Kiedy czytałam swoje wiersze w Chicago
W Polsce o tej samej godzinie wszystkie gołębie wyległy na dach
Czy słuchały na tej podniebnej antenie?
Wydostały się gwałtownie z klatek
I zamarły
Na kikutach zawalonego dachu
brodawczaki, garłacze, latawce, turkoty,
perukarze, mewki, pawiki,
błyskotki szafirowe
Wypatrują
Swoich amatorów
Oddają się żałobie
Nie były zwiastunem tragedii
Słowo nie zagruchotało
To tylko dach gruchnął
Nad gołębiami
Ciężki od białości
Kiedy w tym samym czasie czytałam wiersze
O Biesłanie
O cierpieniach mojej wyobraźni
Poezja zawsze się spóźnia jak paryska dziewczyna na obcasach
Przylatuje na miejsce tragedii po fakcie
Kiedy już zamarł krzyk zmiażdżonych kończyn serc co gorlą
Poezja zawsze się spóźnia
Jest jak gołąb co ugrzązł w materii
Nie powrócił do Arki
Jest modlitwą
Co ocala
Siebie tylko
I odbiela
Ornitolodzy z Harwardu doszli do wniosku, że gołąb to mistrz w sztuce przetrwania
Dzięki białym piórom
Staje się niewidoczny
Jak niewidoczni nagle stali się Ci ludzie
Poezja się spóźnia
I zostaje
Z tyłu
Trwogą
potargany pokój