----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 września 2006

Udostępnij znajomym:

Czy ktoś z szanownych czytelników wie gdzie w Chicago rosną kasztanowce? Czy te drzewa, tak symptomatyczne dla każdego polskiego ucznia, w ogóle kwitną i owocują na Środkowym Zachodzie? Pośród wielu dziwnych roślin, krzewów i drzew o liściach wielkości parasola czy kształcie banana, nie ma kasztanów. Przynajmniej ja żadnego nie znalazłam, choć zazwyczaj intensywnie przyglądam się otaczającemu mnie światu, także temu zielonemu.

Jesień, a szczególnie wrzesień, to dla mnie od zawsze czas melancholii. Nie żebym zaliczała się do romantyczek albo szczególnie kontemplowała głębię egzystencji z uwzględnieniem jej duchowej strony, bynajmniej, a wręcz przeciwnie, stawiam na hedonizm i żyję dniem dzisiejszym. Kiedy jednak liście opadają z drzew nawet największego racjonalistę dosięga "smutek i nostalgia". Stan melancholii znawcy poetycko określają radością smutku. Stan ducha jak najbardziej pożądany i zalecany w odpowiedniej dawce. Mnie przydarza się zazwyczaj na przełomie sierpnia i września, kiedy słoneczko nie przygrzewa już tak mocno, bądź zwodniczo przypieka za dnia, by w nocy dać nam marznąć pod lekką jeszcze kołdrą. Nachodzi mnie pod koniec wakacji, kiedy rozpływają się letnie miłości, blednie opalenizna, a po głowie błąka się przebój z lamusa "bo mnie jest szkoda lata...". Czy wreszcie dopada mnie w momencie bliskich spotkań pierwszego stopnia z domem rodzinnym, przyjaciółmi i miejscami z dziecinnych lat.

Rok szkolny dopiero się rozpoczął. Dzieciaki, niektóre niechętnie, inne z ochotą wróciły do szkoły. Mnie przyszło powspominać szkolne lata, jako że wrzesień spędzam w rodzinnym miasteczku, objadając się tłustymi obiadkami mojej mamy, spacerując utartymi szlakami, śpiąc do godzin popołudniowych, licząc leniwie upływający czas przed powrotem do Chicago. Jak można spędzać czas w małym mieście na zachodzie Polski, otoczonym dziesiątkami jezior? Aktywność ruchowa wysoce zalecana, tym bardziej, że opiekuńcza mama pomiędzy głównymi posiłkami zawsze znajdzie sposób na namówienie mnie na kawałek ciasta, lody, likier jajeczny, czy na jakąś inną bombę kaloryczną. Rower okazał się świetnym sposobem na małomiasteczkową nudę i słaby repertuar polskiej telewizji. Zresztą rower to niezły pomysł na życie w ogóle. Znam takich co potrafią przepedałować całą Recreation Drive nad chicagowskim jeziorem w dziesięciostopniowy mróz i równie silny wiatr. Tymczasem pogoda wrześniowa sprzyja rowerowym eskapadom czy to w Chi-town czy gdziekolwiek indziej.

Dzisiejsze pedałowanie zawiodło mnie przed gmach mojego liceum. Akurat wieją silne wiatry, takie co to literalnie potrafią łamać konary drzew. Na szkolnym podwórku wiele się nie zmieniło. Dostawiono kilka ławek, co się chwali, bo za moich czasów na przerwach siadało się na murku od ogrodzenia, no ale wtedy jeszcze w Unii Europejskiej nie byliśmy. Budynek tak jak był odrapany tak jest, choć pewnie i to się w najbliższych latach zmieni. Te same wrota szkolne w postaci wypaczonych drzwi, które na dźwięk dzwonka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, natychmiast się otwierały i z tego otworu niby-gębowego wylewał się jęzor rozwrzeszczanej młodzieży, z głowami w chmurach, pełnymi nadziei.

Wcześniej wspomniany silny wiatr zachodni ostro napsocił. Złamał sporą gałąź starego kasztanowca. Ba, przepołowił drzewo na pół, rzucając jego część, brzemienną niedojrzałymi kasztanami, na sam środek szkolnego boiska. Ten sam kasztanowiec jeszcze parę miesięcy temu kwitł na biało, czy różowo, tego szczegółu nie pamiętam. Dawał sygnał do rozpoczęcia matur, jakże kontrowersyjnych w Polsce anno domini 2006.

Patrzę teraz na śmieszne owoce, z których kiedyś wyczarowywałam całe światy. Jasnozielona łupina, najeżona kolcami, ochrona przed łakomymi ptakami. Jak się ją obcasem rozdepcze ukazuje się biały miąższ i miękki, kasztanek w tym samym kolorze. A jak by tak jeszcze z dwa tygodnie na drzewie pobyły, potem spadły, o ziemię się rozbiły, brązowy orzech z kremową łatką uwolniły, można by je zebrać, przebierać między palcami, cieszyć się ich gładkością.

Lata szkolne wspomina się zawsze miło. Tęskni do ich beztroski, bezinteresownych przyjaźni, bezmiaru możliwości i pomysłów na życie. Nie pamięta strachu przed surowym nauczycielem, złych ocen, dokuczających kolegów.

Przypominam sobie zabawne anegdoty. Na przykład moja pani od fizyki swoimi regułkami doprowadzała całą klasę do bólu brzucha, spowodowanego tłumionym śmiechem, a jej słynna instrukcja obsługi lupy: "oko należy umieścić po przeciwnej stronie lupy co przedmiot" to już klasyka powtarzana przy okazji klasowych spotkań.

Moi koledzy ze szkolnej ławy to teraz osoby dorosłe, niektórzy z nich założyli własne rodziny, mają już dzieci. Część po studiach wróciła w rodzinne strony, lecz wielu rozjechało się po całym świecie w poszukiwaniu własnej drogi. Typowy wyznacznik czasów, w jakich żyjemy. Takie czynniki jak sytuacja ekonomiczna Polski, ale również łatwość podróżowania, błyskawiczny przepływ informacji, czy choćby ciekawość świata spowodowały, że w każdym kraju Europy mam się u kogo zatrzymać, a w samych Stanach Zjednoczonych mieszkają cztery dziewczyny, które przed dekadą razem chodziły do szkoły otoczonej kasztanowcami.

W Chicago jest przecież ulica Chestnut, czyli Kasztanowa, ale nawet na niej drzew tych nie znalazłam. Kasztanów o których mówię, nie można uprażyć nad ogniskiem, to nie gatunek jadalny kojarzony z paryskim placem Pigal. Mama po kryjomu wrzucała mi brązową kulkę do kieszeni fartuszka szkolnego. Na szczęście.

Jeśli w Chicago rosną kasztanowce, bardzo chciałabym je znaleźć. Może ktoś wie, czy są w tym mieście kasztany.

Iza Głuszak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor