----- Reklama -----

WolfCDL. Zostań kierowcą ciężarówki

09 sierpnia 2006

Udostępnij znajomym:

Urszula Łukaszuk jest muzykiem, grafikiem i fotografem. Ukończyła Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Studiowała sztukę graficzną i fotografię w Chicago. Wśród osób, dla których wykonywała prace graficzne są Roderick Dixon z grupy śpiewaków Three Mo" Tenors, sopranistka Alfreda Burke i irlandzka śpiewaczka Catherine O"Connell. Swoje fotografie publikowała w tomiku wierszy Ewy Chruściel "Furkot" oraz we wspólnym z poetką projekcie w Xcp: Cross-Cultural Poetics, Streetnotes. Jej pierwszą, indywidualną ekspozycją czarno-białej fotografii była wystawa prac z serii "Encounters" w ARC Gallery w październiku 2005roku. W jednej z recenzji Michael Wenstein napisał:

Fotografując o świcie, o zmierzchu i w ciemnościach nocy, Urszula Łukaszuk przetwarza północną część Chicago w gotyckie sceny tajemniczości. Wsłuchując się w nieistniejącą przeszłość, prezentuje obrazy sklepików, drzew, domów i rzeki, które wyczarowują mit jej rodzinnego domu jako starego, europejskiego, miasta.

W styczniu prezentowała swoje fotografie w Domu Książki D&Z. Obecnie jej prace pokazywane są w nowo utworzonej galerii The Architrouve przy 1433 W. Chicago Ave. Czarno-białe fotografie artystki, wraz z pracami czterech innych chicagowskich twórców, zostały wybrane na inaugurującą działalność tej galerii wystawę "Chicago Representation".

Danuta Peszyńska: Chicago na pani fotografiach ma czar starych europejskich miast. Jak pani znajduje takie miejsca?

Urszula Łukaszuk: Ja dostrzegam przede wszystkim miejsca, które kojarzą mi się z Warszawą. Bierze się to stąd, że bardzo brakuje mi mojego rodzinnego miasta. Zostałam wychowana na jego historii i tradycji. Nic dziwnego, że w Chicago poszukuję podobnych obrazów i miejsc. Kiedyś trafiłam do parku Washington Square przy Newberry Library, zaczęło padać i nie wiem dlaczego skojarzyło mi się to z Łazienkami w deszczu.

Kiedy studiowałam i pracowałam na pełen etat, wykradałam krótkie, wolne chwile na robienie zdjęć. Nieraz fotografowałam z samochodu, bądź też zatrzymywałam się po drodze. Tak odkryłam np. Goose Island i zaczęłam się interesować historią tego miejsca. Tam pod koniec XIX wieku osiedlali się irlandzcy imigranci. Mieszkali w domach na łodziach i pracowali w powstających w tym rejonie zakładach przemysłowych. Pewnego dnia zrobiłam serię zdjęć starej bramy otwartej w stronę rzeki czy też nieistniejącego już "boathouse". Wcześniej fotografowałam most przy ulicy North, dzięki któremu pociąg mógł dotrzeć na wyspę. Znalazłam tam też przedziwne budynki, np. siedzibę dawnej straży pożarnej. Fasada była mocno nadgryziona zębem czasu, jednakże posiadała ślady dawnej doskonałości. Zapisana tam była historia ludzi, którzy tworzyli to miejsce. Właśnie to staram się dokumentować...

... ale przez bardzo osobisty filtr.

Tak czy inaczej jest to dokument. Ja uważam, że właśnie dokumentowanie jest celem fotografii. Cecha ta wyróżnia ją pośród innych sztuk wizualnych. Można dokonywać cudów z kompozycją, światłem, formą... ale zawsze jest to dokument.

A nie zadziwił panią w Chicago inny rodzaj piękna, taki którego nie ma np. w Warszawie?

Fascynuje mnie oczywiście architektura śródmieścia. Kiedy tu przyjechałam, doznałam szoku na widok ogromu kamiennych kolosów, a jednocześnie patrzyłam na nie z zachwytem. Dziś podobne oszołomienie odnajduję często w reakcjach osób, które po raz pierwszy oprowadzam po tym mieście.

Czy próbowała pani fotografować tę architekturę?

Nie, ponieważ nie chciałam podążać śladami innych, a nie potrafiłam zdobyć się na osobistą wypowiedź. Teraz mam pewien pomysł. Zrodził się on z inspiracji wierszem pani profesor Tabakowskiej z Krakowa, napisanym po wizycie w Chicago. Wymowa tego utworu jest taka, że człowiek, pomimo swojej wielkości wyrażonej w potędze architektury, nie jest w stanie wszystkiego skontrolować. Ja chciałabym pokazać obraz kawałka niedoskonałości, jak pęknięcie lub zaśmiecenie chodnika na tle słynnej, doskonale wypolerowanej "fasoli" w parku Milenijnym. Zamierzam użyć do tego celu mojej kamery otworkowej (pinhole camera), która działa podobnie jak camera obscura. Dzięki małej przesłonie mogłabym uzyskać na moich zdjęciach równomierną głębię ostrości, co oznacza, że zarówno blisko fotografowane detale, jak i panorama miasta byłyby tak samo wyraźnie widoczne.

Kamery otworkowe robią dziś karierę w świecie. Wiąże się to chyba nie tylko z modą na fotografię retro. Do jakiego typu zdjęć najczęściej są wykorzystywane?

Można nimi fotografować wszystko, aczkolwiek ze względu na długi czas naświetlania robienie portretów stwarza pewne ograniczenia. Wyobraźmy sobie fotografowaną osobę pozującą bez ruchu przez około 20 minut! Ja używam pinhole camera do utrwalenia na kliszy przedmiotów, które nie muszą oddychać. Właśnie tym aparatem zrobiłam zdjęcia ostatniego ćwiczebnego pianina Ignacego Jana Paderewskiego w Muzeum Polskim w Chicago. Zdjęcia znajdują się obecnie w Galerii Architrouve. Na pierwszym planie klawisze wydają się ogromne, ponieważ ustawiłam aparat w odległości kilku milimetrów od klawiatury. Czas naświetlania wynosił 70 minut.

Fortepiany to temat mojej nowej przygotowywanej właśnie serii fotografii wykonanych techniką pinhole camera. Już wcześniej w ramach eksperymentu fotografowałam skrzypce. Pokazywałam je w rozmaitych ujęciach, różne ich części i zbliżenia, skupiając się na formie i walorach rękodzieła. W ten sam sposób chciałabym pokazać piękno fortepianu.

Jakie są jeszcze ulubione pani aparaty fotograficzne?

Robię zdjęcia 35 milimetrową lustrzanką i średniego formatu rolliflexem. Najbardziej jednak fascynuje mnie duży format 8 x 10 i 4 x 5 cali. Zanim nauczyłam się fotografii wielkoformatowej, nie zdawałam sobie sprawy z bogactwa odcieni szarości i precyzji w odtworzeniu detali, jakie dają dużego formatu negatywy. Uczyłam się wielkoformatowej fotografii analizując zdjęcia Anselma Adamsa, który doprowadził czarno-białą fotografię do mistrzostwa.

Czy ma pani jeszcze innych mistrzów?

Nie ma większego mistrza niż Henri Cartier-Bresson. W jego pracach widać fenomenalne połączenie sztuki kompozycji wizualnej i dokumentacji. Jego teoria "decydującego momentu", czyli jedynej, niepowtarzalnej chwili w sztuce fotografii ujmuje doskonale charakter tej dziedziny. Jest jeszcze jeden światowej sławy foto-graf, James Nachtwey, który mnie zachwycił. Nachtwey postrzega rolę fotografa jako osoby odpowiedzialnej za pokazanie ludziom prawdy o tragediach głodu, wojen, chorób, ciężkiej pracy i innych cierpień dotykających ludzkość.

A pani jak wchodziła w świat fotografii? Czy pamięta pani zdjęcia, które pierwszy raz panią oczarowały?

To były zdjęcia z albumu rodzinnego. Oboje moi rodzice zmarli, zanim jeszcze skończyłam dwa lata. W dzieciństwie mieszkałam u dziadków, którzy przechowywali rodzinne pamiątki. Wśród przyrządów kreślarskich taty, który był architektem, znalazłam mnóstwo czarno-białych fotografii, a także całe, nie otwarte pudełko papieru fotograficznego. Bardzo lubiłam rysować na tym papierze. Wówczas już zauważyłam, że jeśli leżała na nim przez pewien czas jakaś rzecz, a potem została usunięta, to w jej miejscu powstawała jaśniejsza plama. Byłam pod wrażeniem tego zjawiska. I tak zostałam wprowadzona w arkana fotografii. "Odkryłam" przecież materiał światłoczuły, choć oczywiście wtenczas nie znałam tej nazwy.

