----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 sierpnia 2006

Udostępnij znajomym:

Jakiś tydzień temu, kiedy nie było jeszcze tak gorąco, klimatyzacja przebywała głównie w stanie spoczynku, termometry w skali Farenheita nie wskazywały przeraźliwego numeru 100, wybrałam się na wieczorny spacer w towarzystwie przystojnego bruneta. Noc była przyjemna. Jezioro szumiało falami jakby było co najmniej tropikalnym morzem. Lekka bryza chłodziła miasto i wieczornych plażowiczów. Usiedliśmy na kamienistym nasypie przy ulicy Fullerton. Spojrzeliśmy na majestatyczny widok. Tak się złożyło, że oboje w niedługim czasie wyjeżdżamy z Chicago. Kolega jedzie do Kraju Wschodzącego Słońca uczyć chińskie dzieci angielskiego, a ja po prostu na dłużej wracam w rodzinne strony. Patrząc tak na to puszące się miasto zgodnie stwierdziliśmy, że będziemy za nim tęsknić.

Chicago jest jednym z najbardziej przyjaznych miast. Dobrze jest być jego mieszkańcem. Nie jest ani zbytnio pędzące, a już na pewno nie opóźnione. Nie jest zbyt duże, ni zbyt ciasne. Jest pełne niespodzianek, a jednocześnie bardzo przystępne.

O tym, że prędzej czy później zatęsknię za Chicago jestem pewna. Dobrze jest lubić miejsce, w którym żyjemy. Dobrze jest zapuszczać w nie korzenie. Niekoniecznie na stałe, ale na tyle głęboko, by móc nimi czerpać energię, jaką wysyła miasto.

Być może wyda się to komuś dziwne, ale najbardziej chyba będzie mi w Polsce brakować chicagowskich restauracji. Nie jestem smakoszem tak zwanej polskiej kuchni, na dodatek sama nie gotuję, więc bardzo często korzystam z ofert kulinarnych przeróżnych lokali. Wtedy wiem na pewno, że zjem smacznie i nie muszę zmywać. Z niecierpliwością będę oczekiwać powrotu do wszystkich tajskich i chińskich jadłodajni, a przede wszystkim do Cozy Noodles and Rice, ekskluzywnych sushi barów jak Tsuki i Kaze, amerykańskich diner"ów, w tym mojej ulubionej Caliope. Nie samym jedzeniem jednak człowiek żyje, trzeba też coś pić. Oczywiście bary i puby są na całym świecie, a i w ojczyźnie ich nie brak. Mam do barów słabość. Gdziekolwiek się znajduję dłużej niż miesiąc, staram się znaleźć własne miejsce posiedzeń. W Chicago polubiłam "dives", czyli obskurne, ciemne, tanie bary, gdzie zawsze spotkać można stałych bywalców przesiadujących nad szklanicą przez cały tydzień i opowiadających niesamowite historie o wojnie w Wietnamie, albo o szpitalu dla zwierząt. W tych barach obowiązkowo stoi grająca szafa i jest jedną z głównych jego atrakcji. Za grającymi szafami też zatęsknię. Wkładasz dolara i czekasz na swój kawałek. Możesz czekać cały wieczór, a przy odrobinie szczęścia usłyszysz go za chwilę. W zależności od knajpy masz większy lub mniejszy wybór, ale zawsze gwarancję znalezienia czegoś co odpowiada twoim uszom.

Najlepsze szafy grają w Simon"s Tavern, Carol"s Pub, California Clipper.

Z restauracjami i barami ściśle związane jest życie towarzyskie, a to nie istniałoby bez innych ludzi. Zatęsknię za różnorodnością masy ludzkiej w ogóle i za przyjaciółmi z Argentyny, Anglii, Kuby, Hiszpanii, Libanu i Nowego Yorku w szczególe. Za tłokiem w metrze, którego panicznie nie cierpię też pewnie będę tęsknić podczas jazdy poznańskim tramwajem. Choć nie powiem, że będzie mi brakowało ciągłych niedyspozycji brązowej kolejki, spowodowanych jej modernizacją, to przyznam że widok na jej trasie za każdym razem zapiera mi dech w piersiach.

Chicago można pokochać jeśli tylko poświęci się mu trochę czasu. To chyba tak jak w każdym związku, w relacji miasto - ja istnieje szereg faz. Najpierw ogromny zachwyt, zauroczenie: wspaniała linia brzegowa, ogromne wieżowce, bogate wystawy sklepowe, muzea, parki. Potem może nawet rozczarowanie papierowymi budynkami, brudnymi dzielnicami na zachodzie i północy miasta, tylko po to, by odkryć piękno w drobiazgach, w odcinkach ulic, w starej zabudowie. Wyprawy odkrywcze najlepiej odbywać na nogach. Brak samochodu i całkowite uzależnienie od komunikacji miejskiej CTA mają swoje plusy. Dzięki ciągłym kalkulacjom jak dostać się z miejsca A do miejsca B poznałam mapę Chicago jak żadną inną. Eskapady rowerowe są w miesiącach wiosenno-letnich bardzo pomocnym elementem poznawczym, szczególnie ze względu na wielość ścieżek rowerowych i ogromną ilość stojaków na rowery rozsianych po całym mieście. Jest tylko jeden mankament: stale wydawałoby się rosnąca liczba złodziei rowerowych.

Wracając jednak do jasnej strony życia w Wietrznym Mieście, które jest jak sernik z rodzynkami mojej mamy. To jedyny delikates z dzieciństwa, którego smak i zapach wrył się w moją pamięć na zawsze. Moje rodzeństwo nie lubi rodzynek. Zawsze wydłubuje i odkłada na bok talerzyka. Ja wręcz przeciwnie, wybieram kawałki z największą ich ilością. Aglomeracja miejska jest ciastem dobrze wypieczonym, bo to dobrze urbanistycznie zaplanowane miasto. Rodzynki to jego urocze zakątki, które wyszukuję i pożeram ze smakiem. Lincoln Square, Andersonville, Wicker Park, Logan Square, Pilsen. Każdą z tych dzielnic warto odwiedzić, w każdej z nich znajdują się restauracje, kawiarnie czy piekarnie serwujące pyszności nie z tej ziemi, butiki z antykami i ubraniami vintage, czy znowu galerie, bary i kluby, mieszające kulturę z rozrywką. Wszystkie te zakątki zioną wolnością, kreatywnością, młodością i chęcią życia. Mają bogate tradycje ale czuć, że patrzą w przyszłość. To są miejsca, dla których można pokochać Chicago i warto je jak najwcześniej dla siebie odkryć. Za nimi zatęsknię.

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor