----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 sierpnia 2006

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

"Cicho brzmi głos tych,

którzy jak Emanuel Levinas wierzą,

że to więź jest istotą człowieka."

W poprzednim numerze Monitora pisałem o dosyć szczególnej metodzie budowania postaci głównego bohatera książki Jamesa Freya zatytułowanej "Milion małych kawałków". Przypominam, iż jest nim młody narkoman, od dziesiątego roku życia uzależniony od wszelkich możliwych środków odurzających w stopniu skrajnym. Trudno jednak w jego życiu, dosyć szczegółowo i to z różnych perspektyw i punktów widzenia opisanym w powieści doszukać się konkretnych przyczyn tak skrajnego uzależnienia narkotycznego. Ani rodzice nie są rozwiedzeni, ani nigdy nie był molestowany seksualnie czy psychicznie, nie wychowywał się w skrajnej biedzie, dostał przyzwoite wykształcenie, miał raczej fatalne stosunki z rówieśnikami, ale stosunkowo poprawne z bratem, potrafił mieć przyjaciół z prawdziwego zdarzenia, miał problemy ze wzwodem, ale brał wtedy już przecież masę narkotyków i pił mnóstwo alkoholu.

Nie ma w biografii Jamesa przekonujących powodów zewnętrznych tłumaczących jego narkotyczno - alkoholiczną chęć auto destrukcji, jest natomiast bardzo mocno odczuwane przez niego poczucie samotności, wyobcowania i odrzucenia. Pustka samotności wydaje się być najważniejszym doświadczeniem młodego człowieka, które pcha go ku totalnemu uzależnieniu. Chęć, czy też dążenie jej zabicia, złagodzenia czy chwilowego przynajmniej zduszenia częściowo tłumaczy pogłębiająca się i rosnącą w siłę, praktycznie nieustanną "chęć brania":

"Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Nienawidzę tego i nie mam z kim porozmawiać, nienawidzę tego, że nie mam do kogo zadzwonić, nienawidzę tego, że nie mam nikogo, kto potrzyma mnie za rękę, przytuli mnie, powie mi, że wszystko będzie w porządku. Nienawidzę tego, że nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielić nadzieje i marzenia, nienawidzę tego, że przestałem mieć nadzieje i marzenia, nie znoszę tego, że nie mam nikogo, kto powiedziałby mi, żebym się trzymał, że jeszcze kiedyś je odnajdę. Nienawidzę tego, że kiedy krzyczę, a krzyczę jak opętany, to krzyczę w pustkę".[s.101]

Ten dramat bycia w samotności i życia w nienawiści jest samonapędzającym się mechanizmem uzależniania od różnych środków odurzających:

"Raz pławię się w ekstazie, czuję się jak Bóg, gonię od jednej ekscytacji do drugiej, by po chwili runąć w otchłań zwątpienia, lęku i pustki. Depresyjnej pustki. Narcyzm ujawnia chęć osiągnięcia boskiego statusu, statusu istoty, która nie zależy od nikogo i niczego. Dla jasności powiedzmy od razu, statusu dla nas - ludzi - nieosiągalnego. Dlatego z czasem wzlotów jest coraz mniej, a pustki, lęku przed pustką i wściekłości z tego powodu coraz więcej".[A. Leder, Głód...,s.12]

Samotność jednak, nawet ta nie do zniesienia przez swą przerażającą pustkę nie jest jednak sytuacją prowadzącą wszystkich jej doświadczających do narkomanii. Wielu ludzi skazanych na samotność potrafi sublimować tę sytuację w działania przynoszące im uczucie szczęścia. Zakonnicy restrykcyjnych reguł, mistycy czy niektórzy artyści, nauczyciele czy lekarze są tego doskonałym przykładem.

Taka sytuacja niejasności w ustaleniu przyczyn uzależnienia Jamesa jest oczywiście zamierzonym zabiegiem pisarskim, który pozwala autorowi na przedstawienie bardzo istotnych przemyśleń dotyczących sensu i sposobu leczenia uzależnionych. Kreując postać głównego bohatera autor wciąga nas w tok istotnej dyskusji, jaka toczy się cały czas między nim, a lekarzami, terapeutami, rodziną oraz innymi pacjentami. Można by ją lapidarnie streścić trawestując tytuł książki profesora Wiktora Osiatyńskiego - uzależnienie to może grzech, ale z całą pewnością nie choroba, aczkolwiek trzeba od razu zaznaczyć, że nie jest to najszczęśliwszy opis dyskursu, jaki ma miejsce w powieści, bo grzech jest raczej pojęciem obcym Jamesowi, tak samo zresztą jak Bóg czy Istota Wyższa - kategorie przecież szalenie istotne dla terapii Anonimowych Alkoholików, z której założeniami bohater "Miliona małych kawałków" zasadniczo i bardzo konsekwentnie się nie zgadza.

"[...] niektóre nurty terapeutyczne, takie jak AA, przypominają w swoich "dziesięciu krokach" o tym, że ostatecznie człowiek nie zależy od samego siebie. Robią to jednak często w sposób smutny, nasuwający myśl, że w gruncie rzeczy ta konieczna zależność jest przekleństwem. Wpisują się więc w tradycję, która wszelkie ograniczenie traktuje jako krzywdę i niesprawiedliwość. Dopust, krzyż, który trzeba dźwigać."[A. Leder, Głód...s.12]

James absolutnie nie chce się podporządkować takiemu trybowi myślenia. Jest przecież zdecydowanym zwolennikiem jednostkowej, indywidualnej odpowiedzia-lności za wszystko, co się stało wyłącznie przed samym sobą. Przy czym kategoria "decyzji" jest w jego przekonaniu czymś zasadniczym i fundamentalnym w jego "prywatnej" metodzie wychodzenia z uzależnienia:

"...Podnieś pierdoloną szklankę. Muszę podjąć decyzję. To prosta decyzja. Nie ma nic wspólnego z Bogiem ani z Dwunastką czegokolwiek oprócz dwunastu uderzeń mojego serca. Tak czy nie. To prosta decyzja. Tak czy nie. Patrzę w siebie. W bladą zieleń swoich oczu. Podoba mi się to, co widzę. [...] Mogę z tym żyć. Długo. Chcę z tym żyć. Chcę żyć."[s.515]

Całą dyskusję podgrzewa jeszcze rodzinna terapia Jamesa w trakcie której okazuje się, iż jego dziadek był alkoholikiem, a on sam cierpiał w dzieciństwie na nie wyleczone w porę zapalenie ucha środkowego, co z całą pewnością było doświadczeniem traumatycznie bolesnym dla małego dziecka, z którym można wiązać jego auto destrukcyjną furię i złość wobec rodziców:

"Kiedy jestem z nimi, narasta we mnie taki gniew, że nie mogę się opanować. Ten gniew sprawia, że nienawidzę siebie jeszcze bardziej niż zwykle..."[s.305]

Terapeutyczne przepracowanie doświadczeń z dzieciństwa nie jest jednak dla Jamesa w żaden sposób "załatwieniem", czy rozwiązaniem jego problemu narkotycznego czy alkoholowego. Wręcz przeciwnie, wyraziście podkreśla wielokrotnie, że tego typu zabiegi terapeutyczne są, albo mogą być co najwyżej wykrętem czy wymówką dla leczącego się, a nie właściwym rozwiązaniem kończącym terapię:

"Siedzę i myślę. Staram się zdecydować, czy jestem gotów przyjąć genetykę [dziadek alkoholik] i infekcję uszu jako wytłumaczenie dwudziestu trzech lat chaosu. To byłoby proste. Umieścić się na piedestale z dala od tego, czym i kim jestem, i złożyć to wszystko na karb genów Dziadka i niekompetencji lekarza.[...] To ciekawa teoria. Nie przyjmuję jej jako genezy, bo to dla mnie wykręt, i nie wydaje mi się, żeby zaakceptowanie jako genezy czegokolwiek poza mną i moją własną słabością mogło mi w czymś pomóc. Zrobiłem to wszystko, co zrobiłem. Podejmowałem decyzję, żeby to robić. Jedynym sposobem na poprawę jest dla mnie przyjęcie odpowiedzialności za decyzję, czy być człowiekiem uzależnionym, czy nim nie być. [...] Ludzie tutaj, Ludzie wszędzie, wszyscy próbują przerzucać na kogoś lub coś problemy, których przyczyną najczęściej są oni sami."[s.370/371]

Dyskusja idzie zresztą znacznie głębiej i przenosi się w pewnym momencie z osobistego, indywidualnego sposobu czy koncepcji leczenia samego siebie i próby ogarnięcie swego jednostkowego przypadku w kontekście uzależnienia na całościowo rozumianą koncepcję leczenia wszystkich pacjentów kliniki, czyli na ogólną teorię leczenia uzależnień. Mamy do czynienia z otwartą krytyką, a przynajmniej z wykazaniem elementarnych nieporozumień w dotychczasowych, uznanych i zaakceptowanych metodach klinicznego leczenia ludzi uzależnionych:

"[terapeutka] mówi, że nałóg to choroba. Wszystko jedno, czy to uzależnienie od alkoholu, czy narkotyków, czy jedzenia, czy hazardu, czy seksu, czy czegoś jeszcze innego, to jest choroba. [...] to choroba, która noże zostać powstrzymana albo doprowadzona do remisji, ale jest nieuleczalna. [...] Nie wierzę, że nałóg jest chorobą. Rak jest chorobą. Atakuje ciało i niszczy je. Alzheimer jest chorobą. Atakuje ciało i umysł i je niszczy. Nałóg nie jest chorobą. Ani trochę. Choroby to destrukcyjne Stany Medyczne, których ludzie nie kontrolują. Nie wybierają, kiedy mają się pojawić, nie wybierają, kiedy się ich pozbyć. Nie wybierają rodzaju choroby wedle upodobań ani formy, jaką przybiera, nie wybierają jej natężenia ani kiedy chcieliby ją dostać. Choroba to Stan Medyczny, z którym można sobie poradzić za pomocą technologii medycznej. Nie można sobie z nimi poradzić za pomocą Grupy ani zestawu Kroków. Nie można sobie z nimi poprzez debatowanie. Nie można sobie z nimi poradzić przez wysyłanie Rodziny na trzydniowe seminaria ani przez czytanie książek z niebieskimi okładkami ani zamawianie modlitw o spokój."[s.352]

Bohater "Miliona małych kawałków" pokonuje swoje uzależnienie, przestaje brać. Potwierdza swoimi decyzjami, że można dokonywać wyborów polegając głównie na sobie. Bierze konsekwentnie sam odpowiedzialność za samego siebie. Nie dzieje się jednak ten proces w samotności czy kompletnym wyobcowaniu. Jest efektem zbiegu wielu spotkań, wydarzeń i rozmów z innymi pacjentami, rodziną, przyjaciółmi, lekarzami, terapeutami i ludźmi spotkanymi kompletnie przypadkowo. Nie jest więc tak, że James dokonuje przemiany sam i w samotności. Bierze na siebie odpowiedzialność za siebie, ale jednocześnie ta odpowiedzialność jest efektem spotkań i rozmów z innymi. Jego przypadek wyleczenia z nałogu jest jednak odosobniony. Wielu kolegów i znajomych wróciło po terapii ponownie do narkotyków i umarło z przedawkowania, wycieńczenia albo popełniło samobójstwo. Ich losy podsumowuje autor w zakończeniu powieści. Nie wszystkim wystarczyło wiary i nie wszyscy potrafili zrealizować w swoim życiu to, o czym mówił James:

"Zmarnowaliśmy stanowczo za dużo. Musimy trzymać się tego, co nam pozostało. Walczyć o to. Troszczyć się. Starać się przetrwać. Starać się pokochać."

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor