----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 lutego 2006

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Utkani jesteśmy z samych pragnień

popatrz

nawet drzewa o pniach twardych

drżą z pragnienia

ze światła są nasze pragnienia

choć tu w cieniu zamaskowane

niespokojne i niemożliwe

trzeba się z nimi do końca spierać

rozczochrane i rozbiegane jak dzieci

często chuliganią

takie małe i niepozbierane

karmione słodyczami nie chcą rosnąć

wiotczeją

Zetknięcie z tajemnicą

rozmowa z Ewą Chruściel, poetką i tłumaczką

Danuta Peszyńska: Jak doszło do spotkania twojej poezji z fotografią Urszuli Łukaszuk na wspólnej wystawie w Galerii Domu Książki D&Z?

Ewa Chruściel: To świetny pomysł Uli. Ja zawsze marzyłam, żeby te teksty móc powiesić na ścianie. Wzięło się to stąd, że nie lubiłam czytać swoich utworów, ktoś musiał mnie do tego popchnąć. Mój pierwszy wieczór autorski w Krakowie doszedł do skutku dzięki koleżance, która śpiewała moje wiersze. Poza tym sama uczestnicząc w wieczorach literackich nie potrafię poezji odbierać słuchając, muszę ją czytać.

Tak więc zrodziła się koncepcja, żeby te wiersze pokazać na płótnach. Najpierw jednak trzeba było je zamknąć w ciemni, pokryć światłoczułą emulsją, po czym wywołać na płótnie. To jest niesamowite zjawisko, kiedy nagle pojawiają się litery... Niemalże jak wywoływanie duchów. Płótna te trzeba długo moczyć. Tak, że były one w domu wszędzie - w wannach, zlewach, umywalkach. Później zaczęłyśmy je wywieszać jak pranie, ze spinaczami na sznurkach. I w ten sposób właśnie postanowiłyśmy je wyeksponować na ścianie galerii.

Czy pamiętasz swój pierwszy ważny wiersz?

- Tak naprawdę zaczęłam pisać w szkole średniej. Pod wpływem przejmującego doświadczenia, jakim była śmierć babci. Kiedy po pogrzebie wróciłam do swojego domu w Rzeszowie, obudziłam się nazajutrz skoro świt, bo wydawało mi się, że słyszę jej głos. Usiadłam wtedy i napisałam wiersz o tym, jak babcia bierze ślub w niebie z dziadkiem. To nie był dobry wiersz, ale dla mnie ma wartość inicjacji.

Jak na poszukiwanie twojej własnej drogi wpłynęło zetknięcie z wielką poezją? Studiując Filologię Angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim musiałaś ją dobrze poznać.

- Od najmłodszych lat szczególnie bliska mi była poezja Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza. Natomiast w poezji anglojęzycznej zachwycił mnie T.S. Eliot. Ja też poszukiwałam obiektywnego korelatywu, bo bałam się ekshibicjonizmu czy sentymentalności.

Twoja poezja wydaje się bardzo "męska".

- Tak, ja chciałam pisać po męsku. Dobrze czułam się w świecie metafizycznych poetów angielskich - Johna Donne"a czy George"a Herberta oraz polskich, jak Mikołaj Sęp Szarzyński. Bardzo mnie intrygował "koncept barokowy", czyli to - jak pisał Johnson - "wpychanie najbardziej rozbieżnych idei pod wspólne jarzmo". Koncept ten porównywałam go do techniki stereoskopii, gdzie obraz z lewej siatkówki nakłada się z prawej i z tego co płaskie, robi się głębokie. Musi nastąpić klik w wyobraźni, żeby powstał ten trójwymiarowy obraz. Taka też jest poezja Wisławy Szymborskiej. Ja trochę za mało ją czytam, ale podziwiam.

Jakie znaczenie dla twojej poezji miało zderzenie z amerykańską rzeczywistością?

- Ogromne. Przez pierwsze trzy lata w ogóle nie pisałam, ponieważ byłam tak bardzo zajęta studiami, wdrażaniem do nowego środowiska. Ale po wydaniu w 2003 roku tomiku "Furkot" obudziłam się znowu do pisania. Sporo czasu upłynęło, zanim odważyłam się wziąć udział w seminarium creative writing. Potem okazało się, iż moje obawy, jak temu podołam, były nieuzasadnione. Doświadczenie to pod wieloma względami bardzo mnie zbudowało.

Przebywając w Ameryce skłaniam się, żeby pisać po angielsku, bo wszystko co mnie otacza, jest w tym języku. Kiedy wracam do Polski, te same myśli i obrazy przychodzą po polsku. Dlatego pomyślałam, żeby zrobić coś eklektycznego, czy też połączyć oba języki. Pierwszą próbą był wiersz na temat kwestii tłumaczenia, który napisałam wraz z koleżanką, poetką amerykańską. W zeszłym roku zaczęłam tworzyć po angielsku tekst, który zrodził się z czytania prozy poetyckiej "My Life", współczesnej poetki lingwistycznej Lyn Hejinian.

Pomysł powstał na zajęciach creative writing. Mieliśmy wybrać sobie jakiś utwór i napisać albo jego pastisz, albo zacząć od naśladowania i później stworzyć coś własnego. U mnie ten proces naśladownictwa od razu zamienił się w polemikę z oryginałem. "A Life". Tytuł jest trochę ironiczny, bo "a life", znaczy jakieś życie. Hejinian pisze "my life", ale z jej życiem każdy się może utożsamiać, gdyż ona pozostawia pełną wieloznaczność. Zdaniem tej autorki, w poezji współczesnej nie ma "dopełnienia". Natomiast ja uważam - posługując się prostymi zasadami gestaltu czy neurologii - że closure możemy opóźnić, ale nie możemy z niego zrezygnować. Dlatego w "A Life" piszę, że życie jest unikalne, i to jest moje życie. Ktoś inny nie ma takich doświadczeń, może się z nimi jakoś identyfikować, ale tak naprawdę jest tylko jedno takie życie. Ja również stosuję powtórzenia, ale po to, żeby jakoś zamknąć tę prozę poetycką. I w ten sposób mówię, że my w życiu potrzebujemy dopełnienia, potrzebujemy znaleźć odpowiedź na nasze pytania. Dlaczego przechodzimy takie doświadczenia, a nie inne, dlaczego jesteśmy sobą.

Czy jest możliwe takie "zamknięcie"?

- Możliwe są tego typu poszukiwania czy spekulacje. Pełna odpowiedź nie jest możliwa, bo dotykamy tajemnicy. Czy to będzie tajemnica cierpienia, czy w ogóle tajemnica ludzkiego życia.

I tutaj wkrada się metafizyka, która jest tak bardzo odczuwalna w twojej poezji.

- Dla mnie dobra poezja jest zetknięciem z tajemnicą. Zahaczeniem wręcz o nieskończoność. Przypomina mi się wiersz Lorki, zatytułowany "Przygody ślimaka". Otóż ten ślimak spotyka mrówki. Jedna z nich odłącza się od stada, wychodzi na drzewo i widzi "oczy nieba". Po czym nie może już zejść z drzewa i wrócić do swoich. Ślimak później pyta się tej mrówki, co to są gwiazdy, a ona odpowiada: "Światła, które nosimy w sobie". W pewnym sensie taka jest poezja. A poeta nierzadko odłącza się od innych ludzi, bo zobaczył gdzieś światła nieba czy oczy nieskończoności.

Zdaję sobie sprawę, że to trochę staromodne podejście do poezji. Współczesna poezja zadaje kłam nieskończoności. Poeci, których czytam, mówią, że nie ma epifanii, nie ma nic poza językiem. Dla nich język jest konstrukcją, tak samo nieskończoność jest konstrukcją i nie ma metafizyki. Ja się z tym nie potrafię pogodzić. To nie jest moje widzenie rzeczywistości.

Czy pobyt w Stanach Zjednoczonych wpłynął na twoją wizję świata?

- Po raz pierwszy zetknęłam się z Ameryką w Nowym Jorku, gdzie pojechałam odwiedzić mamę. Byłam wtedy świeżo po liceum, po Olimpiadzie z języka polskiego, pełna ideałów i energii. I ten pobyt zupełnie mi zburzył rzeczywistość. Nagle z małego Rzeszowa, gdzie miałam mnóstwo przyjaciół, znalazłam się w Nowym Jorku, gdzie czułam się samotna. Zderzenie, które mnie spustoszyło w pewien sposób, ale również oddziałało pozytywnie. Bo jadąc do Ameryki wyobrażałam sobie, że tam ludzie nie czytają książek, jeżdżą tylko samochodami... Że w pewien sposób ten świat jest jałowy. I nagle uderzyły mnie wiewiórki w parku. Wszędzie widziałam wiewiórki. To była taka radość, taka skoczność Nowego Jorku. Widziałam także ludzi w garniturach na hulajnogach. Strasznie mnie to rozbawiło, wszak my Polacy nie mamy takiego poczucia humoru, nie mamy takiego dystansu do samych siebie. Inny ważny moment to zetknięcie z katolicyzmem amerykańskim. Ja wyrosłam w środowisku, gdzie człowiek się wciąż o coś oskarża. Nasze sumienie jest obite, zbyt skrupulatne. A tutaj miałam okazję się trochę "wyluzować". I to mi było bardzo potrzebne.

Natomiast mniej pozytywne zjawisko, które mnie tu czasami zatrważa, to jest to, co obecny Papież nazywa "dyktaturą relatywizmu". Zbitka ta brzmi jak oksymoron, ponieważ relatywizm często kojarzy się z tolerancją i zrozumieniem. Niestety tylko z pozoru to tak wygląda. Przyjmując bowiem, że wszystko jest w porządku, zacieramy granicę pomiędzy dobrem i złem. Ja się nauczyłam, żeby akceptować ludzi, ale jednocześnie nie przekraczać tej granicy, że wszystko można.

Dlaczego zdecydowałaś się na studia doktoranckie na Uniwerytecie Stanowym Illinois?

- Byłam jeszcze studentką anglistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, kiedy zwróciła na mnie uwagę profesorka Lucia Cordell Getsi (moja obecna promotorka), która wówczas gościnnie u nas wykładała. Spodobały jej się moje wypracowania i zaproponowała, że gdybym chciała podjąć studia doktoranckie w Stanach Zjednoczonych, to ona poparłaby moje starania. Na mnie nazwa Illinois State University nie wywarła wówczas żadnego wrażenia, a przede wszystkim nie wyobrażałam sobie, że mogłabym opuścić Kraków dla "jakiegoś Bloomington". Kiedy jednak podjęłam pracę i zobaczyłam, jakie są realia, zmieniłam zdanie. Po trzech latach nauczania w Studium Języków Obcych na UJ stwierdziłam, że nie mam czasu, żeby zrobić doktorat, bo cały czas tylko pracuję, żeby się utrzymać. Kiedy więc ponownie spotkałam w Krakowie prof. Getsi, byłam już zdecydowana pójść za jej radą. Wraz z koleżanką złożyłyśmy podania na studia doktoranckie i obie się dostałyśmy. Może nie jest to wysokich lotów uniwersytet, ale nasz wydział ma opinię dobrego i bardzo ciekawego.

Jaki jest temat twojej dysertacji doktorskiej?

- W swojej dysertacji próbuję udowodnić, że nie można odejść od dopełnienia czy epifanii w poezji, ponieważ my w ten sposób myślimy. Problem ten odnoszę do poezji współczesnej. Oddałam dwa rozdziały, pozostały mi jeszcze trzy do napisania.

Nie tylko studiujesz, ale również sama uczysz - i to amerykańskich studentów.

- Pracujemy na zasadzie asystentury. W zamian za opłatę za studia i "kieszonkowe". Od pięciu lat uczę English Composition 101 i 145 (bardziej akademicki kurs). Miałam także okazję prowadzić dwa razy kurs, który sama zaprojektowałam. Dotyczył on poetyki epifanii, gdzie pokazywałam, jak epifania została przystosowana do literatury - zarówno w poezji, jak i prozie. Na zajęciach analizowaliśmy m.in. utwory Czesława Miłosza i Adama Zagajewskiego.

Uniwersytet w Bloomington-Normal znany jest z nastawienia na pedagogiczny aspekt. Nawet jeden rozdział naszej dysertacji doktorskiej musi być poświęcony problematyce uczenia swojej dziedziny. W związku z tym absolwenci tej uczelni znajdują zatrudnienie, zwłaszcza w zawodach związanych z edukacją.

Zajmujesz się również tłumaczeniem literatury anglojęzycznej. Czy masz już jakieś poważniejsze osiągnięcia w tej dziedzinie?

- Przetłumaczyłam parę książek, które miały już polskie przekłady, mianowicie "Smugę cienia" Conrada i "Biały kieł" Londona na zamówienie wydawnictwa Zielona Sowa. Byłam natomiast pierwszą tłumaczką ostatniego zbioru opowiadań Singera pt. "More Stories from my Father"s Court".

Czy podejmowałaś już próby przekładu z języka polskiego na angielski?

- Tłumaczę poezję. Zadanie to wydaje się wręcz niemożliwe i dlatego jest dla mnie wyzwaniem.

Sama tłumaczysz?

- Dla "Chicago Review" tłumaczyłam wraz z tłumaczem amerykańskim utwory jednego z moich ulubionych polskich poetów współczesnych - Miłosza Biedrzyckiego. Lubię także tłumaczyć swoją poezję, najczęściej wspólnie z Kasią, ko-leżanką ze studiów doktoranckich. Kilka moich wierszy przełożył poeta amerykański Andrew Kozma, którego promotorem jest Zagajewski. Interesujące są te tłumaczenia. Oddają istotę myśli, ale nie do końca te same obrazy, te same słowa.

Dla jednych poetów pisanie w obcym języku jest niemożliwe. Dla innych - to wzbogacające doświadczenie. Jak to jest w twoim przypadku?

- W języku angielskim mogę z większym dystansem podejść do swoich spraw i z większą swobodą do języka. Język polski narzuca mi pewne rygory, które boję się przekroczyć. Natomiast w angielskim jestem bardziej zdolna "puścić się" językowo. W związku z tym, że nie do końca czuję ten jezyk, mogę się nim bawić. Piszę autobiografię poetycką po angielsku. Na to, co było bolesne z dzieciństwa i o czym byłoby trudno pisać po polsku, łatwiej jest mi spojrzeć z dystansu, z innej perspektywy.

"A Life" zaczęłam pisać, kiedy umarł papież Jan Paweł II. Bardzo mnie bolało, że nie mogłam być wtedy w Krakowie. Najpierw napisałam wiersz pogrzebowy, ale był tak bardzo mroczny, że nie dało się go czytać. I później nagle pojawił się pomysł, żeby pisać o swoim życiu. Dla mnie poezja ma wymiar tajemniczy. Nie wiadomo dlaczego właśnie w tym momencie zaczynamy pisać, skąd to się bierze. Że jednak jest coś takiego, co Miłosz nazywał "daimonionem", a z czym może spieraliby się współcześni poeci.

Kiedy ukaże się w druku poemat "A Life"?

- Lyn Hejinian pisała swój poemat prozą, kiedy miała 37 lat, w związku z tym każdy paragraf zawiera 37 zdań. Ja stosuję tę samą formę, więc zaczęłam od 33 wersów... Moim marzeniem byłoby ukończyć książkę, by już nie dodawać 34 zdania.

A co byś chciała robić po ukończeniu studiów doktoranckich?

- Bardzo chciałabym uczyć poezji, pisać i tłumaczyć.

Pozostaniesz w Stanach Zjednoczonych, czy też myślisz o powrocie do Polski?

- Oczywiście, marzę o powrocie do Krakowa. Mam nadzieję, że znajdę tam pracę, która wynagrodziłaby mi te długie, trudne lata rozłąki. Jeśli tu otrzymam zadowalającą ofertę, zapewne ją przyjmę. Wiem jedno, gdziekolwiek pozostanę, zawszę będę tęsknić za miejscem, które opuściłam.

Ewa Chruściel - doktorantka Illinois State University, poetka i tłumaczka. Jest autorką tomiku petyckiego "Furkot". Swoje wiersze publikowała w Studium, Zeszytach Literackich, Pracowni, Toposie (w Polsce), Pebble Lake Review, XPC: Cross Cultural Poetics (w Stanach), a także w ClanDestino i IL Giornale (we Włoszech).

rozmawiała Danuta Peszyńska

zdjęcia: Julita i Bart Siegel

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor