----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

30 listopada 2005

Udostępnij znajomym:

Nigdy nie byłam stałą klientką sklepów Marshalla Fielda, ale lubiłam tam często bywać. Zwłaszcza w grudniu, kiedy zdobiły je urzekające dekoracje świąteczne. Najpiękniej zawsze było w historycznym magazynie przy ulicy State w Śródmieściu.

W tym roku również w oknach wystawowych pojawiły się baśniowe, animowane inscenizacje - i to z ulubionego "Kopciuszka". W Walnut Room stoi jak zwykle niebotyczna choinka przybrana tysiącami światełek i ozdób ze szkła Swarovsky"ego. A do popularnej restauracji ustawiają się jeszcze dłuższe niż zazwyczaj kolejki. Wielu chicagowian przyjechało specjalnie, żeby po raz ostatni zrobić przedświąteczne zakupy i obejrzeć dekoracje w domu towarowym pod starym, wiszącym tam od 1881 roku, szyldem. Od przyszłej jesieni - podobnie jak pozostałe 61 sklepy sieci - nosić on będzie nazwę nowego właściciela, kompanii "Macy"s" z Nowego Jorku.

Naturalna to kolej rzecz, że potężne firmy upadają, bądź zostają wchłonięte przez większych gigantów. W obiegu pojawiają się nowe nazwy, stare przechodzą do lamusa.W przypadku jednak "Marshalla Fielda & Company" to zacieranie śladów trwającej 150 lat działalności jest niezmiernie przykre, bowiem w sposób szczególny związana była z dziejami i kulturą Chicago.

Marshall Field i jego ówczesny partner Levi Leiter byli pionierami, którzy tworzyli historię miasta. Założony przez nich jeszcze przed Wielkim Pożarem sklep detaliczny, już pod koniec XIX wieku nie miał sobie równych w świecie. A jego właściciel był jednym z najbogatszych wówczas ludzi. To jednak nie handlowe imperium i fortuna przysporzyły mu sławy, ale stworzone przez niego fundacje dobroczynne, które przyczyniły się do powstania Instytutu Sztuki, Uniwersytetu Chicago i przede wszystkim Muzeum Historii Naturalnej, nazwanego potem jego imieniem.

Niegdyś największy, pełen elegancji i przepychu, magazyn Fielda w Śródmieściu zwany był sklepem-katedrą. Dziś, choć jego świetność już dawno nieco przybladła, dla wielu mieszkańców i turystów pozostał wciąż miejscem, do którego chętnie wracają. I nie mogą sobie wyobrazić, że mogłoby go zabraknąć w pejzażu miasta.

Pozostanie na pewno sam historyczny budynek, zaliczany do zabytków chicagowskiej architektury. Na zlecenie Fielda budowę tego 12-kondygnacyjnego, zajmującego cały block gmachu, rozpoczął w 1882 roku słynny Daniel Burnham, który potem budynek kilkakrotnie rozbudowywał. Nawiązujący do włoskiego renesansu styl i cztery potężne jońskie kolumny przy głównym wejściu znamionowały powagę, rozmach i solidność instytucji. W wystroju wnętrz największe wrażenie wciąż robi katedralny sufit, wyłożony przez Louisa Comforta Tiffany"ego mozaiką ze szkła. Składa się ona z około 1.600.000 szkiełek i jest jedną z największych znanych szklanych mozaik. Bardziej jednak niż dzieło Tiffany"ego kojarzy się ze sklepem - a także z samym miastem - zielony zegar, zamontowany od 1897 roku na narożnikach budynku przy ulicy State. Do rozsławienia "Great Clock" przyczynił się popularny amerykański malarz Norman Rockwell, który w 1945 roku wykonał jego obraz na okładkę "Saturday Evening Post"".

Dla Marshalla Fielda zegar był symbolem sklepu, jako miejsca spotkania ludzi. Do dziś umawiają się pod nim chicagowianie i turyści. Czy w przyszłym roku o tej porze spotykać się będziemy już pod zegarem "Macy"s"? - Wcześniej chyba wyschnie woda w jeziorze Michigan, niż tu przyjmie się ta nazwa - mówią zagorzali przeciwnicy zmiany. Nieraz słyszeliśmy takie zdecydowane deklaracje i jakoś powoli ostygały emocje.

Już dziś klienci myślą o memorabiliach. Jednym z najbardziej poszukiwanych w tym roku upominków świątecznych jest ornament na choinkę w kształcie zegara, który ma się pojawić w sprzedaży w połowie grudnia. Szybko znikają z półek malutkie, zielone torby z białym napisem i "magnezy" na lodówkę z reprodukcjami archiwalnych fotografii sklepu.

Na siódmym piętrze oprócz słynnego Walnut Room i kilku innych restauracji, mieści się Archiwum ze stałą wystawą na temat historii sklepu.

Zapoczątkował ją z rozmachem i klasą Marshall Field I, genialny przedsiębiorca i szczodry filantrop. Ze zdjęć patrzy poważny mężczyzna o chłodnym, przenikliwym spojrzeniu. Dystyngowany, elegancki, w świetnie skrojonych ubraniach i białych rękawiczkach bardziej ponoć przypominał dyplomatę niż handlowca. Z natury małomówny i skryty, zwany był przez kolegów z klubu "Silent Marsh". Rzadko wypowiadał się publicznie i udzielał wywiadów. W jednym z nich na pytanie znanego pisarza i dziennikarza Theodore"a Dreisera, co mu pomogło odnieść sukces, odpowiedział: "I was determined not to remain poor".

Urodził się w 1834 roku na farmie w Massachusetts.

W wieku 15 lat rozpoczął pracę w pobliskim sklepie. Już wówczas odznaczał się wyjątkowym zmysłem handlowym i pracowitością. Kiedy w 1855 roku postanowił wyjechać na zachód i poinformował o swoich planach pryncypała, ten zaproponował mu współudział w prowadzeniu firmy. Ale młodego Marshalla nęciły już nowe możliwości w rozkwitającym Chicago, o których donosił mu przybyły tam wcześniej brat Joseph.

Pierwsze zatrudnienie Field znalazł w firmie "Cooley, Farwell, Wadsworth and Company". Często po 18-godzinnym dniu pracy, spał na ławce w sklepie. A kiedy wychodził do domu noclegowego, pojawiał się w pracy na długo przed otwarciem, żeby pomóc rozpakować transporty z towarem. Nic dziwnego, że szybko awansował.

Tam też poznał swego przyszłego partnera, Levi Leitera, który był w firmie księgowym. Na nich dwóch zwrócił uwagę Potter Palmer i zaproponował im przejęcie swego świetnie prosperującego od 1852 roku sklepu, kiedy to po spektakularnych sukcesach w handlu, postanowił zająć się wyłącznie nieruchomościami. Jeden z pierwszych budynków wybudowanych przez Palmera przy zbiegu State i Washington został wynajęty Fieldowi i Leiterowi za bajońską wówczas kwotę 50 tysięcy dolarów rocznie. W 1871 roku budynek padł pastwą Wielkiego Pożaru, i tylko część towarów udało się uratować. Ale partnerzy - podobnie jak inni chicagowscy przedsiębiorcy - nie zostawili miasta w popiołach i nie wynieśli się na przykład do Nowego Jorku, tylko szybko przystąpili do odbudowy swych biznesów. Rok potem już kontynuowali działalność w wynajętym lokalu. A po ośmiu latach, kiedy przy ulicach State i Washington postawiono nowy, sześciopiętrowy budynek, wrócili pod stary adres. Ciekawe, że o miejsce to zabiegała także nowojorska firma "Lord & Taylor", a czasowo kamienicę wynajmował "Carson, Pirie & Scott". W 1881 roku Levi wycofał się z działalności i od tego momentu istnieje "Marshall Field & Company".

Do sukcesu sklepu przyczyniły się nie tylko same towary - ich wysoka jakość i różnorodność - ale również obowiązujące tam standardy etyczne i wzorowa obsługa. W "Marshall Field"s" nie mogło być żadnych kompromisów. Klient miał zawsze rację. A "money back guarantee" to był nie tylko slogan reklamowy, ale skrupulatnie realizowana w praktyce zasada. Kiedyś właściciel usłyszał, jak sprzedawca pertraktował z klientką. Podszedł do niego i powiedział: "Give the lady, what she wants". Od tego czasu to powiedzenie, stało się także mottem jego działalności. "Marshall Field"s" był pierwszym domem handlowym, które otworzyło europejskie biuro, zajmujące się wyszukiwaniem modnych i atrakcyjnych towarów. Tam również po raz pierwszy wprowadzono restauracje, luksusowo wyposażone łazienki, schody ruchome... A także spopularyzowany od tego momentu zwyczaj zamawiania przez młode pary prezentów w tzw. "bridal registry".

"Marshall Field"s" był rajem dla wiktoriańskich kobiet - pisze Axel Madsen w książce "The Marshall Fields". Tam mogły chodzić same, bez asysty mężów czy ojców, robić zakupy, spacerować bez celu, bądź spotykać się z koleżankami. Mogły kupować na kredyt, a kiedy nabyły więcej towarów niż były w stanie udźwignąć, pomagali im tragarze. W sklepie pracowali nie przypadkowi sprzedawcy, ale wyszkoleni ekspedienci, wyróżniający się znajomością towarów i nienagannymi manierami. Field zatrudniał także kobiety, żeby jego klientki czuły się swobodnie, wybierając na przykład intymne części garderoby.

Nieraz pod główną bramę zajeżdżały słynne w całym kraju damy i elegantki z Nowego Jorku czy San Francisko. Dwóch odźwiernych, którzy dobrze znali swoich klientów, witało je i wprowadzało do środka. W sklepie często gościła wdowa po zamordowanym prezydencie, Mary Todd Lincoln. Zwykle w poniedziałki robiła zakupy Bertha Honore Palmer. Przychodziły tam także skromne urzędniczki i robotnice fabryczne, choćby po to, żeby pooglądać wystawy. Obojętnie czy klientką była wielką damą czy nieznana aktoreczka, tak samo była raktowana.

Wynagrodzenie u Marshalla Fielda zawsze było nieco wyższe od średniej, a czynnikiem motywującym stały się nagrody uzyskiwane za dobre wyniki w sprzedaży. Przed każdym zdolnym sprzedawcą stały możliwości awansu nawet na najwyższe stanowiska, zgodnie z zasadą firmy "the office boy today, partner tomorrow". Do takiej pozycji doszedł m.in. John Graves Shedd, znany przede wszystkim jako fundator chicagowskiego Akwarium. Shedd zaczynał karierę w sklepie jako pomocnik w magazynie, a po śmierci właściciela w 1906 roku był już prezesem kompanii.

Nazywano go artystą w biznesie. Marshall Field nie tylko sprzedawał klientom to, czego właśnie potrzebowali, ale również kształtował ich gust. Instynktowanie trafiał w upodobania kobiet. Nie udało mu się tylko zadowolić własnej żony, która większość czasu spędzała na francuskiej Riwierze, gdzie wyjeżdżała leczyć swe chroniczne migreny. Pragnąc ją zatrzymać w domu, Marshall wybudował dla niej wspaniałą willę na Prairie Avenue. Cóż z tego, kiedy nigdy nie miał dla niej czasu, bo sklep był ważniejszy. W 1892 roku przeprowadziła się na stałe do Francji i zmarła w wieku 56 lat w Nicei. Jej zwłoki zostały sprowadzone do Chicago i pochowane na cmentarzu Graceland. W 1905 roku Marshall ożenił się z piękną Delią Caton, wdową po swoim sąsiedzie. Plotki krążyły, jakoby jeszcze za życia jej męża, zaczął się między nimi romans. Opowiadano nawet o sekretnym tunelu, łączącym obie posiadłości. W tym samym roku zginął tragicznie jego 37-letni syn, Marshall Field II. Oficjalna wersja podawała, że był to nieszczęśliwy wypadek z bronią. Powszechnie jednak sądzono, że młody Field popełnił samobójstwo. Niektórzy podejrzewali nawet, że zastrzeliła go prostytutka w chicagowskim elitarnym domu publicznym, tzw. Everleigh Club.

Po tragicznej śmierci syna Marshall Field osłabł na zdrowiu. Zmarł w 1906 roku i został pochowany również na cmentarzu Graceland. Postawiony przed grobem pomnik przedstawia apoteozę "Pamięci". Jego autorzy - Daniel Chester French, wówczas bardzo znany i ceniony rzeźbiarz, oraz architekt Henry Bacon - dziesięć lat potem wykonali w podobnym stylu pomnik Abrahama Lincolna w Waszyngtonie. Rzeźba ukazuje wykutą w brązie postać kobiety, która zamyślona siedzi na granitowym tronie z dębowymi liśćmi w dłoni.

Field pozostawił liczący 20 tysiące słów testament - ponoć najdłuższy, jaki kiedykolwiek sporządzono w Chicago. Lwią część swej fortuny zapisał dwóm nieletnim wnukom z zastrzeżeniem, że z większej części mogą korzystać dopiero po ukończeniu 50 roku życia. Jego uprzywilejowani potomkowie parali się różnymi zajęciami, m.in. wydawaniem chicagowskiego "Sun-Timesa" i produkcją filmową w Hollywood. Żaden z nich nie pracował w założonym przez niego sklepie.

"Marshall Field" przetrwał Wielki Pożar, wielki kryzys gospodarczy i w ostatnich latach kilku nowych właścicieli. Zarówno pod zarządem korporacji Target (od 1990 roku) jak i kompanii May Department Stores (1994) istniał pod nie zmienionym szyldem. Niestety, zgodnie z wolą ostatniego właściciela - Federated Department Stores, od jesieni przyszłego roku będzie się nazywał "Macy"s". Dla chicagowian, którzy do dziś nie ustają w protestach, oznacza to koniec 150-letniej tradycji. Na otarcie łez nowy właściciel zapowiada przywrócenie w Chicago produkcji czekoladek "Frango Mints"... Miejmy tylko nadzieję, że jakiś inny nowojorczyk nie wykupi Searsa i nie nazwie go swoim imieniem, choć to może mniejsza byłaby strata.

Tymczasem błąkam się po kolejnych piętrach sklepu "Marshall Fields" w Śródmieściu. Nawet ogromna, mieniąca się tysiącami światełek choinka w Walnut Room wydaje się bardziej niż zwykle nostalgiczna. Ale, żeby to były tylko sentymenty! Jeden z wielkich oponentów zmiany nazwy, Studs Terkel powiedział, że wymazując przeszłość, zubożamy teraźniejszość, a więc i nasze życie. Czy warto rezygnować z historii dla popularnego może, ale banalnego sklepu?

tekst Danuta Peszyńska

zdjęcia "Victor Studio"

Przy pisaniu artykułu korzystałam z informacji zawartych w książkach: "The Marshall Fields" Axela Madsena, "City of the Century" Donalda L. Millera i "Chicago"s Famous Buildings" Franza Schultze i Kevina Harringtona oraz z serwisu internetowego.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor