----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

30 listopada 2005

Udostępnij znajomym:

Może nie tak znowu długo mieszkam w Chicago, ale z pewnością intensywnie. W ciągu trzech lat zdołałam siedem razy zmienić miejsce zamieszkania. Niektóre przeprowadzki były tylko tymczasowe, jednak nie przeszkodziło mi to zaznajomić się za każdym razem z inną dzielnicą, inną częścią miasta. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ja wcale się nad sobą nie użalam, ja sobie to bardzo chwalę, że jako osoba jak widać mobilna, miałam możliwość odkryć piękno tego miasta w ten powiedziałabym niekonwencjonalny sposób. Niekonwencjonalny dlatego, że zazwyczaj homo sapiens osiadają w jednym miejscu, zakładają coś na kształt gniazda i tam wiodą swoje żywoty, tak długo, jak okoliczności przyrody temu sprzyjają. Wniosek prosty, pozostałam na etapie człowieka wędrownego i w moim postępowaniu bardzo łatwo doszukać się wzorców zachowań ludów koczowniczych.

Tak jak nasi praprzodkowie staram się trzymać blisko źródła wody. W moim pierwszym mieszkaniu, które wielkością przypominało pudełko po butach, płaciłam chyba przede wszystkim za widok. Ale jaki to był widok! Wschody słońca nad jeziorem Michigan, rozgwieżdżone niebo zamiast okna. Pewnego ranka, koło godziny piątej, kiedy letnie słońce budzi się i wychyla łeb zza horyzontu, ja i drugi but w pudełku, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zbudziłyśmy się o tej samej porze, tylko po to, aby z zapartym tchem podziwiać ten banalny cud natury. Zresztą mieszkanie blisko linii brzegowej zawsze niesie ze sobą korzyści rekreacyjne. Moje "studio" znajdowało się na jedenastym piętrze budynku w okolicy Irving Park i Lake Shore Drive. Ciasno i drogo, ale wszędzie blisko no i te pola golfowe, korty tenisowe, ścieżki rowerowe, przystań dla jachtów. Tylko sporty uprawiać, tym bardziej, że częste przebywanie poza domem było niejako wymogiem dobrego pożycia między współlokatorami. Miejscem wartym polecenia w tej okolicy jest Holiday Club przy Sheridan. Jest to klub być może mało elegancki, coś w rodzaju "dive bar", jakkolwiek muzykę puszczają tam wyborową i, jeśli ktoś ma ochotę na new romantic, Cyndi Lauper, Kate Bush czy inne kawałki sprzed dwóch dekad, to udając się tam trafi w dziesiątkę. Poza tym najtańsze piwo w mieście, co chwila nowa promocja na pizzę czy przystawki, stół do bilarda i coś co było dla mnie synonimem zachodu w siermiężnej Polsce początku lat 90-tych: szafa grająca i budka do zdjęć. Mając wszystkie te umilacze życia w jednym miejscu nie pozostaje nic tylko z nich skorzystać.

Ja korzystałam przez rok, by potem przeprowadzić się do bardziej rozrywkowej części miasta, która określana jest przez niektórych jako artystyczna, przez innych jako po prostu modna. Wicker Park to dzielnica ludzi młodych, często artystów, lekko odstających od reszty społeczeństwa. Jest zaprzeczeniem Lincoln Park, mekki japiszonów. Nowe miejsce niestety nie różniło się zbytnio przestrzenią życiową od poprzedniego. Dodatkowym mankamentem był brak widoku, powiem więcej, ogólny brak promieni słonecznych. Mieszkaliśmy w tzw. mieszkaniu ogrodowym, czyli po prostu w piwnicy. Nic to jednak. Było nas więcej, a wiadomo im więcej ludzi wokół tym weselej. A poza tym w przyrodzie nigdy nic nie ginie, co najwyżej wymienia się na coś innego. W tym przypadku nastąpił zanik powalającego widoku na rzecz zwielokrotnionych atrakcji kulturalnych oraz, co było dla mnie bardzo ważne, łatwość dostępu do polskiej prasy, i polskości w ogóle. Skrzyżowanie Division-Ashland-Milwaukee to rejony starej polskie dzielnicy i choć tzw. Polakowo czy Polish Town przesunęło się, naturalną drogą migracji miejskiej sporo na północ, to w dalszym ciągu słychać tam nasz język ojczysty. Jest Polamer, Andy"s Deli i Podhalanka, przypominające wszystkim o istnieniu Jackowa, ale również Society For Arts, Art Gallery Kafe, Coffee on Milwaukee, czy nawet Chopin Theatre, miejsca całkowicie zintegrowane z amerykańskim otoczeniem, jednocześnie zachowujące polskiego ducha.

Na szczęście cały czas nie byłam zmuszona przesiadywać w Polamerze, ale dobrze było być pewnym, że w przypływie nostalgicznych uczuć jest dokąd szybko skierować kroki.

Te dziesięć miesięcy na ulicy Wicker Park wspominam bardzo tanecznie. Bo i The Note, Lava Lounge, Rainbow, Rodan, Sonoteque, Green Dolphin były w zasięgu ręki, a raczej nogi. Uważam tę część miasta za bardzo roztańczoną i do tej pory, kiedy tylko przyjdzie mi ochota pohasać kieruje swe kroki w tamtą stronę.

Jak na porządnego człowiek wędrownego przystało, zmieniłam po raz kolejny miejsce zamieszkania. Bardzo łatwo można wyciągnąć wzór na te moje przeprowadzki. Kończyła się umowa na wynajem, zazwyczaj roczna, i trzeba było pakować manatki, a te z roku na roku zwiększają swoją objętość i coraz trudniej z nimi wędrować. Ach, jakże często tęsknię za jedną walizką, w której mieści się całe życie. Wracając jednak do Chicago. Przeprowadziliśmy się, ponownie w innej konfiguracji współlokatorskiej, do Wrigleyville. Szczerze nie pojmuję, dlaczego ten rejon należy do najdroższych w mieście. Mieszkanie w pobliżu stadionu bejsbolowego Wrigley Field w okresie wiosenno-letnim wywoływało u mnie stałą frustrację i agresję względem hordy przedmiejskich fanów piwa i hot-dogów konsumowanych na stadionie. Bywały dni, że nie sposób było przejść chodnikiem bez rozpychania się łokciami. Ten ogromny stres, który sama na siebie nieświadomie sprowadziłam, ani chybi doprowadziłby mnie do pokoju bez klamek, na szczęście uratowało mnie kino. Music Box, jedno z najstarszych i z pewnością najbardziej klimatyczne kino w Chicago, ocaliło moje zdrowie psychiczne, będąc rekompensatą za wyrządzone innymi czynnikami krzywdy. Mając Music Box literalnie pod nosem, byłam w siódmym niebie. To kino dla prawdziwych miłośników X Muzy, do których nieskromnie śmiem siebie zaliczać. Kino alternatywne, kino europejskie, azjatyckie, projekcje arcydzieł sprzed lat, to wszystko można tam zobaczyć.

Teraz mieszkam w Ravenswood, niedaleko Lincoln Square, i na szczęście w dalszym ciągu w rozsądnej odległości od Music Box. Jak widać również pozostaję w spacerowym zasięgu jeziora. Muszę przyznać, że okolica ta bardzo przyjemnie mnie zaskoczyła swoim spokojem, sąsiedzką życzliwością, a jednocześnie wielkomiejskością na odpowiednim poziomie. Zaczynam dopiero badać teren, ale już udało mi się wypróbować kilka restauracji. Square Kitchen na przykład serwuje rewelacyjne dania, rodem z najdroższych lokali w mieście, za bardzo przystępne ceny. W ogóle wszystko jest tu tańsze, mniej krzykliwe, mniej komercyjne, zrelaksowane. Japońska restauracja Tunk, została oficjalnie ogłoszona nowym dostawcą sushi. Świeża ryba w poniedziałek przekonała mnie do ofiarowania temu miejscu dużego kredytu zaufania. A już koniecznie wszyscy muszą kiedyś zawitać w progi Angel Food na Montrose Avenue. Ta mała kafejka specjalizuje się w wypiekach "odjechanych" tortów, będących arcydziełami sztuki pieczenia. Dodatkowo w weekendy można się tam wybrać na brunch. Nigdy nie pomyślałabym, że jajko w chlebie z ziemniakami tak mnie zaskoczy.

Najciekawszym miejscem, jakie do tej pory odkryłam w mojej nowej okolicy, jest pracownia masek Jeffa Semmerlinga. Pracownia mieści się przy głównej ulicy i jest cała przeszklona, więc nie dość, że można podziwiać gotowe maski, to jeszcze widać jak one powstają. Oczywiście nie ma żadnych przeszkód, aby wejść do środka i zrobić to po cieplejszej stronie galerii, a tam to można te maski przymierzyć, pobawić się nimi, a nawet samemu zrobić.

To na razie tyle, przede mną kolejne jedenaście miesięcy koczowania. Ale mam dla czytelnika pointę w postaci grafomańskiego morału. Bo miasto jest jak wielka skrzynia z zabawkami, wkładając do niej rękę nigdy nie wiesz co wyciągniesz. Dobrze jest więc często do tej skrzyni sięgać.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor