----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 marca 2006

Udostępnij znajomym:

Kiedy moja ośmioletnia córka przyniosła ze szkoły apel o wsparcie amerykańskiego stowarzyszenia serca, miałam nadzieję, że wyląduje on w koszu na śmieci, dzieląc los podobnych wezwań o wsparcie szlachetnych celów. Nie jestem jednak, jak mogłoby się wydawać, przeciwniczką dobroczynności. Mój kontestacyjny stosunek do organizacji, świetnie funkcjonujących jako formalnie niedochodowe, wyraża się w ograniczeniu wsparcia do jedynie dwóch. American Heart Association, niestety, do nich nie należy.

Problem polega na tym, że apel skierowany był do uczniów, a nie do ich rodziców. Program "Jump Rope for Heart" zachęcał do wykonania określonej ilości ćwiczeń na skakance, w ramach zajęć z wychowania fizycznego, jako sposobu na poprawienie kondycji fizycznej i zarazem wsparcia fundacji.

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie dołączona do niego forma zamówienia przeróżnych przyrządów gimnastycznych i gadżetów oferowanych przez stowarzyszenie. Atrakcyjnie wydana broszura kusiła obrazkami nie tylko skakanek, o wartości kilkunastu dolarów, ale kilkudziesięciodolarowej wartości piłek. Najlepiej prezentował się rower, w cenie około tysiąca dolarów. Rzecz jasna, moja córeczka chciała właśnie rower. I numer mojej karty kredytowej.

Moja trzecioklasistka uwielbia ćwiczenia fizyczne, a w szczególności pana od wuefu, który podpisał apel o zbiórce. A jako że w ubiegłym roku pobiła w szkole rekord w skokach w dal, gotowa była do kolejnej rywalizacji. Zwłaszcza, że wytłumaczyła sobie, że im więcej skoków na skakance, tym większa szansa na rower.

Pragnienia córeczki rozbudziła pani wychowawczyni, która, nieświadoma drzemiących w mojej córeczce finansowych ambicji, wyjaśniła obce jej do tej pory pojęcie zbierania funduszy na cele dobroczynne. Niewiele myśląc, córeczka rozpoczęła zbiórkę charytatywną od swojej starszej siostry, a gdy ta odmówiła, zasugerowała rozbicie jej porcelanowej świnki. Bez skutku.

Jako że ani nie chciała rozbić swojej świnki, ani też uszczknąć niczego z kilkuset dolarów schowanych pod łóżkiem, rozpoczęła agitację wśród koleżanek, ale odeszła z kwitkiem, bo te musiały zapytać o pozwolenie swoich rodziców. Nieopatrznie zrozumiała bowiem, że "fundraising" oznacza zbieranie pieniędzy, chociaż niekoniecznie swoich. Co gorsza, córeczka dowiedziała się, że jedna z jej koleżanek zadeklarowała około 300 dolarów, kwotę zebraną wśród dziadków. A tu dziadkowie daleko, a i pieniędzy na rower wciąż nie było. Sięgnęła więc po wypróbowane metody. Uderzyła w płacz dramatycznie skarżąc się na ciężkie życie oraz nieczułość rodziców.

Sytuacja była więc wyjątkowo niezręczna, bo jak tu zabronić dziecku udziału w rywalizacji sportowej, ogłaszanej jako akcja dobroczynna na rzecz szczytnego celu? Tłumaczyłam wprawdzie, że jakkolwiek nie mamy nic przeciwko amerykańskiemu stowarzyszeniu serca, to wspieramy inne instytucje charytatywne. Te jednak nie oferowały roweru.

Córeczce pozostał więc jeszcze jeden sposób na rower - fundusze zgromadzone w banku na jej własnym koncie. Zaczęła więc dopytywać się, w którym to banku znajdują się jej pieniądze i gdzie tatuś schował jej książeczkę czekową. Wreszcie zapytała wprost kiedy ją tam zawiezie.

Zamiast wizyty w banku, złożyłam wizytę pani dyrektor, którą poinformowałam o szkodach psychicznych skierowanego do ośmiolatków apelu o fundusze. Wyjaśniłam jej również, że rywalizacja o wysokość zgromadzonych indywidualnie donacji jest nieuchronną konsekwencją zaangażowania szkoły w agitację na rzecz konkretnej organizacji dobroczynnej. Uprzejmie nadmieniłam również, że wybór donacji należy do wyłącznie rodzicielskich kompetencji. Podobnie jak podejmowanie decyzji finansowych i odpowiadanie na prośby o donacje.

W odpowiedzi otrzymałam przeprosiny za niezamierzony efekt masowo wysyłanej korespondencji i obietnicę uczulenia nauczycieli na problem. Bo niewątpliwie za taki uważam nadużywanie autorytetu szkoły do promowania konkretnych organizacji charytatywnych. Pani dyrektor obiecała poprawę, ale wyraźnie zaznaczyła, że systemu nie będzie w stanie zmienić.

Rzecz w tym, że adresowany do ośmiolatków apel o pieniądze, nie jest żadną pomyłką, czy też niezamierzonym efektem masowo rozsyłanej korespondencji. Jest świadomie zaplanowanym działaniem marketingowym, ukierunkowanym na rozbudzenie potrzeb posiadania atrakcyjnie sprzedawanych przedmiotów, a pośrednio - zwyczaju wspierania organizacji dobroczynnych.

Pozornie nie ma w tym nic złego. W praktyce natomiast oddziaływanie marketingowe szkoły na dzieci i sugerowanie im politycznie poprawnych wyborów, wbrew wiedzy i woli rodziców, jest zwykłą manipulacją, od której tylko krok do podważenia systemu wartości wyznawanych przez rodzinę.

Z niepokojem zauważam, że pomiędzy wzorcami zachowań, uznanymi za społecznie poprawne, a moim prywatnym systemem wartości istnieje ogromna przepaść, która powoli i systematycznie będzie zasypywana przez akcje marketingowe szkoły. Mam tylko nadzieję, że w wyścigu o rząd duszy mojego dziecka argumentem przetargowym nie będzie rower.

ez

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor