Chicago, podobnie jak inne miasta, ma swoje duchy. Wtajemniczeni twierdzą, że jest ich tu wyjątkowo dużo, a to ze względu na sprzyjające warunki, m.in. wpływ jeziora Michigan i brak dostatecznych symboli upamiętniających wydarzenia z przeszłości. "Nawiedzają" one miejskie parki, bulwary, mosty, muzea, historyczne i nowoczesne budynki, i - jak wszędzie - cmentarze. Niektóre z nich, jak Resurrection Mary czy Devil Baby, stały się znane na całym świecie. Wszystkie związane są z historią miasta, która od początku naznaczona była tragicznymi i mrocznymi wydarzeniami.
Zjawiska paranormalne czy legendy? Tak czy inaczej opowieści są fascynujące, osadzone w kulturze i folklorze miasta. Najlepiej wsłuchać się w nie w autentycznej scenerii. Dlatego warto wybrać się - zwłaszcza w listopadowy melancholijny wieczór - na spacer po miejscach "nawiedzanych". Można skorzystać z popularnych wycieczek autokarowych Chicago Hauntings Ghost Tours, organizowanych przez Ursulę Bielski, autorkę popularnych publikacji poświęconych tej tematyce, m.in. "Chicago Haunts", "Graveyards of Chicago" i "Creepy Chicago".
Niedawno byłam także na takiej wycieczce. Cóż, żadnego ducha nie spotkałam, ale trudno żeby objawiły się takiemu sceptykowi. Nie doświadczyłam też dreszczyku emocji, bo przewodnik - historyk i znawca magii - bardzo racjonalnie podchodził do zagadnienia. W autokarze poczułam się od razu swojsko, gdyż ozdobiony był także polskimi barwami. Okazało się, że kierowcą jest Polak, a pojazd wypożyczony z polonijnej firmy turystycznej. No więc czarnym autokarem z biało-czerwoną chorągiewką w środku wyruszyliśmy do miejsc, gdzie objawiają się duchy Chicago.
Widocznie tak już bywa, że każdy znajduje to, czego szuka. Do mnie w każdym z tych miejsc przemawiały przede wszystkim ludzkie historie - przejmujące, niesamowite, wpisane w wieczny cykl trwania i przemijania. A może duchy właśnie po to są, żeby nam, wybiegającym wciąż w przyszłość, przypominać o dawnym dziejach.
Masakra Fortu Dearborn
Na pierwszy krótki przystanek zatrzymujemy się przy znanym moście przy ulicach Wacker Drive i Michigan, gdzie w pierwszych latach XIX wieku powstał Fort Dearborn, który dał zaczątek dzisiejszej metropolii. Kiedy w 1812 roku wybuchła wojna z Wielką Brytanią i okoliczni Indianie ze szczepu Potawatomi sprzymierzyli się z Anglikami, około 150 mieszkańców fortu - osadników i żołnierzy - próbowało ewakuować się do Fortu Wayne w Indiana. Nigdy tam jednak nie dotarli. Kiedy znaleźli się na wydmach, w pobliżu obecnych ulic 16th Street i Indiana Avenue, napadli ich Potawatomi. Większość białych poniosła śmierć, reszta została wzięta do niewoli. Po czym Indianie wrócili i podpalili fort, a wraz z nimi pozostałych tam żołnierzy. Wiele lat później, kiedy na miejscu masakry rozrastało się już Chicago, zaczęły dziać się tam dziwne rzeczy. Opowiadano o unoszących się nad ziemią postaciach w staromodnych strojach... Zjawiska te ustały, kiedy 90 lat później postawiono w tym miejscu obelisk upamiętniający wydarzenie. Ale na pięknym moście na ulicy Michigan zdarza się jeszcze ponoć spotkać pojawiające się na chwilę postaci maszerujących żołnierzy w uniformach z początku XIX wieku.
Inny związany z Fortem Dearborn duch nawiedza klub nocny Excalibur, gdzie znajdowała się dawna siedziba Chicagowskiego Towarzystwa Historycznego. Krążą przekazy o błąkającej się tam po holach białej postaci. Bartenderzy uskarżają się, że jakiś niewidzialny psotnik tłucze im szkła za barem. Zjawiska te przypisywane są duchowi Johna Lalime"a, który został prawdopodobnie zabity przez Johna Kinzie, powszechnie uznawanego za pierwszego białego osadnika w Chicago. Lalime był tu pierwszy i mieszkał w chatce pozostawionej przez Du Sable"a. John Kinzie przybył kilka lat później i także miał ochotę na tę strzechę, dlatego zamordował ówczesnego właściciela, a jego zwłoki zakopał przed domem. Później kości nieboraka zostały odkopane i przekazane Chicagowskiemu Towarzystwu Historycznemu. Ale i tam nie zaznały spokoju. Spłonęły bowiem wraz z wieloma innymi cennymi i unikalnymi eksponatami w czasie wielkiego pożaru roku 1871. Tak więc nieszczęsny Lalime wciąż szuka swoich kości...
Kolejne miejsca nawiedzeń związane są z dwoma tragicznymi wydarzeniami, które miały miejsce na początku XX wieku - pożarem Teatru Iroquois i katastrofę statku wycieczkowego Eastland.
Inferno w Teatrze Iroquois
Na fasadzie odrestaurowanego budynku Oriental Theatre migotają kolorowe światełka ornamentalnej markizy. Blask, czar, magia teatru i rozmach życia. Przed wejściem gromadzą się widzowie, którzy za chwilę zasiądą w wygodnych fotelach, by obejrzeć wystawiane właśnie przedstawienie "Wicked. The Untold Story of the Wiches of Oz". Słychać śmiech, głośne rozmowy, które mieszają się z dźwiękami ruchliwej zawsze ulicy Randolph.
Zupełnie inny nastrój panuje na tyłach budynku, w wąskim przejściu zwanym Death Alley. Cisza, ciemno, przenikający chłód. Nieraz można ponoć nawet usłyszeć zanikające krzyki czy poczuć dotknięcie niewidzialnych dłoni. A na wykonywanych tam fotografiach niekiedy pojawiają się dziwne poświaty.
Miejsce to było świadkiem horroru, jaki wydarzył się ponad 100 lat temu w Teatrze Iroquois, który stał w miejscu obecnego Ford Center for Performing Arts/ Oriental Theatre. 30 grudnia 1903 roku podczas porannego spektaklu "Mr. Blue Bird" z popularnym komikiem Eddie"em Foyem w roli głównej, w teatrze wybuchł pożar, który pochłonął ponad 600 ofiar, w większości dzieci i kobiety.
Ten najbardziej olśniewający wówczas w Chicago teatr wybudowany został w zadziwiającym tempie ośmiu tygodni i - jak pokazało to straszne nieszczęście - bardzo wadliwie. Główne drzwi otwierały się do środka i szybko zostały zatarasowane przez uciekających w panice widzów. Kiedy sforsowali je w końcu strażacy, znaleźli po drugiej stronie stertę ludzkich ciał - ponad 500 osób leżało spalonych lub zaczadzonych. Jedyne wyjście ewakuacyjne zainstalowano na balkonie szóstego piętra, ale podczas pospiesznej budowy nie zdążono dostawić już schodów, próbujący więc ratunku widzowie wyskakiwali w panice jeden po drugim na bruk "eli". Kiedy skończył się pożar, przejście usłane było ciałami 125 osób. Dziś już mało kto pamięta o tej tragedii, ale w Death Alley wciąż w powietrzu słychać przeszywające krzyki.
Duchy przeszłości w Harpo Studios
W mżysty poranek 24 lipca 1915 roku wydarzyła się największa tragedia na wodach śródlądowych Ameryki. Ponad 800 osób poniosło śmierć, kiedy wy-pływający z portu na rzece Chicago, pomiędzy mostami na ulicach Clark i LaSalle, parostatek Eastland przewożący pracowników Western Electric na piknik do Michigan City w Indiana, wywrócił się do góry dnem kilka stóp od brzegu. Ekipy ratowników i podejmujący spontaniczne akcje przechodnie przez cały dzień wyciągali zwłoki z rzeki i napełnionego wodą statku, przenosząc je do prowizorycznych kostnic. Jedną z nich utworzono w pomieszczeniach Arsenału II Pułku, przy 1054 W. Washington Boulevard. Do późnych godzin popołudniowych złożono tam na podłodze prawie 200 ciał.
Potężny budynek arsenału potem został sprzedany i przechodził różne losy, służąc między innymi jako stajnia, kręgalnia i kryte lodowisko. Kilka lat temu Oprah Winfrey założyła tam Harpo Studios. Ale nawet sława, którą przysporzyła budynkowi pierwsza dama telewizyjnych talk show, nie uspokoiła dusz ofiar tragedii Eastland. Wielu pracowników studia twierdzi, że duchy przeszłości są tam wciąż obecne. Niektórzy słyszeli zanikające szepty, łkania, śmiech dzieci i odgłosy kroków niewidzialnych postaci.
Natomiast w pobliżu miejsca katastrofy przez długie lata nękały przechodniów, zwłaszcza w mżyste wietrzne poranki dochodzące z dołu rzeki Chicago piski, krzyki, pojękiwania. "Nawiedzenia" ustały, kiedy w roku 2000 na Wacker Drive przy moście na ulicy La Salle i wmurowano tablicę upamiętniającą tę tragedię.
