Często gdy pytam Polaków mieszkających w Chicago co im się tutaj najbardziej podoba, ci odpowiadają: przyjazny stosunek ludzi do innych, życzliwość i uprzejmość, nawet ta nie zawsze naturalna. Lubimy kiedy nieznajomi się do nas uśmiechają na ulicy. Akceptujemy wręcz zbyt grzeczną obsługę sklepów, restauracji, urzędów. Odpowiada nam powszechna pogoda ducha i poprawność polityczna, która, choć o ambiwalentnym zabarwieniu, często łagodzi agresję, kieruje na drogę kompromisu.
Dlaczego więc my, Polacy, nie jesteśmy uprzejmi, nie witamy się wzajemnie uśmiechem, a w polonijnych sklepach czy restauracjach stosowany model obsługi klienta pochodzi z czasów Gierka? Dlaczego to, co podziwiamy u innych, czyli kulturę osobistą i kindersztubę, tak trudno nam utrzymać we własnym środowisku?
Siermiężne czasy socrealizmu zdają się żywcem przesiedlone na grunt polonijnego Chicago. Nikt nie potrafi zrozumieć, że w kraju kapitalizmu hasło "klient nasz pan" nie jest tylko zwykłym sloganem, ale sztandarowym przykazaniem. My, Polacy w Ameryce, jakkolwiek byśmy się między sobą różnili, stanowimy swoistą społeczność, i tak jak inne mniejszości jesteśmy przez całą resztę tego amerykańskiego tygla obserwowani i oceniani. Niestety jeśli chodzi o pozytywne, przyjazne nastawienie do innych, ta ocena jest bardzo niska. Najgorzej dzieje się na własnym podwórku.
K ilka dni temu wybrałam się do Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej przy Lake Shore Drive. Budynek, wiadomo, okazały, przed nim zaparkowane eleganckie samochody, a w środku stosunki jak na straganie w dzień targowy.
Pierwszy zgrzyt: pan ochroniarz, dalej zwany również security nie raczył odpowiedzieć na moje dzień dobry! Nic to jednak, można zrozumieć, na służbie chłopak był. Wchodzę do urzędu reprezentującego mój kraj, a tam huk jak przy starcie boeinga. Nie, to nie samolot LOT-u, to tylko Polsat na ekranie telewizyjnym, a ten hałas to z głośników tak leci. Ustawiam się w kolejce do kasy, po odbiór paszportu. Głupkowato, dla zabicia czasu oczywiście, gapię się w ścianę. Nagle z zadumy wyrywa mnie głos wyżej wspomnianego security: "Pani przesunie te walizkie!"
Co, gdzie, jak? Zdezorientowana kobiecina chyba za bardzo nie zrozumiała prośby.
"Oj pani przesunie bo blokuje wejście." A wejście wiadomo, chronione, wykrywacz metali różnych w drzwiach zamontowany, kolejna, przypadkowa analogia z portem lotniczym. Kobieta ulokowała bezpiecznie bagaż, a sama przy tych drzwiach na krześle przysiadła. Przede mną swoje sprawy załatwiała jeszcze jedna osoba, kilka innych czekało w drugiej kolejce, kiedy weszła nowa interesantka. Ustawiła się sprytnie obok kasy, aż musiałam się lekko przemieścić, żeby nie stracić swojej szansy dotarcia do celu, ale już stoimy razem. Ona za mną znaczy, a ja już przy okienku, kiedy słyszę:
"Zaraz! Gdzie się pani pcha, tu jest kolejka!" Najwidoczniej pierwsza pani, ta z walizką początkowo źle ulokowaną, na moment sobie tylko na stołku spoczęła, ale tak naprawdę to ona stała, do kasy stała. Na to nowoprzybyła jak nie ryknie:
"Co, kolejka, jaka kolejka?! W kolejce się stoi, a pani mi tu siedzi pod drzwiami, kilometr od kasy!".
"Jaki kilometr, trzeba się pytać kto ostatni!" odpowiedziała ta z walizką.
"Jak nikogo nie ma to staję w kolejce i już" skonstatowała nowoprzybyła.
Na ten rwetes ochroniarz zareagował podniesieniem brwi. Na to pani siedząca zakrzyknęła na niego: "Widzi pan, kazał mi pan usiąść i co teraz?!".
"Ja pani wcale siadać nie kazałem, tylko walizkę przestawić!".
W tej chwili zaczęłam się zastanawiać co się takiego stało, gdzie nastąpił błąd, w którym momencie ktoś zszedł na złą ścieżkę? Dlaczego tak potencjalnie mało konfliktowa sytuacja przeistoczyła się w prawdziwą burzę z piorunami, i to gdzie - w Konsulacie Generalnym RP, który jest budynkiem administracji państwowej, a dodatkowo najstarszą i najważniejszą placówką konsularną Polski (informacja za stroną internetową placówki). Nie ma już świętości, ideał sięgnął bruku! Załatwiwszy swoją sprawę skierowałam się ku wyjściu, kiedy to usłyszałam jeszcze ironiczny rechot tej, która przyszła ostatnia. Okazało się bowiem, że interesantka z walizką cały czas stała w złej kolejce i kłótnię wszczęła bez powodu. Czyżby karma?
T ak się nietypowo złożyło, że już następnego dnia miałam kolejne spotkanie trzeciego stopnia ze zgoła inną polonijną instytucją rezydującą w Chicago. Z okazji zbliżających się świąt postanowiłam wysłać opuszczonym bliskim w kraju skromne upominki. Nie żeby tam zaraz bukiet wędlin czy kosz egzotycznych owoców, ani żaden zestaw alkoholowy, w zasadzie nic z produktów żywnościowych. Przesyłek międzykontynentalnych zwykle dokonuję za pośrednictwem polonijnych serwisów wysyłkowych. Bo tanio, wiadomo. Jakkolwiek ilekroć zdarza mi się korzystać z usług czy to biura znajdującego się najbliżej mojego domu, czy tych troszkę bardziej oddalonych, tylekroć serce mam na ramieniu. Czy znów na mnie ktoś nakrzyczy jak na niegrzecznego gówniarza? A może nikt nie odpowie na ponawiane powitanie? Albo osoba pomagająca pakować te moje podarki z Ameryki, tak je poprzekłada, pomaca, poobraca, że moja własna aranżacja, mój osobisty pomysł na prezent dla mojej rodziny, stanie się historią?
U ff, przeżyłam. Stres porównywalny z wizytą na dywaniku u dyrektora. Tym razem się udało, ale tylko mnie, bo inna klientka, wysyłająca czekoladowe koszyczki wielkanocne, została przy świadkach, bezpardonowo zbesztana za błędne wypełnienie formularza. Nikt jej wcześniej nie poinstruował jak owy należy wypełniać, nikt nie służył pomocną dłonią. Ale co z tego, w końcu o klienta nie trzeba dbać i tak wróci do sprawdzonego miejsca. Okazało się jednocześnie, że stosunki pomiędzy pracowniczkami instytucji wcale nie należą do sielankowych. Brr, aż ciarki po plecach przechodzą na myśl o takim miejscu pracy. Być może zasada jakiej hołdują panie z obsługi klienta jest prosta, wszystkich traktujemy jednakowo. Starego w domu zbesztam, bo w małżeństwie z długim stażem tylko taka forma wymiany zdań obowiązuje. Koleżanka, wredna małpa, po co się wymądrza. A klient? No klient to jeszcze zobaczy kto tu jest pan.
S puentować chciałabym jednak cokolwiek przewrotnie te swoje ostatnie doświadczenia. Właśnie teraz przed świętami, kiedy najbardziej tęsknimy za krajem, za pozostawionymi tam przyjaciółmi i rodziną, za utraconą młodością i za czym tylko jeszcze można tęsknić w Polsce, teraz jest dobry czas aby ukoić nostalgiczne rozterki. A najlepszy na to sposób to obcowanie ze swoimi. Od razu poczujemy się jak w domu, nawet przeniesiemy się w czasie do odległych lat octu i kolejek. Każdy ma taką Cepelię na jaką sobie zasłużył. Mnie, o dziwo, ten swoisty skansen pozwala choć na chwilę zapomnieć o bólu duszy spowodowanym tęsknotą za krajem. Szczególnie w czasie okołoświątecznym.