Z pamiętnika uzależnionej...
Lubię chodzić na wyprzedaże garażowe, ogrodowe, a nade wszystko na tzw. rummage sales.
Mój mąż twierdzi, że to uzależnienie.
Nałóg nie nałóg, uwielbiam szperać w starociach (choć nierzadko to zupełnie nowe rzeczy z metkami) w nadziei na znalezienie swego "skarbu". Raz jest to kartka pocztowa z początku wieku czy finezyjna ramka na zdjęcie, kiedy indziej stylowe krzesło bądź biurko. Na widok znaku GARAGE SALE zawsze zwalniam auto, gdyż patrząc przez szyby dokunuję oceny, czy warto się zatrzymać. Chociaż często w pozornym śmietniku można wypatrzyć brakującą do kompletu wiktoriańską filiżankę do kawy lub doniczkę na kwiaty, której próżno by szukać w popularnych sklepach ogrodniczych.
Taka też jest natura tego typu bazaru, że można znaleźć na nim przedmioty niebanalne i przedziwne. Atrakcyjna cena dodaje jeszcze smaczku. Ale tanio można się zaopatrzyć w Kmart czy robiącym dziś tak wielką furorę - Wal-Mart. A jednak to nie to samo. Podstawowa różnica polega na tym, że w tych sklepach sprzedaje się towary tanie, natomiast na garage sale można kupić tanio rzeczy cenne i unikalne.
Naturalnie, bywa to zajęcie frustrujące, albowiem wiele osób próbuje sprzedać to, co my sami wyrzucamy na śmietnik: znoszone ubrania, wytarte adidasy, poplamione dywaniki, jakieś bibeloty made in China. Ale nie można się zrażać, bo kiedy indziej, co przystanek to Eureka!
Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że w tej dziedzinie nie ma reguł i nie można sugerować się na przykład miejscem, w którym garage sale się odbywa. Mitem jest bowiem przeświadczenie, że najlepsze wyprzedaże garażowe zdarzają się w tzw. bogatych dzielnicach. Może wystawiane do sprzedaży towary są wyższej jakości, ale rzadko pojawią się tam prawdziwe okazy.
Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Ameryki i traktowałam pobyt w Chicago jako chwilowy życiowy przystanek, to możliwość otoczenia się przedmiotami, które lubię - lampą a"la Tiffany, lustrem o ornamentalnych ramach oraz niezwykłymi książkami - była jednym ze sposobów oswajania tej koszmarnej niekiedy rzeczywistości. Pamiętam z jakim uniesieniem przeszłam kiedyś kilka mil, niosąc pod pachą opasłe tomiska wydania "Dzieł Szekspira" z początku wieku. Truchtałam pieszo, bo straciłam wszystkie pieniądze na wyprzedaży, i już nie starczyło na bilet autobusowy.
Ale to nie z biedy, oszczędności czy poczucia tymczasowości zrodziła się moja pasja. Zaraziła mnie nią zamożna Amerykanka, u której wówczas niańczyłam dziecko. Jane miała co drugi piątek wolny i wówczas rano, zaraz po śniadaniu, zabierała nas na przejażdżkę po domowych bazarach w Winnetce oraz okolicznych miejscowościach. Ona była zupełnie nieobliczalna. Kupowała wiele niepotrzebnych rzeczy, bo właśnie ją zauroczyły i nie potrafiłą się oprzeć pokusie. W związku z tym miała zagracony garaż na dwa samochody, strych i w każdym pomieszczeniu w domu dziesiątki nie pasujących do siebie sprzętów, z którymi potem z bólem się rozstawała, bo nie było już miejsca, aby wstawić nowe.
Może nie na tak wielką skalę, ale doświadczają tego nagromadzenia rzeczy wszyscy pasjonaci wyprzedaży garażowych. W najlepszej sytuacji są naturalnie kolekcjonerzy, gdyż każdy ich kolejny nabytek jest zawsze uzasadniony. Inni uważają, że komplet narzędzi ogrodniczych za 5 dolarów czy lampka na biurko zawsze się przydadzą - to nic, że w zeszłym roku kupili już dwie podobne - jeśli nie im samym, to może komuś z rodziny lub przyjaciół. Tak naprawdę racjonalna kalkulacja nie wchodzi w grę, bo jeśli kupuje się coś za dolara czy dwa, to zazwyczaj szkoda czasu na dłuższe deliberacje.
Poza tym tego czasu przeważnie nie ma, ponieważ na garage sale rządzi prawo - kto pierwszy, ten lepszy. Jeśli w porę nie dostrzeżemy czy nie odkopiemy w jakimś przepastnym koszu swego "znaleziska", to za chwilę może już znaleźć się w posiadaniu kogoś innego. Walorem takich wyprzedaży jest łatwość parkowania, świeże powietrze i nierzadko inspiracja do dłuższego spaceru czy biegów. Niełatwo jest zmusić się do aktywności fizycznej, zwłaszcza po zimowej przerwie, a obiegając okoliczne stoiska ze starociami przy okazji robimy sobie mały maraton.
Frajdą jest możliwość targowania się. Zazwyczaj jednak aż nie wypada wdawać się w takie pertraktacje - choć lubimy tę sztukę per se - ponieważ ceny są symboliczne. Coraz więcej osób przeznacza dochód z takiej sprzedaży na określone cele charytatywne, a wtedy tym bardziej nie przystoi upominać się o obniżkę. Tak jest zawsze na tzw. Rummage sales, organizowanych w ośrodkach komunalnych czy parafialnych wielkich wyprzedażach. W niektórych miejscach odbywają się one co roku mniej więcej o tej samej porze już od dziesiątków lat. Zainteresowani powiadamiani są drogą pocztową lub e-mailami o dacie kolejnego wydarzenia. Wystarczy pójść raz, wpisać się na listę, by otrzymać takie informacje.
Starzy bywalcy zazwyczaj dobrze wiedzą, które Rummage sales warto odwiedzać, gdyż akurat w przypadku tych cyklicznych imprez - w odróżnieniu od okazjonalnych wyprzedaży garażowych - reputację buduje się przez lata. Niektóre są tak gigantyczne, że trudno obejść wszystkie działy. Wszędzie zazwyczaj wydzielony jest tzw. French Room, czyli butik, gdzie przy łucie szczęścia tanim kosztem można się ubrać w ciuchy od czołowych projektantów mody. Wiele strojów jest nowych i wyglądających jak nowe z metkami firmowanymi nazwiskami słynnych designerów. W oddzielnych pomieszczeniach wystawiane są ubrania męskie, odzież sportowa, ciuszki dla dzieci, zabawki, wyroby jubilerskie, przeróżne dodatki (paski, torebki, apaszki, kapelusze), buty, książki, obrazy, sprzęt elektryczny... Na zewnątrz - nieraz pod białymi namiotami - meble, sprzęt sportowy, narzędzia ogrodnicze.
Rummage sales zazwyczaj zaczy nają się w czwartki lub soboty o godzinie siódmej czy dziewiątej rano, ale często już kilka godzin przed otwarciem formuje się przed głównym wejściem kolejka. Na te największe wyprzedaże - organizowany jest nawet transport i osoby przyjeżdżające kolejką dowożone są na miejsce specjalnymi autobusami. W oczekiwaniu na otwarcie rozmowy o dawnych ekscytujących nabytkach i planowanych zakupach. W ogonku panuje demokratyczna atmosfera - spotykają się tam właścicielki multimilionowych posiadłości, gosposie, ogrodnicy, profesorowie, studenci, artyści, bezdomni...
Niektórzy klienci specjalnie do Kenilworth czy Winnetki przyjeżdżają z innych stanów - gdyż organizowane tam Rummage sales znane są w całym kraju. Amerykanie naturalnie traktują tę formę zakupów i bez żenady przymierzają, przebierają, "rzucają się" na co bardziej atrakcyjne towary, z entuzjazmem opowiadając jak to "za grosze" kupili nowe meble do ogrodu czy sprzęt narciarski. Natomiast spotykani Polacy, nierzadko z właściwą sobie skromnością, tłumaczą, że właśnie przejeżdżali obok, a rzeczy dźwigane w ogromnych plastikowych worach są nie dla nich, tylko dla rodziny w Polsce - Tam się wszystko przyda - konstatują rozmowę.
No, a wstydzić się przecież nie ma czego. Rummage czy garage sale to świetna (i pożyteczna!) zabawa, nawet jeśli - jak zwykle - połowa zakupionych rzeczy do niczego się nie przyda.
A więc do zobaczenia na kolejnej wyprzedaży.
Ada Wszędobylska