"Dziecko szatana" z Hull House
Hull House kojarzy się z jedną z najbardziej chlubnych instutucji w dziejach Chicago, a mianowicie z założonym przez Jane Addams ośrodkiem pomocy dla ubogich imigrantek. Ale ten uroczy, odrestaurowany dworek z białymi kolumnami, wciśnięty dziś pomiędzy nowoczesne budynki Uniwersytetu Illinois, kojarzy się także z satanistyczną historią, która stała się inspiracją do powstania filmu "Rosemary"s Baby".
Na przełomie XIX i XX wieku po mieście krążyła wieść, że w Hull House mieszka "dziecko szatana". Przez długi czas przed domem ustawiały się kolejki ciekawskich kobiet, zaintrygowanych pogłoskami o przedziwnym niemowlęciu. Jak było naprawdę, do dziś nie wiadomo. Ursula Bielski pisze, że w licznych interpretacjach powtarzał się ten sam morał, choć fabuła była tak różna, jak różne tradycje kulturowe samych autorek.
Według najbardziej popularnej wersji włoskiej rzecz się miała następująco. Pewna młoda katoliczka wyszła za mąż za ateistę. A kiedy powiesiła w mieszkaniu wizerunek Przenajświętszej Panienki, mąż wpadł w szał, zrzucił malowidło ze ściany i oświadczył, że wolałby mieć raczej diabła w domu niż taki obraz. No i sobie wykrakał. Żona wkrótce powiła dziecko, które miało nie tylko rogi, ale i diabelski charakter. Opowiadano jakoby maleństwo wcześnie zaczęło palić papierosy i wyśmiewało swych ubogich rodziców. Zdesperowany ojciec nie mogąc sobie z nim poradzić, przyniósł je do Hull House. Pracownicy instytucji chcieli ochrzcić dziecko, ale ono wyrwało się księdzu i zaczęło tańczyć między tylnymi rzędami ławek. Nawet niezmordowanej w swych zabiegach wychowawczych Addams nie udało się go okiełzać, trzymała je - jak wieść głosi - pod kluczem w pokoju na piętrze, gdzie w końcu umarło.
W każdej legendzie kryje się ziarnko prawdy. Być może tzw. Devil Baby to było zniekształcone, kalekie dziecko, którego rodzice - nie mogąc zapewnić mu odpowiedniej opieki, czy też ze wstydu - oddali do Hull House. Tak czy inaczej powiadają, że w budynku dzieją się dziwne rzeczy. A to jakieś przedmioty same się przesuwają, a to po schodach wędrują ponure cienie postaci... Już rezolutna Addams próbowała zapobiec nawiedzaniu swej szacownej instytucji i choć tępiła "zabobony" u swych podopiecznych, sama umieszczała wiadra z wodą na schodach wiodących na strych, by odżegnać złe duchy. A wracając jeszcze do "Rosemary"s Baby", warto nadmienić, że w filmie w roli diabła wystąpił Anton LaVey, z którym z kolei związana jest historia wieżowca Hancocka.
Tajemnice Big Johna
Od czasu wybudowania w 1968 roku słynny budynek był miejscem tragicznych i przedziwnych wypadków. Wystarczy tylko przypomnieć, że w 1971 roku jedna z lokatorek popełniła samobójstwo, wyskakując w niewytłumaczony do dziś sposób ze swego mieszkania na 90 piętrze. No i wstrząsająca historia sprzed kilku lat, kiedy to spadł pozostawiony na 43 piętrze podest do prac remontowych i zabił trzy osoby a kilka innych poważnie zranił. W dodatku zauważono dziwne zachowanie rezydujących tam na ścianach pająków, które wspinają się na górę po jednej stronie wieżowca, a schodzą na dół - po drugiej. LaVey tłumaczył pewne paranormalne zjawiska specyfiką architektury. Uważał, że trapezoidalny kształt - jakim odznacza się ten budynek - tradycyjnie przyciąga tajemnicze siły. A ludzie w pomieszczeniach, w których ściany ustawione są pod nierównym kątem, mogą zachowywać się patologicznie. Autor tej teorii, twórca kościoła szatana, nie mieszkał wprawdzie w Hancocku, ale - co pewnie jeszcze bardziej zagadkowe - urodził się w miejscu, gdzie zbudowano wieżowiec.
zdjęcia i oprac. Danuta Peszyńska
Przy pisaniu artykułu korzystałam z następujących publikacji: "Chicago Haunts" i "More Chicago Haunts" autorstwa Ursuli Bielski oraz książki Troya Taylora "Haunted Chicago".
Wycieczki Ursula Bielski"s Chicago Hauntings Ghost Tours odbywają się od wtorku do niedzieli o godzinie 7: 00 i 10:00 wieczorem. Informacje i rezerwacje biletów przez telefon: (773) 404-4346 lub w inernecie: www.chicagohauntings.com