Anna Mycek-Wodecka, absolwentka Wydziału Grafiki i Malarstwa (dwa dyplomy) Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, przez 13 lat pracowała na stanowisku kierownika artystycznego "Chronicles of Culture" w Rockford. Jest autorką ilustracji książki dla dzieci "How Would it Feel?" oraz licznych projektów graficznych i malarskich, między innymi dwóch obrazów na szkle na ordynację w Watykanie, oraz wystaw indywidualnych i zbiorowych w U.S.A., Francji, Austrii i Szwecji. Ostatnie jej dziecko to "Minutka - The Bilingual Dog", autorska książka o przygodach dwujęzycznego pieska. Aktualnie zajmuje się promocją rysunków polskich kościołów Chicago, które wykonał jej ojciec, doktor architektury Politechniki Warszawskiej, obecnie na emeryturze.
Danuta Peszyńska: Jak to się stało, że znalazła się pani w Rockford?
Anna Wodecka: Kiedy nasza córka Natalka miała roczek, poważnie zachorowała. Lekarze w Warszawie zasugerowali, żebyśmy spróbowali leczyć ją za granicą. Wyjechaliśmy więc do Austrii. Mała była na badaniach w szpitalu w Wiedniu, kiedy wybuchł stan wojenny. W ten właśnie sposób los zadecydował za nas - wrócić nie możemy, więc zaczynamy przygodę emigracyjną. Przez półtora roku czekaliśmy na wizy amerykańskie. Pierwsze swoje urodziny Natalka obchodziła na walizce w Warszawie, drugie w Austrii a trzecie już w Stanach. Była cała pulchna i zdrowa. Okazało się, że żadnej lamblii - jak początkowo podejrzewano - nie miała.
Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, mąż otrzymał propozycję pracy w angielskiej firmie inżynieryjnej w Rockford. Jak tam przyjechaliśmy, to myślałam, że sobie strzelę w łeb. Zupełna pustynia intelektualna. Wkrótce jednak dowiedziałam się, że na tej pustyni mogę spotkać Leopolda Tyrmanda. Tak, wierzyć się nie chciało, że sam Tyrmand gości w Rockford! On jednak nie "gościł", lecz mieszkał i pracował w tym nijakim amerykańskim miasteczku. Ściągnął go dr John Howard, założyciel i rektor Rockford College, który tak bardzo się nim zafascynował, że powierzył mu stanowisko wiceprezesa kierowanego przez siebie konserwatywnego Rockford Institute i założył mu własne pismo literackie, co zawsze było marzeniem pana Leopolda. Tyrmand został więc redaktorem naczelnym "Chronicles of Culture".
W książce "Amerykański brzeg Leopolda Tyrmanda" przywołane zostały również pani wspomnienia związane z legendarnym pisarzem. Jak wyglądało to "druzgocące" dla pani pierwsze z nim spotkanie?
- Kiedyś nasi wspólni znajomi urządzili kolację, na której miał gościć również Mistrz z żoną. Celem spotkania był między innymi miniwernisaż moich prac.
Zatargałam więc wszystkie swoje ambitne rysunki. Zrobiłam małą wystawę i czekałam na… pochwały. Tyrmand nic nie mówił, chodził, patrzył, mlaskał, mruczał. Ja w tym czasie mało się nie rozpuściłam. Chodził tak przez pół godziny, wreszcie zapytał, czy sama to wszystko zrobiłam. Zdziwiona potwierdziłam. W odpowiedzi usłyszałam tylko - "No tak, wszystko do dupy!"
Nokaut całkowity. Ciemno w oczach… To ja, młodziutka absolwentka Akademii Sztuk Pięknych z czerwonym (najlepszym! niebieskie były normalne) dyplomem dwóch fakultetów - grafiki i malarstwa, a tu taki straszny i bezlitosny werdykt!
Byłam absolutnie zdewastowana. Kiedy na drugi dzień zadzwonił Tyrmand z wymówką, dlaczego mnie jeszcze nie ma w redakcji. Wyjąknęłam tylko, że przecież moje prace są do ..., no to po co... A na to on: "No są, ale jest szansa na poprawę".
I tak zaczęłam robić rysunki dla "Chronicles".
Tyrmand miał opinię człowieka apodyktycznego. Współpraca z nim nie była chyba łatwa?
- Wciąż dostawałam od niego straszne cięgi. Krytykował mój strój, fryzurę... Najbardziej oberwało mi się kiedyś za buty - "Jak można takie paskudzwa nosić? Buty to niezwykle ważna sprawa i trzeba zawsze mieć najlepsze!"
Z perspektywy patrząc, doskonale Tyrmanda rozumiem. On mnie traktował jak córkę. Ale wtedy tego tak nie odczuwałam. Byłam młodą dziewczyną i taka krytyka mnie piekielnie bolała. Ja się go strasznie bałam, bo on walił prosto z mostu, bez żadnych eufemizmów. Pracowaliśmy razem ponad rok. To wszystko dziś wydaje mi się takie surrealne. Trzeba było wtedy notować, zapisywać, zostawiać ślad tych dni z niepowtarzalnym, wspaniałym facetem. Zostały tylko krótkie urywki pamięci.
Bała się go pani, ale pewnie i podziwiała. Jaki był Tyrmand?
- Spotkać Tyrmanda w Rockford to wydawało się zupełnie nieprawdopodobne.
Zapytałam go kiedyś, jak się tam zna- lazł. Powiedział, że życie go przyniosło. Nieraz mówił, że Rockford to są takie polskie Katowice - "Ciemnica kompletna. Ale trzeba umieć w życiu wybierać najlepsze z najgorszego. Zawsze chciałem mieć pismo i je mam" - powtarzał. Spełniło się marzenie jego życia. No i koniecznie chciał naprawiać Amerykę. Był czarujący, inteligentny, błyskotliwy, kochał piekno, kochał piękne kobiety.
Pracowała pani w "Chronicles" jeszcze długo po nagłej śmierci Tyrmanda. Jakie znaczenie miał ten okres dla pani rozwoju artystycznego?
- Tyrmanda już wśród nas nie było, kiedy zaproponowano mi etat dyrektora artystycznego pisma. Budżet był skromny, dlatego wiele ilustracji musiałam robić sama. Miało to tę dobrą stronę, że byłam wciąż zmuszana do kreatywnej pracy. Udało mi się pozyskać do współpracy znakomitych polskich artystów, m.in. mojego profesora z Akademii Sztuk Pięknych Maćka Urbańca, Witka Sadowskiego czy Janusza Kapustę. Za swoje największe osiągnięcie jednak uważam przeforsowanie kandydatury Zbigniewa Herberta do - zainicjowanej właśnie przez Tyrmanda - nagrody literackiej Ingersoll. I Herbert ją otrzymał. Był już wtedy niestety zbyt chory, żeby przylecieć do Chicago. Ceremonia rozdawania nagród odbywała się co roku z wielką pompą w Drake Hotel. Blacktie, długie, rozłożyste suknie... Urocze widowisko i wspaniałe przeżycie, w którym brałam udział, spotykając sławy literatury światowej, jak Mario Vargas Lliosa czy Muriel Spark. Na uroczystość zjeżdżał George O"Neil Jr. z rodziny Rockefellerów, jednych ze sponsorów magazynu.
Z pracy zrezygnowałam po 13 latach - i to w dosyć dramatycznych okolicznościach - ponieważ "Chronicles" stały się bardzo konserwatywne, nawet nacjonalistyczne. Musiałam przemycać swoje idee, które nie do końca były zgodne z programem pisma. Po odejściu stamtąd związałam się z redakcją Encyklopedii Britannica, gdzie pracowałam jako Art Department Manager. Po trzech latach zdecydowałam się robić "swoje rzeczy".
I wtedy właśnie zaczęła pani naprawdę twórczo żyć...
- Życie to jest jeden wielki cud. Zajmowałam się wówczas różnymi dziwnymi rzeczami, między innymi malowałam obrazy na starych oknach i drzwiach. Weszłam kiedyś do malutkiej galeryjki w Barrington ze swoim pracami. Poznałam tam nie tylko uroczą i dystyngowaną właścicielkę, Alicie Stansfield, ale również dzięki niej - Mariko, Japonkę, która tworzy przecudowne formy biżuterii. I tak zaczęła się moja kolejna przygoda artystyczna. Tak mnie jej prace zainspirowały, że wymyśliłam sposób na ich fotografowanie. Wykonałam około 1,200 zdjęć. Część z nich znalazła się w przygotowanym przeze mnie katalogu. Zrobiłam jej całą kampanię reklamową. Przeżyłam rok cudownej pracy. Bo były i przyjaźń, i pieniądze, i satysfakcja, czyli wszystkie trzy składniki szczęścia. Mariko miała już wystawę w galerii w Japonii, gdzie na ścianie wisiały moje plakaty. W październiku otwarta zostanie tam jej druga wystawa, tym razem w najlepszej galerii w Tokio.
Jak doszło do powstania książki "How Would it Feel?"
- Z autorką tekstu, Mary Beth Goddard, współpracowałam w redakcji "Chronicles". Ona miała własny biznes w Wisconsin i robiła nam rozbicie na kolory. Kiedy się poznałyśmy, była młodziutką dziewczyną. Bardzo chciała mieć dziecko i w końcu udało się jej zajść w ciążę. Dziecko, niestety, urodziło się z licznymi defektami. Mały musiał być bez przerwy podłączony do maszyn, nie mógł mówić, bawić się z innymi dziećmi. A przy tym był niesamowicie inteligentnym chłopczykiem. Sam nauczył się języka migowego, żeby móc się porozumiewać z matką. Kiedy Alex miał roczek, Mary Beth napisała dla niego cztery zwrotki wiersza. Przysłała mi je z prośbą o zilustrowanie. Bardzo mnie te wersy wzruszyły. Potem napisała kolejne zwrotki. I w pewnym momencie zrodził się pomysł, żeby stworzyć z tego książkę. Zajęło nam to kilka lat, bo w tym czasie pracowałyśmy i wychowywałyśmy dzieci.
Nie od razu wzięła się też koncepcja na rysunki. Na początku chodziłam po księgarniach i bibliotekach, przeglądałam książeczki dla dzieci, podpatrując dokonania innych. Ale nic mnie nie porywało. W końcu pomyślałam, że muszę to zilustrować sama dla siebie. I zaczęłam dłubać. W krótkim czasie miałam już sześć rysunków. Mary Beth była oczarowana. A kiedy zobaczyła całą serię, nie mogła oczu od nich oderwać. A teraz jeździmy i podpisujemy książkę w Barnes &Noble, Borders i innych amerykańskich księgarniach. Przed świętami Bożego Narodzenia, zaraz po ukazaniu się "How Would it Feel?", miałyśmy spotkanie w Domu Książki D&Z.
Książka została pięknie wydana przez Inner Traditions, Bear Cub Book. Jak udało się wam dotrzeć do tego wydawnictwa?
- Dzięki Mariko, która zakochała się w naszym dziełku. Ona wysłała manuskrypt do swojej koleżanki w Connecticut. Ta z kolei przekazała go znajomemu prawnikowi. Pomyślałam, że tak będą sobie przekazywać chyba w nieskończoność. Zarazem jednak zwiększało się grono naszych pierwszych czytelników, z czego można było się tylko cieszyć. Ja już wówczas sporo czasu spędzałam w Polsce, ponieważ mój ojciec poważnie zachorował. Siedząc któregoś dnia przy jego łóżku w szpitalu dowiedziałam się, że prawnik wysłał książkę do swego przyjaciela, który jest właścicielem dużego wydawnictwa. Książka się spodobała i zostanie wydana. Nie muszę dodawać, jaka była moja reakcja. Książka ma być wydrukowana tuż przed Świętami i Ojciec do zdrowia powraca…Ach te cuda…
Czy przygotowuje pani już następną książkę?
- Niedawno sama napisałam i zilustrowałam książkę o swoim piesku dwujęzycznym. Wabi się Minutka i jest nieprawdopodobnie śmieszny, malutki i cały włochaty. Pomysł zrodził się niespodziewanie. Któregoś dnia do mojej córki Natalki przyszła koleżanka. Rozmawialiśmy ze sobą po polsku i po angielsku, tak też zwracając się do psa. W pewnym momencie mała zareagowała: "Mrs. Wodecki this is incredible. Your dog is bilingual. She is smarter than I am. I can"t speak another language..." Tak mi się jej spostrzeżenie spodobało, że zaczęłam robić szkice. Tekst jest prosty i bardzo lapidarny. Opowiada o codziennych zmaganiach Minutki. O jej zabawach, psotach i "heroicznych" dokonaniach. Pomyślałam, że taka książeczka może motywować dzieci do nauki języków ("bo jak to, pies potrafi się nauczyć, a ja nie"). Manuskrypt wysłałam do wydawnictwa w Chicago, które specjalizuje się w publikacjach dwujęzycznych. Obecnie jednak zaangażowana jestem po uszy w promocję twórczości rysunkowej mego ojca. To są genialne rzeczy i boję się, żeby nie przepadły.
Przeglądałam właśnie książkę "Spotkania z mistrzami", którą napisał i opatrzył rysunkami pani ojciec, doktor inżynier Tadeusz Mycek. To niezmiernie ważna i zajmująca pozycja poświęcona wybitnym postaciom polskiej architektury.
- Mój ojciec był wykładowcą na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Wymyślił między innymi projekt rehabilitacji budownictwa w Polsce. Kiedy w latach 70. bezlitośnie rozwalano wszystkie stare domy, on walczył, żeby je zachować i rehabilitować. Zawsze także świetnie rysował. Kiedyś pisał do "Stolicy" i innych polskich czasopism artykuły o architekturze i jej twórcach, które ilustrował własnymi rysunkami. Bohaterami tych felietonów byli mistrzowie polskiej architektury, jego profesorowie, przyjaciele i współpracownicy. Paręnaście lat temu postanowił materiały te zebrać w książkę, a ja mu pomogłam zrobić układ graficzny. Znalazła się także sponsorka i wyszła z tego wspaniała publikacja. Przez całe ostatnie gorące lato ojciec siedział znowu w domu, "w gatkach" - jak mi donosił - i rysował Łódź. Zrobił prawie 200 prac. Próbował zainteresować nimi władze tego miasta. Rysunki bardzo się podobały, tylko nie znalazły się pieniądze na ich opublikowanie czy chociażby pokazanie. A szkoda, bo wielu domów utrwalonych jego kreską już przecież nie ma. Kiedy dwa miesiące temu ojciec ukończył serię poświęconą Łodzi, z taką samą pasją zaczął szkicować polskie kościoły w Chicago.
Frapujący temat dla architekta i rysownika. Czy rysunki powstają na podstawie fotografii?
- Kiedy ojciec był w Chicago parę lat temu, obeszliśmy prawie wszystkie polskie świątynie. Wiele z nich, zwłaszcza tych najstarszych, wywarło na nim ogromne wrażenie. Tak więc w to upalne lato tato siedział i nie wypuszczał kredki z dłoni. Rysował czym się dało: grafitem, kawałkami kredek mojej córki, flamastrami. Kiedy zobaczyłam pierwsze prace... To jest poezja - wykrzyknęłam przez telefon.
- "Poezja, nie poezja, jak skończę serię, to ci wyślę w tubce" - usłyszałam po drugiej stronie.
Niedawno otrzymałam przesyłkę. Otworzyłam "tubkę" i padłam na kolana. Zadzwoniłam od razu do Muzeum Polskiego, lecz terminy wystaw zarezerwowane są tam na lata. Okazało się jednak, że taka wystawa będzie mogła się odbyć w pobliskim kościele Świętej Trójcy - i to już w październiku - w ramach uroczystości jubileuszowych - stulecia konsekracji świątyni. Rysunki zostaną pokazane także w Domu Książki D&Z, prawdopodobnie w grudniu tego roku. Zachęcam do obejrzenia. To nie są banalne realistyczne obrazki, ale etiudy rysunkowe. Pozwalają spojrzeć inaczej na te znane i tak nam drogie budowle.
rozmawiała Danuta Peszyńska