----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

09 maja 2006

Udostępnij znajomym:

Prohibido el paso

Gdy jedenaście milionów nielegalnych mieszkańców tego kraju wstrzymuje oddech oczekując na werdykt w ich sprawie, z niepokojem obserwuję jak tolerancyjne społeczeństwo amerykańskie ogarnia antyimigracyjna psychoza. Niemożność rozwiązania kontrowersyjnych kwestii narodowego bezpieczeństwa, tożsamości i problemów ekonomicznych znajduje ujście w awersji skierowanej przeciwko nielegalnym. A kozioł ofiarny jest formą łatwiej przyswajalną dla przeciętnego odbiorcy amerykańskich przekazów medialnych niż próba naprawienia od dawna nie funkcjonującego systemu prawnego.

Oto obcy nastają na z trudem wywalczone przez nas przywileje. I są bezsprzecznie przyczyną rosnących co roku podatków, kosztów ubezpieczeń i bezrobocia. Nadwerężają mocno już nadszarpnięty budżet szpitali, szkół, organów ścigania i innych instytucji publicznych. Korzystają za darmo z czegoś co się tylko nam należy.

Rzecz jasna, obawiamy się tego, że miliony imigrantów żyjących i pracujących poza prawem miałyby teraz być chronione nie tylko przez potężne lobby latynoskie, ale i amerykański system prawny. A my, Polacy, zdani jesteśmy tylko na siebie, bo trudno liczyć na wsparcie polonijnych organizacji społecznych borykających się nie tylko z własnym przesłaniem, budżetem, ale przede wszystkim z brakiem charyzmatycznych przywódców. Nic nie odstręcza mnie od polonijnej organizacji bardziej niż jej lider przemawiający językiem niepiśmiennej biedoty. Odsunięci na bok przez silniejsze grupy nacisku zdajemy sobie sprawę z tego, że jakimkolwiek językiem by nie przemawiali nasi polonijni przywódcy, polskie lobby pozostaje jedynie w sferze nieosiągalnych marzeń.

Niepomni własnych problemów imigracyjnych i zapominając, że praworządni nie zawsze byliśmy, swą niechęć wobec nielegalnych tłumaczymy koniecznością przestrzegania prawa. Choć niejednoznaczności i absurdu orzeczeń imigracyjnych doświadczyliśmy na własnej skórze, bez względu na to czy sponsorował nas mąż, mamusia, pracodawca, federalny urząd imigracyjny, czy jak wolimy, ponoszące konsekwencje naszego pobytu społeczeństwo amerykańskie, to teraz, gdy za sobą mamy już badania emigracyjne, sprawdzanie odcisków palców, albo udowodnienie, że jest się prawowitą żoną prawowitego męża, możemy wreszcie wziąć odwet na tych wszystkich, którzy procedury emigracyjnej jeszcze nie przeszli.

Jakkolwiek różnimy się trochę odcieniem skóry, to od nielegalnych przekraczających granicę w kontenerze wypełnionym marchewką, przepływających ocean na tratwach, czy po prostu przekraczających termin ważności wizy, różni nas jedynie fakt udokumentowania, którego to zresztą oni się domagają. Nie emerytur czy ubezpieczeń, pobieranych przez ogromne rzesze utrzymywanych przez nas legalnych imigrantów, ale prawa do pobytu i pracy, której zresztą duża część legalnych przybyszów, z uwagi na wiek czy stan zdrowia, nigdy nie podjęła.

Ameryka zawsze była krajem nielegalnych imigrantów, bo dokumentowano ich dopiero na granicy, po pokonaniu przez nich oceanu. Współczesnym szczęśliwcom losującym pobyt w loterii wizowej daleko do determinacji pierwotnych, gotowych na wszystko przybyszów. Obecne prawo imigracyjne oparte na załatwianiu partykularnych interesów politycznych przy pomocy zielonych kart przydzielanym mieszkańcom wybranych regionów świata, ma tyle wspólnego z praworządnością co łapówka, którą opłacamy tymczasowe zażegnanie problemów.

W pogoni za naturalizacją niechętnie identyfikujemy się nawet z własną grupą etniczną, którą postrzegamy jako okoliczność obciążającą nasze wysiłki prowadzące do osiągnięcia wymarzonego prestiżu społecznego. Jak polonijni reprezentanci poważanych profesji dla których warunkująca ich zawodową egzystencję imigracyjna klientela jest ledwo tolerowaną i pokątnie pogardzaną kastą. Jak trudno jest się nam przyznać do tego, że bez biednej, niedouczonej, ale mówiącej po polsku rzeszy legalnej i nielegalnej imigracji wykonywanie zawodu lekarza, prawnika czy sprzedawcy najróżniejszych usług, od ubezpieczeń do pożyczek, byłoby w najlepszym razie dramatycznie ograniczone, jeśli nie niemożliwe. Dopóki więc polonijni aspiranci do biznesowego czy politycznego awansu nie potraktują swojej etniczności jako atutu, polonijna grupa wpływu politycznego będzie taka jak ją obecnie postrzegamy: wyobcowana i bez znaczenia.

Przyzwyczajeni do łatwych rozwiązań, rodem z hollywoodzkich filmów, nie podejrzewamy nawet, że odpowiedź na pytanie, czy imigranci mają zostać czy odejść, jest znacznie bardziej skomplikowana. Problemu nie rozwiążą szarady personalne w ramach naczelnych stanowisk skorumpowanej biurokracji czy populistyczne hasła wyborcze. Tymczasem uzbrojeni w postawy izolacjonistyczne, nie dostrzegamy, że pomiędzy ekstremalnymi rozwiązaniami: amnestią i kryminalizacją nielegalnych jest jeszcze wiele innych, humanitarnych możliwości okiełznania imigracyjnego chaosu.

I by je skodyfikować musimy wznieść się nieco ponad psychologię tłumu. A na pewno zrewidować przyjęte na wiarę poprawne politycznie hasło imigracyjnej wielokulturowości. A z tym już może być problem.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor