----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 września 2006

Udostępnij znajomym:

Zaczyna się najbardziej stresowy okres życia każdego uczniów ostatniej klasy szkół średnich i ich rodziców. Najbliższe miesiące zdecydują, na jakich uniwersytetach będą studiować - jakie drzwi staną przed nimi w życiu otworem, a jakie zamkną się, być może bezpowrotnie... A może to wszystko nieaktualne stereotypy, bo w błyskawicznie zmieniającej się gospodarce stare elity z najlepszych szkół liczą się coraz mniej?

Najlepsze uniwersytety Ameryki stają przed zadaniem niemożliwym - wśród 20 czy 30 kandydatów na każde miejsce, co najmniej połowa to ludzie wybitni pod każdym względem - znakomici uczniowie, świetnie piszący standardowe testy, o ciekawych zainteresowaniach i sporych osiągnięciach. Stąd rada doświadczonych obserwatorów tego szaleństwa - jeżeli twoje dziecko dostanie list z odmową z kilku elitarnych szkół, nie znaczy to absolutnie nic. Po pierwsze, przy takiej selekcji decydują kryteria niewiele mające wspólnego z intelektem twego dziecka (czasem decyduje... kod pocztowy). Po drugie, pierwsze cztery lata nauki znaczą mniej niż kiedyś - stopień bakałarza, choćby z Princeton, to dziś za mało, liczą się studia graduate, czyli podyplomowe, a na nie dostają się absolwenci rozmaitych, niekoniecznie elitarnych, koledżów. Po trzecie, kontakty towarzyskie i biznesowe, nawiązane w instytucjach Ivy League, które tradycyjnie "ustawiały" absolwenta na resztę życia, również straciły nieco na znaczeniu (dla niewtajemniczonych - Liga Bluszczowa, czyli Ivy League to stowarzyszenie ośmiu elitarnych uniwersytetów z północno-wschodniej części USA. Nazwa pochodzi od bluszczu typowego dla starych budynków - są wśród najstarszych uczelni kraju. Należą one do najbardziej prestiżowych uczelni w USA, znajdują się w czołówce uniwersytetów na świecie pod względem otrzymywanych dotacji, przyciągają najzdolniejszych studentów i naukowców. Ta ósemka to: Brown, Columbia, Cornell, Dartmouth, Harvard, Uniwersytet Pensylwanii, Princeton i Yale).

Dziś przeciętny absolwent zmienia w życiu pracę siedem lub osiem razy, próbuje dwóch czy trzech karier zawodowych - wewnętrzna motywacja, talenty, zapał do bezustannego uczenia się znaczą więcej niż najlepszy dyplom. To nie propaganda na pocieszenie odrzuconych - wśród szefów 50 największych firm Ameryki, zaledwie siedmiu skończyło uniwersytety Ivy League.

Tradycyjne przekonania umierają jednak powoli i dla wielu akceptacja na Harvard czy do Yale pozostaje szczytem marzeń wartych wszelkich poświęceń. Choć czasem oczywiście nie tyle są to marzenia uczniów, co rodziców.

Trudno nie poczuć się pozostawionym w tyle, kiedy słyszy się o siłach i środkach, jakie rodzice z wyższej klasy średniej angażują w zapewnienie ich pociechom lepszego startu na studia. Kaplan, firma oferująca najróżniejsze kursy przygotowujące do standardowych egzaminów, proponuje też "za jedyne 469 dolarów" trzygodzinne szkolenie - za pośrednictwem internetowej kamery - jak upiększyć koledżową aplikację To rozwiązanie z najniższej półki. Michelle Hernandez, najmodniejszy konsultant koledżowy, bierze 36 tysięcy dolarów za cztery lata kierowania uczniem szkoły średniej w sposób, który zwiększy jego szanse wśród najlepszych. I na brak klientów nie narzeka.

Poradniki dla sfrustrowanych rodziców i ich pociech są praktycznie pewnymi bestsellerami. Ale i tu widać pewną zmianę - przez lata na pierwszych miejscach list były książki zalecające żelazną dyscyplinę i tworzenie olśniewającego życiorysu swojej pociechy już niemal od przedszkola.

W tym roku wysunęła się na prowadzenie książka Lorena Pope"a, którego najważniejsze hasło brzmi: przyjęcie do koledżu nie jest jak zawody sportowe, a jak małżeństwo - nie chodzi o zwycięstwo, a o jak najlepsze dopasowanie obydwu stron. Głosi on chwałę instytucji niewielkich, zwracając uwagę, że na wielkich uniwersytetach profesorowie poświęcają dużo więcej energii na badania niż na przekazywanie wiedzy, co odbija się na poziomie edukacji.

Happy End

Najdziwniejszy w tej masowej histerii jest fakt, że 70 do 80 procent kandydatów dostaje się w końcu na uczelnię, którą wymienia na pierwszym miejscu swojej listy faworytów. Jak jest to możliwe? Jednym z powodów jest skomplikowany, ale jak się okazuje, całkiem sprawny system, w którym przyszły student składa podanie o przyjęcie do bardzo wielu szkół. Standardowa rada to wysłanie podań do dziewięciu szkół- do trzech wybranych na wyrost, do trzech wybranych realistycznie i do trzech wybranych asekurancko. Zdarza się, że wybitny kandydat zostaje przyjęty na osiem czy dziewięć uniwersytetów. Kiedy wybierze jeden z nich, zwalnia miejsca w pozostałych, dla tych z listy oczekujących.

Taki wybór to moment otrzeźwienia. Kiedy ambicja jest już zaspokojona ("Chcą mnie na Harvardzie!"), zaczyna się rozważanie wszystkich za i przeciw. Czy warto płacić 30 tysięcy dolarów rocznie czesnego za zajęcia prowadzone przez asystentów, chodzić na wykłady w salach wielkości filharmonii, spotykać się na co dzień ze snobami tylko po to, aby mieć dyplom z Bluszczowej Ligi? A może dać się skusić mniejszemu koledżowi, który oferuje pełne stypendium i w którym przeciętna grupa na zajęciach nie przekracza ośmiu osób, a w dodatku studenci dwóch ostatnich lat uczestniczą w badaniach dla NASA? Nierzadko kandydat, po wnikliwym rozpatrzeniu wad i zalet, wybiera w końcu uczelnię, która była... na ostatnim miejscu jego listy.

Jedną z najważniejszych przyczyn odnowienia zainteresowania niewielkimi szkołami wyższymi, często w miejscach, o których nigdy się nie słyszało, jest fakt, że coraz mniej znaczą studia czteroletnie. Innymi słowy, student ma dwie szanse, aby błysnąć dyplomem robiącym wrażenie - po koledżu przychodzi część naprawdę ważna, szkoły wolnych zawodów, biznesu lub programy doktoranckie. Medycyna to kolejne cztery lata niezmiernie kosztownej nauki, prawo - trzy, programy MBA - dwa, doktoraty - od trzech do pięciu. Wielu młodych ludzi nie chce zaczynać takich studiów ze stutysięcznym długiem z koledżu. Tym bardziej, że statystyki bywają zaskakujące. Kto by pomyślał, że skromny Pomona College wysyła większy procent swoich absolwentów do szkoły prawniczej na Harvardzie niż uniwersytety Brown czy Duke?

Nie tylko dla

milionerów

Mimo czesnego przekraczającego 30 tysięcy rocznie, skromnie zarabiający rodzice bardzo zdolnych uczniów nie muszą czuć się przegrani. Harvard nie wymaga dopłacania do edukacji dziecka ani centa, jeżeli dochód rodziny wynosi poniżej 40 tysięcy rocznie. Inne elitarne uniwersytety podnoszą ten pułap nawet do 45 tysięcy. Pewne efekty tej polityki są widoczne - w tej chwili prawie co czwarty student Harvardu pochodzi z rodziny o dochodach poniżej 60 tysięcy rocznie. Jeszcze hojniejsze są mniejsze uczelnie prywatne i publiczne.

Stypendia takie rozdzielane są na dwóch zasadach. Większość oparta jest na potrzebach finansowych i wystarczy spełnienie pewnych minimalnych kryteriów dotyczących wyników w nauce. Kiedyś stanowiły one 90% pieniędzy rozdawanych przez uniwersytety publiczne. Dziś - 75%. Pozostała jedna czwarta trafia do studentów, którzy osiągają najlepsze wyniki na standardowych testach i kończą szkoły średnie z najlepszymi ocenami.

I choć słyszy się głosy, że pieniądze odbierane są najbardziej potrzebującym, są ewidentne zalety tego stanu rzeczy - wielu błyskotliwych młodych ludzi decyduje się przyjąć hojne oferty mniej znanych instytucji, w rezultacie podnosząc ich poziom, co wychodzi na dobre wszystkim.

źródła: TIME, The New Yorker. Oprac. T. Popławski

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor