Polonijne media w Chicago:
"Polnet Communications"
rozmowa z
Bolkiem Berką,
głównym inżynierem "Polnetu"
Moje miejsce jest z tyłu...
Danuta Peszyńska: Jak to się stało, że przetrwał pan w firmie już tyle lat. Wiele osób - z redakcji i obsługi technicznej - w tym czasie przychodziło i odchodziło, całe ekipy zmieniały się z dnia na dzień, a pan wciąż...
Bolek Berka: Ja nie nazwałbym tego przetrwaniem. Dla mnie to była zawsze wielka przygoda. Rzeczywiście pracuję - zarówno w Radiu 1030 AM, jak i Polvision - od początku ich istnienia. Obecnie dbam o stan techniczny wszystkich stacji wchodzących w skład koncernu Polnet Communications, czyli Polskiego Radia Chicago WNVR 1030, Polskiego Radia w Nowym Jorku WRKL 910 i WLIM 1580 oraz rozgłośni etnicznych WKTA 1330 i WEEF 1430. Ale w ciągu 20 lat działalności firmy zajmowałem się tu prawie wszystkim - od wybudowania studia poprzez siedzenie za konsoletą i prowadzenie audycji po kierowanie rozgłośnią. Nie czuję się jednak dobrze przed mikrofonem, a tym bardziej w roli szefa - w związku z czym wolałem zawsze obsługiwać z drugiej strony.
Świetnie jednak trafiłam, bo chyba niewiele osób w Chicago zna historię "Polnet Communications" i "Polvision" tak dobrze - i tak "od kuchni - jak pan. Porozmawiajmy dziś przede wszystkim o radiu. Jak doszło do jego powstania?
Wszystko zaczęło się w roku 1985, kiedy pan Walter Kotaba kupił w Northbrook radiostację 1330 AM WEEW. Po jakimś czasie zmieniliśmy nazwę na WSSY, a następnie na WKTA, i do dziś przetrwała ta stacja (obecnie na tej częstotliwości nadają Rosjanie, Koreańczycy i Niemcy w niedzielę). Zrazu mieliśmy tylko dwie godziny polskiego radia, potem ten czas się stopniowo wydłużał, aż w pewnym momencie przeszliśmy na tej częstotliwości w całości na język polski.
Na początku lat 90. została kupiona radiostacja 1030 i od tego czasu datuje się raptowny rozwój "Polnet Communications". Z pomysłem wyszedł nasz ówczesny menedżer, Amerykanin Kent Gustafson, który również znalazł stację. Była to malutka radiostacja, ale miała duży potencjał. Kent przewidział, że można ją łatwo rozszerzyć przez wykupienie innej radiostacji. I tak właśnie uczyniliśmy. Stacja WNVR 1030 miała o wiele większy zasięg niż 1330 i lepiej brzmiała. A co jeszcze ważniejsze - była pierwszą radiostacją poza Polską, która zaczęła nadawać program w całości po polsku. Pod koniec lat 90. zwiększyliśmy moc i przenieśliśmy główne studio do "wieżowca" - jak mówi Piotr Michalak - przy ulicy Belmont.
Powiedział pan, że byliście w chicagowskim eterze pierwszą w całości polską stacją radiową. Nie zaczynaliście jednak na pustyni, bo już wcześniej istniało tu polonijne radio.
Historia polskiego radia w tym mieście sięga oczywiście głębiej. Wystarczy tylko wspomnieć o takich nestorach, jak Robert Lewandowski, Lidia Pucińska czy Jerzy Grzegorzewski, najstarszy polski radiowiec w Chicago. Wszystkie jednak audycje, które oni prowadzili, nadawane były ze stacji amerykańskich. Jedynym wyjątkiem była Radiostacja WCEV 1450 AM należąca do rodziny Migałów. Jest to najstarsza polska stacja w Stanach, z tym że program zawsze tam był - i nadal tak pozostało - emitowany zarówno po polsku, jak po angielsku. Ważną rolę odegrało Radio 1490 WPNA, kupione przez Związek Narodowy Polski na początku lat 90.....
Warto wspomnieć także o tak znaczącym epizodzie, jakim było radio "Pomost".
Kiedy przyjechałem do Chicago, pomagałem - to była czysto społeczna inicjatywa - przy pracy tego radia. Studio znajdowało się w prywatnym domu, w piwnicy. Z dużej anteny na sklepie przy ulicy Irving Park robiliśmy nasłuch Wolnej Europy, dlatego że w tym czasie nie było żadnego dostępu do polskich mediów. Nie tak jak teraz, kiedy można łączyć się przez satelitę czy internet. Myśmy nagrywali, dziewczyny spisywały wiadomości i codziennie nadawaliśmy audycję informacyjną. Wiele osób było zaangażowanych w to przedsięwzięcie. Mój wkład był niewielki, pomagałem tylko przy obsłudze technicznej. Patrząc jednak z perspektywy czasu, myślę, że "Pomost" odegrał tu bardzo istotną, nie zawsze docenianą rolę. A mianowicie swym nowoczesnym stylem i poziomem merytorycznym oddziałał ożywczo na polonijne media.
W Radiu 1030 AM w ciągu tych dwudziestu lat pracowało wielu dziennikarzy, aktorów i pasjonatów. Były plotki i skandale, ot, trochę blichtru wielkiego świata w naszym polonijnym światku. Ale co ważniejsze - były też audycje, które do dziś pamiętamy. Czy miał pan swoich ulubionych redaktorów?
Praca w mediach jest często bardzo stresująca, stąd też w redakcjach i studiach nie zawsze panuje tzw. miła atmosfera.
U nas także nieraz drzazgi leciały. Z reguły jednak dobrze się rozumieliśmy. Ciepło wspominam współpracę z Jurkiem Beckerem, który był u nas na samym początku. Przez pewien czas siedzieliśmy razem za konsoletą. Znakomity dziennikarz, duża osobowość. Do dziś się przyjaźnimy. Kiedy zwiększyliśmy liczbę godzin emisji, przyłączył się do nas Jarek Chołodecki, też dobry radiowiec, który prowadził poranny program wraz z Jackiem Wojciechowskim. Z Chołodeckim musieliśmy się potem pożegnać ze względu, że tak powiem, na różnice ideowe. Był też epizod z ludźmi z Polski, znanymi tutaj jako"czerwone kapturki". Po wyjeździe tej ekipy, przyszli do nas Staszek Kędzia i Andrzej Czuma. Uważam, że to był jeden z najlepszych okresów w historii tego radia. Od tego czasu zaczęliśmy się bardzo prężnie rozwijać. Oni naprawdę postawili wysoko poprz-eczkę. Był to superduet, który przetrwał dosyć długo, po czym obaj panowie zaczęli oddzielnie pracować. Swój własny styl i profesjonalne podejście miał redaktor Jerzy Jurak, który prowadził weekendowe audycje. W naszym panteonie nie zabrakło również pań, by wymienić tylko Ewę Milde, Urszulę Michałowską i Joannę Budzyńską.
Jak wyglądało w początkowych latach wyposażenie studia? Pamiętam, że wiele osób przyjeżdżających z Polski wybrzydzało na "prymitywne" warunki pracy.
- Sporo było w tym racji, ale takie spojrzenie wynika również z różnic kulturowych. W Polsce jak tylko coś nowego ukaże się na rynku, to zaraz każdy to musi mieć, bo inaczej świat się wali. Wszystko jest tam bardzo nowoczesne. Tu na taki sprzęt, jaki mają przeciętne studia w Polsce, mogą sobie pozwolić tylko największe stacje. Kiedy zaczynałem pracę w radiu WEEW, stała tam konsoleta chyba dwudziestoletnia. Miała takie duże gały i potężne gabaryty. W ogóle wszystko było duże i ciężkie. Śmialiśmy się, że sprzęt jak ruskie czołgi. Nie można jednak zapominać, że profesjonalny sprzęt radiowy jest właśnie w ten sposób robiony, ponieważ musi być prosty, bardzo szybki i niezawodny. Niemniej rozumiem zdziwienie rodaków. Mnie też to na początku szokowało, dlatego że w Polsce w akademiku były lepsze urządzenia.
Powoli więc zaczęliśmy wymieniać, co się dało. Jedną z pierwszych inwestycji właściciela była nowa konsoleta kupiona za kilkanaście tysięcy dolarów, która działa do dziś. Całe studio, które wybudowałem, jest wciąż na chodzie. Raz tylko je remontowaliśmy. A sprzęt, który zainstalowałem, przez dwadzieścia lat nie był wyłączany z prądu, chyba że z winy elektrownii.
Ciekawa historia zdarzyła się podczas pamiętnej powodzi w 1987 roku. Kiedy po pięciu godzinach dojechałem do radiostacji w Northbrook, przez okienko w zalanej po sufit piwnicy - gdzie znajdowało się nasze studio produkcyjne - zobaczyłem, że wszystkie urządzenia były podłączone do prądu i świeciły pod wodą. Naturalnie po wypompowaniu wody, nadawały się tylko na śmietnik. Udało się uratować tylko jeden magnetofon, który akurat nie był włączony. Stacja jednak ani na chwilę nie przestała działać.
Sprzęt się starzeje przede wszystkim dlatego, że wciąż wkraczają nowe technologie. "Na czym" się teraz w radiu pracuje?
Kiedy zaczynaliśmy działalność, grało się na płytach winylowych z magnetofonu szpulowego. Potem przeszliśmy na płyty kompaktowe i minidyski, a w ostatnich dziesięciu latach korzystamy głównie z komputerów. Obecnie dźwięk, który dostajemy z agencji prasowej, ściągamy na pulpit do naszego komputera, edytujemy, nieraz nagrywamy na tym własne komentarze czy informacje i przesyłamy przez network do komputera, który jest w studiu. W studiu prowadzący audycję czyta na żywo wiadomości i daje sygnał, kiedy dany dźwięk powinien wejść. To działa bardzo sprawnie. Reklamy podobnie są zgrywane na komputerze.
Nowe technologie nie uwolniły nas jednak od sterty papierów. Reklamowany jeszcze niedawno tzw. "paperless office" okazał się fikcją, również w naszym przypadku. Jak kiedyś po wydaniu dziennika zostawało w studiu 10 kartek zużytego papieru, tak dziś jest ich - skromnie licząc - kilkadziesiąt. Wiąże się to oczywiście z łatwością drukowania.
Czy zdarzyły się panu jakieś szokujące "wpadki" techniczne?
Nie było ich zbyt wiele, w każdym razie takich oczywistych dla słuchaczy. Niekiedy zdarzają się zabawne historie z reklamami. Nawet niedawno pomyłkowo puściliśmy materiał przygotowany na Wielkanoc. Natomiast w marcu wyemitowaliśmy reklamę zapewniającą klientów, że wysłane przez nich w tym terminie paczki na pewno dojdą do Polski na ... święta Bożego Narodzenia. Chociaż reklama rządzi się swoimi prawami i tego typu gafa może jeszcze zwiększyć zainteresowanie.
Jak doszło do rozszerzenia działalności "Polnetu" na Nowy Jork? Pomysł sam sobie przebojowy, bo zazwyczaj to stamtąd wychodziły poważniejsze inicjatywy kulturowe.
- Stacja ta została specjalnie kupiona z myślą o słuchaczach w Nowym Jorku. "WRKL" oddalona jest około 30 mil od centrum i dobrze pokrywa polskie skupiska, które są tam znacznie bardziej rozproszone. Od początku program emitowany był wyłącznie w języku polskim. Najpierw nadawaliśmy w całości z Chicago, z czasem jednak udało się stworzyć tam samodzielną redakcję, która przygotowuje własne audycję. Łączymy się między sobą w ciągu dnia, ale jest to niezależna programowo stacja.
Jak się odbywają teletony? Czy na ten czas musi pan jakoś specjalnie przeorganizować studio?
- Od strony technicznej to wygląda mniej więcej tak, że wszystkie telefony biurowe musimy przełączyć w jeden system. Kiedyś tak pozostało do poniedziałku. Przyszedłem rano do pracy, wszystko było w porządku do momentu, kiedy radiowcy ogłosili konkurs. Firma stanęła, bo kompania SBC nie rozdzieliła tych telefonów z powrotem. Kilkadziesiąt osób zadzwoniło i zatkało cały system.
Niemniej cieszyć się można, że słuchacze tak ochoczo i gremialnie reagują.
- A skoro już mówimy o nadmiarze szczęścia, to wspomnę jeszcze jedno wydarzenie. Kiedy zorganizowaliśmy piknik w Yorkville, zachęcaliśmy słuchaczy do przyjazdu. No i zatkaliśmy całe miasto, ponieważ na nasz apel odpowiedziało około dziesięciu tysięcy osób. Nie spodziewaliśmy się tak dużego tłumu w tym samym czasie.
Miasto zatkane - to chyba najlepszy wskaźnik słuchalności radia.
- Dla nas najlepszym wskaźnikiem jest reakcja słuchaczy na ogłoszenia. A jak tylko coś się wydarzy, np. spadniemy z anteny, to od razu urywają się telefony. Nasz nadajnik jest bardzo daleko i choć przez komputer lub telefon z domu czy z jakiegokolwiek zakątka świata mogę go uruchomić lub sprawdzić - to jednak wykonanie tego manewru wymaga trochę czasu.
W ostatnich latach znacznie wzrosła atrakcyjność Radia 1030 AM, zwłaszcza dla młodych słuchaczy.
- Sam jestem mile zaskoczony, że tak dużo młodych ludzi nas słucha. To bardzo budujące i inspirujące zjawisko. Chcielibyśmy w przyszłości przygotować specjalną audycję dla nastolatków. Ta popularność cieszy tym bardziej, że młodzież jest z natury wybredna. Wiem jednak, że obecnie nasz poziom nie odbiega od poziomu radia w Polsce. Niekiedy pewne informacje podawane są tu nawet wcześniej. A brzmienie naszych wiadomości jest naprawdę nowoczesne. Dużym uznaniem cieszy się Radiowa Audycja Informacyjna, która stała się już poniekąd wizytówką Radia 1030.
Co pana zdaniem jest atutem waszego radia?
Konkurencja w tej chwili tak bardzo wzrosła, że nie mamy szans walczyć o słuchacza z dużymi stacjami polskimi czy amerykańskimi, które dysponują milionami dolarów. Siłą naszego radia jest to, że nadajemy programy lokalne. Nasz menedżer Kamila Dworska kładzie szczególny nacisk, żeby reporterzy docierali z mikrofonami wszędzie, gdzie coś ważnego się dzieje w Chicago. Wyróżnia nas także koncepcja programową. Cały program od rana do wieczora stanowi pewną całość, czego nie zauważa się w innych stacjach polonijnych.
W jakim kierunku stacja 1030 AM będzie się dalej rozwijać?
- Jeżeli nastąpi jakaś zmiana, to tylko taka, że będzie nas lepiej słychać, ale nie można liczyć na wielki przełom, na przykład, że się nagle rozszerzymy na pół miasta. Zapewne się rozszerzymy, ale to nie będzie jakiś przebojowy manewr. W dalszym ciągu staramy się zwiększyć moc. Nie tyle jednak na większy obszar - ponieważ nie bardzo już da się rozszerzyć bez wchodzenia w zasięg innych stacji - co przez odpowiednie ustawienie anten i dodatkowych urządzeń, możemy zwiększyć tzw. saturację, czyli nasycenie sygnału w danym rejonie. Problem polega na tym, że jest to bardzo skomplikowane i kosztowne przedsięwzięcie - dziesiątki tysięcy dolarów kosztuje samo opracowanie zrobienia tych planów.
"Polnet" to w pewnej mierze także pana dzieło. Czy jest pan zadowolony z rezultatów swojej dotychczasowej pracy?
- Sam nic bym nie zdziałał. "Polnet" i "Polvision" stworzył pan Walter Kotaba, który miał pieniądze i wizję. Owszem, sporo rzeczy tu zrobiłem. Wiem jednak, że gdybym nawet dziś stąd odszedł, firma się nie zawali. Wiem także dobrze, gdzie jest moje miejsce. Ja mam z tyłu podtrzymywać tych, którzy są na froncie. Oczywiście, oni beze mnie nie mogą istnieć, ale to oni dają swoją twarz. I na tym polega ta subtelna różnica. Mnie to nie przeszkadza, że nie jestem w pierwszym szeregu - do bicia i do orderów.
Nie zawsze jednak pozostawał pan "z tyłu"...
Miałem to szczęście, że wraz z Urszulą Michałowską przeprowadzaliśmy transmisję z Warszawy podczas pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Inna moja wielka przygoda zdarzyła się w Waszyngtonie. Pojechałem tam z Kamilą, kiedy przybył z wizytą prezydent Aleksander Kwaśniewski. Dostaliśmy wówczas wyłączność na zrobienie z nim bez-pośredniego wywiadu. Byłem także dwa razy w Białym Domu, skąd również przeprowadzaliśmy transmisje dla naszego radia i telewizji.
rozmawiała Danuta Peszyńska
zdjęcia z archiwum Bolesława Berki