, będę głosić wyższość społecznych interakcji na stojąco, tudzież tańcząco, nad tymi siedzącymi, a co za tym idzie odparzającymi tylną część ciała, mało kreatywnymi i powiedzmy sobie wprost nudnymi ciocinymi imieninami. Niniejszym pragnę przedstawić czytelnikowi wysoce subiektywną, selektywną listę barów, klubów, restauracji, galerii, słowem miejsc bliskich memu sercu, a i nierzadko kieszeni.

Takim najbardziej ulubionym pod względem estetycznym, a i gustom muzycznym schlebiającym miejscem jest Sonotheque. Szpanerski klub przy 1444 W. Chicago Ave., z początku przytłaczał swoim blichtrem, ale raz oswojony stał się miejscem kultowym. Rewelacyjne nagłośnienie współgrające z odpowiednio zaprojektowaną salą dają niesamowity efekt w odbiorze dźwięków: od brazylijskich calipso i bosa novy, przez acid jazz, funk, soul z silnym backbeat"em. Można tańczyć na środku klubu, można się relaksować przy barze zaopatrzonym w każdego rodzaju alkohole, tyle że za potrójną cenę, można również oddać się przyjemnej konwersacji na niskich stylowych sofach i ławach. Reasumując, klub dla każdego, bo i różni ludzie go odwiedzają, wyjątkowa muzyka, minimalistyczny design, wszystko to tworzy niezapomnianą atmosferę Sonotheque. Takie kluby nagminnie występują tylko w Nowym Jorku i Londynie.

Kolejnym miejscem do którego chadzam pohasać, a czasami degustować sztuki plastyczne jest "dałtałnowski" Hot House (31 E. Balbo Drive). Instytucja wspierająca artystów muzyków i plastyków, a jednocześnie zabawiająca chicagowskich nocnych marków. Jeśli na koncert to tylko do Hot House. Muzycy tam występujący są mistrzami swego gatunku, jak choćby koncertujący niedawno Tomasz Stańko. Uznani artyści, nie z tak zwanego głównego nurt, dają koncerty za mniej niż 10$ od osoby. Odpowiednio zaaranżowane stoliki, świetna obsługa i dobrze zaopatrzony bar to idealny akompaniament jazzowych koncertów. Ta sama konfiguracja plus gładki parkiet i energiczna samba sprawią, że nogi i zadki same wprawią się w ruch.

Cafe Lura jest moją ulubioną polską knajpą w Chicago. Właściwie jedyną do jakiej chodzę, bo do Jedynki, nomen omen, to raczej moje drogi nie prowadzą. Tak samo jak nie prowadzą na ciocine imieniny i festyny z piwem, kiełbasą i disco polo. Wracając więc do Cafe Lura (3184 N. Milwaukee Ave). Już sama nazwa świadczy o tym jak charakterny jest to lokal. Z zewnątrz niepozorny, wtopiony w brzydotę skrzyżowania Belmont i Milwaukee budynek, w środku ma za zadanie kopiować nastrój krakowskich piwnic. Cegła, kamień i drewno współgrają ze sobą tworząc ten mroczny, barowy klimat.

Bar dobrze zaopatrzony, również w polskie delikatesy trunkowe, ale najlepsze jest to, co dzieje się w Cafe Lura. Moc koncertów, głównie jazz, blues, rock. Swego czasu odbywały się tam świetne imprezy drum & base. Czasami można zabawić się przy disco z lat 70-tych. Ściany obwieszone malarstwem artystów z Polski, często tych nieznanych w środowisku polonijnym. Słowem knajpa z zasadami i bardzo klimatyczna. Szkoda tylko, że obsługa bywa czasami nieprzyjemna.

W lekko podobnym stylu mrocznej atmosfery, choć z lepszą muzyką i ciekawszą historią jest The Green Mill (4802 N. Broadway). Ten nocny klub z gangsterską przeszłością, jest silnie związany z moją amerykańską przygodą. Tutaj właśnie wypiłam pierwszego drinka na amerykańskiej ziemi mlekiem i miodem płynącej, tutaj wysłuchałam pierwszego koncertu Kurta Ellinga. Bo właśnie muzykami stoi Green Mill. Wspomniany Elling, Patricia Barber, Grażyna Auguścik, żeby wspomnieć tylko kilku artystów pojawiających się na tamtejszej scenie. Zawsze fenomenalny show, zawsze rewelacyjna dekadencka atmosfera. Dodatkowo ciekawy tłum gwarantuje interesujące znajomości. Jak w każdej porządnej krytyce nie może zabraknąć uwag dotyczących minusów opisywanego przybytku. Po pierwsze koktaile, choć po przystępnych cenach, są jednak wyjątkowo skromne. Mała szklaneczka margarity nie wystarczy na całą noc, bo night club jest otwarty do czwartej rano, a już na pewno nie wprawi nas w oczekiwany stan błogości, chociaż to może spowodować sama muzyka. Po drugie wychodek jest z lekka obskurny, jak na klub z wiekową tradycją, zakorzeniony w nocne życie Chicago.

Tymczasem zmieniając formę rozrywki. Jest jeszcze jedno miejsce, które chciałabym przedstawić szanownemu czytelnikowi. Być może nie ma ono wiele wspólnego z szaleństwem zabawy, jednak bardzo przydaje się dzień po nocnych igraszkach z Dionizosem, a i w inne dni, kiedy to sprzęt gospodarstwa domowego o wdzięcznej nazwie lodówka zionie pustką, a dwie lewe ręce, w których posiadaniu się znajduję i leniwa natura nie pozwalają na przygotowanie choćby banalnej jajecznicy.

Calliope Cafe to nazwa, a adres 2826 N. Lincoln Ave. Pod tym szyfrem kryje się najlepsza kanapkownia w mieście. Jasno pomalowana salka z dowolnie dobranymi stolikami i krzesłami to neutralne, aczkolwiek przyjemne otoczenie, w którym konsumpcja kanapki z łososiem, avocado i koperkowo-pomarańczowym sosem równa się niebiańskim rozkoszom. Menu jest bardzo zróżnicowane, a śmiesznie nazwane rarytasy, popite smakowitą malinową Izzy, serwowane są z najlepszymi chipsami w mieście i piklem.Ta kafeteria jest, obok alka seltzer, doskonałym zakończeniem minionego wieczoru i świetnym miejscem na lunch.

Jako aspirująca do miana trendsettera, mam zaszczyt i przyjemność powyższym felietonem przybliżyć szerokiej publiczności własne przyzwyczajenia i gust. Oczywiście jestem tylko aspirantem, co w rzeczy samej nie czyni mnie maestro lansu. Słowem, mam tylko cichą nadzieję, że rekomendowane powyżej przybytki rozrywki komuś się spodobają i sprawią niewątpliwą przyjemność, tak jak sprawiają mnie.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor