Wiatrak na chłód na chód
ruszyć noc na całego śpiu
bo muchy budzą
a drzwi są
ale myszy wlatują budzą
a spać trzeba
przed muchami
z myszami wcale nie trzeba
ale z oddechami
bo lato chłodem rusza nie od razu
a myszom o chłód chodzi
zanim się rozejdzie
potem się rozejdą lato i muchy
a ludzie i myszy w drugą stronę
tamto zdechną to odetchną
Wiersz Mirona Bialoszewskiego "Fidrygał (życiowy)" jak nic innego pasuje do mojego tegorocznego letniego doświadczenia.
Przyszło z myszami i muchami. Gorące, parne i śmierdzące. Lato w mieście.
Nie łąką pachnące, nie zefirkiem hulające, nie truskawkami brzemienne. Skwarne, duszne i cuchnące.
Zaczęło się, banalnie i iście nieroztropnie, od worka z odpadkami.
Jest wiele zalet miejskiego życia i nie zamieniłabym go na wiejskie. Widzę mnóstwo pozytywnych stron wynajmowania mieszkań w mieście. Te habitaty to zazwyczaj lokale w kamienicach ze sporymi tradycjami lokatorskimi, że się tak eufemistycznie wyrażę.
Letnia deratyzacja, jest jedną z tych tradycji, dla mnie taką nową.
Był ciepły czerwcowy wieczór. Chicago, zwane również Wietrznym Miastem ze względu na przeciągową politykę. Miasto gangsterów, ale ostatnio jakoś mniej zauważalnych, choć pewnie równie aktywnych. Metropolia stateczna, spokojna, typowy środkowy zachód. W mieście tym weranda, drugie wyjście z mieszkania, o powszechnie przyjętej angielskiej nazwie porch.
Wieczór istotnie idealny, brak wilgoci powodowanej nieodległym jeziorem, tudzież ciężkimi chmurami burzowymi. Klimatyzacja wyłączona, aczkolwiek wiatraki, standardowo przytroczone do lamp, latają. Muchy latają razem z nimi, nie tak szybko jednak i nie tak równomiernie, sporadycznie przysiadają na stercie brudnych naczyń.
W pewnym momencie, teraz już nie wiem czy to w przypływie poczucia obowiązku, czy z powodu nudy letniego dnia, postanowiłam wynieść, nagromadzone w specjalnie do tego celu zakupionym worku z wiązadłem, śmieci. Jak postanowiłam tak uczyniła... bym, gdyby nie dźwięk dzwonka telefonicznego, który zabrzmiał bardziej nieprzyjemnie i nieoczekiwanie niż pobzykiwania much.
Skonfundowana zostawiłam worek na porch"u. Zatrzasnęłam kuchenne drzwi. Podbiegłam do telefonu, poczym go odebrałam:
- Hello?
- Czy zechciałaby pani wykupić, po promocyjnej cenie, prenumeraty naszej gazety?
Odłożyłam słuchawkę. Po czym, z lekka wytrącona z równowagi, wróciłam do poprzedniego zajęcia. Do tego sprzed inicjatywy wyrzucenia śmieci, a owe zostały zapomniane na werandzie. W ten banalny sposób dałam początek grozie mojego lata w mieście.
W domu, w którym do tej pory szczęśliwie rezydowałam, jak zresztą, śmiem twierdzić, w każdym budynku w mieście, oprócz gatunku ludzkiego pomieszkuje grupa gryzoni.
Do gryzoni zaliczane są wszelakie typy zwierząt: chomiki, świnki morskie, wiewiórki, myszy, myszaki, myszoskoczki, szczury, kretoszczury, szczuroskoczki, etcetera.
Stanowią one najliczniejszy rząd ssaków, obejmujący 1800 gatunków zgrupowanych w 29 rodzinach. Cechą charakterystyczną wszystkich gryzoni jest obecność dwóch par stale rosnących siekaczy w górnej i dolnej szczęce. Większość gryzoni to zwierzęta roślinożerne, niektóre jednak nie stronią od pokarmu wszelakiego. Zwierzęta te cechuje znaczna rozrodczość!
Przez nieuwagę i brak umiejętności wyciągania wniosków z poprzednich doświadczeń, osobiście przyczyniłam się do tej rozrodczości, zapewniając myszkom i szczurkom aprowizację.
Jakże wielka była moja wewnętrzna złość, kiedy okazało się, że pozostawiony poprzedniego wieczora na porchu worek, został rozszarpany, podziurawiony, wręcz zgwałcony przez te wiecznie rosnące zęby, a jadalne odpadki i inne brudy, porozrzucane po całej okolicy. Musiałam posprzątać.
W tamtym momencie nie wiedziałam jeszcze co mnie czeka: myszy, muchy i wiatraki. Błąd jaki popełniłam, jest jedną z podstawowych przyczyn interakcji myszy i ludzi.
Zaczęło się. Najpierw przyszedł smród. Fetor doskonałego sera, brudnych nóg czy wreszcie rozkładającego się mięsa. Wezwany dozorca domu uznał, że powód leży między deskami mojej podłogi. Trutka na szczury została wyłożona, a że pod moimi drzwiami odbyła się ostatnio uczta, tutaj też nastąpił zgon. Dostałam apopleksji. Majordomus nie omieszkał podać mi innego wariantu sprawy. Wspomniał znalezione w sąsiedniej kamienicy zwłoki kobiety, które niezauważone przeleżały w zamknięciu dwa tygodnie, do momentu kiedy smród stał się uciążliwy dla okolicznych lokatorów.
Odepchnęłam myśl o rozkładającym się sąsiedzie i zaczęłam błagać gościa ze spółdzielni o przywrócenie mojemu domowi świeżości powietrza, a tym samym mnie jasności umysłu. Pan był miły, choć banalizował mój problem:
- Proszę się nie martwić. Zwierzak padł pewnie niedawno to śmierdzi.
W kilka dni się rozłoży, zeschnie i śmierdzieć nie będzie.
- Kilka dni?- pytam.
- No tak. Jakieś trzy, cztery. - Poszedł.
A ja czekałam. Jeden dzień. Śmieciarka. Lato w mieście. Drugi dzień. Ekstrementy. Muchy wielkie niczym krowy. Trzeci dzień. Brak mi słów. Zostawiłam histeryczne wiadomości na automatycznej sekretarce dozorcy. Czwarty dzień. Apokalipsa!
W moim mieszkaniu pojawiła się mysz. Spokojnie przebiegła z kuchni do pokoju, kilka centymetrów od moich stóp beztrosko spoczywających pod biurkiem. Oszczędzę czytelnikowi opisów mojej reakcji. Dość powiedzieć, że była drastyczna dla uszu potencjalnych słuchaczy. Jak łatwo się domyślić jakiś pan znowu przywędrował w moje progi. Tym razem przybył aż z Gwatemali, po to tylko by stoczyć moją walkę z myszami. Mysz została złapana, gołymi rękami pana. Na dodatek, oprócz kilku nowych hiszpańskich słów, poznałam metodę na szare myszki, wkradające się do domostw przez tak zwane mysie dziury. Wystarczy wszystkie szpary zapchać drutem, jako że zęby stale rosnące i żołądki wiecznie nie nasycone nie są w stanie tej właśnie materii skonsumować.
Jest ciepły lipcowy wieczór. Jeden z tych dusznych, wilgotnych, co sprawia, że nawet zimny prysznic małą daje ochłodę. Śmierdzi. Nie tak intensywnie już. Zapach bliższy starym, zdezelowanym butom niż rozkładającemu się mięsu. Niektóre sprawy trzeba w życiu zaakceptować. Much już jakby mniej, bo i smrodu mniej. Wiatraki latają pełną parą. Siedzę leniwie na kanapie. Przede mną przyjaciel domu - telewizor. Na ekranie jeden z moich ulubionych wakacyjnych filmów "Dziecko Rosemary" Polańskiego. Aaaaa! Nie, to nie groza bijąca z ekranu! To mysia główka wychylająca się spod półki z książkami! Telefon! Dozorca! Pan z Gwatemali!
- Niech pan weźmie tę mysz! Czy pan słyszy?! Ja się boję myszy!
Czy jak u Białoszewskiego odejdą, rozejdą się, lato i muchy, a ludzie i myszy w drugą stronę, i te myszy w końcu zdechną, a ja odetchnę czystym powietrzem? Mam nadzieję, że nie zabiorą mi całego mojego lata w mieście.