Nie mam żadnych wspomnień związanych z rodzicami (Ojca wydaje się trochę pamiętam, jak brał mnie na ręce i śpiewał piosenkę o Krakowiakach. Ale być może scenę tę sobie tylko wyobraziłam). Znałam ich tylko z opowiadań i przede wszystkim z fotografii. Właśnie dzięki zdjęciom mogłam się nimi cieszyć, być blisko. Wpatrywałam się godzinami w ich twarze, stroje... Pamiętam zdjęcia ojca w kapeluszu i trenczu w stylu lat 50. Taki przystojny, uroczy mężczyzna. Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę mój tato. Kiedy przyjechałam do Stanów Zjednoczonych i zaczęłam studiować sztukę graficzną, wróciło dawne oczarowanie. Pamiętam, że na zajęciach z czarno-białej fotografii ktoś wywoływał w ciemni zdjęcia starych fotografii. Pomyślałam, że gdybym miała dostęp do moich rodzinnych albumów, pewnie byłabym w stanie skopiować i powielić moje drogocenne pamiątki.

Pierwsza pani pasją była chyba jednak muzyka

Muzyka wciąż jest moją pasją, aczkolwiek nie pracuje w tej dziedzinie. Rzeczywiście wywiozłam z Polski wykształcenie muzyczne. Ukończyłam w Warszawie średnią szkołę muzyczną, a potem Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina. Studiowałam na wydziale pedagogicznym w klasie dyrygentury chóralnej profesora Antoniego Szalińskiego. Po skończeniu studiów nie czułam się jednak na siłach, żeby pracować jako dyrygentka.

Dyrygent musi się odznaczać siłą fizyczną. Czy dlatego poniechała pani myśli o tej karierze?

Nie, raczej ze względów psychologicznych. Myśmy w mojej rodzinie nie byli chyba przygotowywani do podbijania świata. Ja zawsze chowałam się po kątach. Po obronie pracy magisterskiej dostałam propozycję pracy na uczelni i pisania doktoratu, ale w tamtym czasie nie wierzyłam, że mogłabym temu podołać. Nie było też wtedy w moim życiu nikogo, kto dodałby mi odwagi.

Czy nie myślała pani, żeby w Chicago powrócić do muzyki?

Czasami czuję się, jakbym zdradziła moje muzyczne talenty i próbuje wyobrazić siebie znowu za pulpitem lub w roli nauczyciela muzyki. Mam jednak tak wiele innych rzeczy do zrobienia i tak wiele innych fascynacji, ze muzyka ucieka mi trochę spod kontroli. Dwa lata temu znalazłam sobie miejsce w altach w chórze kościoła Św. Patryka, gdzie czuję się doskonale. Fotografuję jednak fortepiany! Moje spotkanie fotograficzne z pianinem Paderewskiego traktuję jako jedno z moich najwspanialszych muzycznych doświadczeń.

Współpracuje pani z poetką i tłumaczką Ewą Chruściel. W jaki sposób jej poezja wpływa na pani twórczość fotograficzną?

Ewa Chruściel jest moją pokrewną duszą. Kilka lat temu razem "ubierałyśmy" graficznie jej pierwszy tomik poezji Furkot. Prosiłam ją wtedy o wyjaśnienie poetyckich intencji, chciałam bowiem jak najlepiej wybrać prace fotograficzne. Poezja Ewy w pewien sposób przywoływała moje obrazki z dzieciństwa, które później nazwałyśmy "spots of time". Rok temu przeczytałam "A Life" - nowy jej utwór poetycki pisany w języku angielskim w postaci krótkich paragrafów. Pierwszy z nich zaczyna się zdaniem po polsku: "Kraina na bosaka. Your first sentence will always be in your native lung." Potem jest wspomnienie babci, jabłek, miodu, studni i całej sceny, którą widzę tak jak moje własne podwórko. Czytając kolejne paragrafy wyobraziłam sobie ich treść na płótnach rozwieszonych na podwórku moich dziadków. Tak zrodził się pomysł na fotografie drukowane na płótnie pokrytym emulsją światłoczułą. Prezentowałam je już na wystawie w Domu Książki D&Z. Natomiast w przyszłym miesiącu moje płócienne prace będzie można zobaczyć w ARC Gallery przy 734 N. Milwaukee Avenue. 9 września o godzinie 6:00 po południu odbędzie się tam również wieczór poetycki Ewy Chruściel. Zapraszam.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor