Już wsiadając do samolotu LOT"u, który ma mnie zabrać do Polski, pilnuję się, żeby nie wtrącić do rozmowy jakichś amerykanizmów. Straszy mnie duch ś.p. Kazia Dejny, który chociaż nigdy nie nauczył się angielskiego, to już po pół roku w Anglii twierdził, że zapomniał po polsku. Czasem się więc zawaham, czasem zastanowię, ale staram się, żeby moja polszczyzna podczas wakacji w Polsce była bez zarzutu. Poszturchuję syna, żeby się też swoim polskim popisał, wprawiając mnie w matczyną dumę. Ale rezultaty są, co tu dużo mówić, rozmaite; bo i czego można się spodziewać, gdy ktoś obraca się w amerykańskim środowisku w pracy i musi mówić po angielsku do współmałżonka w domu? A wśród polskich znajomych w Stanach szczególnie ostre rygory językowe nie obowiązują. Opowiadam więc koleżance, jak to misnęłam autobus, albo kupiłam świetny outfit, zapominając jak gorszyłam się tego rodzaju wyrażeniami tuż po pierwszym przyjeździe do Ameryki.
Przysłowiowe bojsy fajtujące na kornerze, na których trzeba luknąć, to tylko wierzchołek góry lodowej zwanej polonijną mową. Język polonijny kształtował się od początku pobytu Polaków w Stananch Zjednoczonych i był odzwierciedleniem ich wchodzenia w nowe realia życia w społeczeństwie amerykańskim. Nie znali polskich odpowiedników amerykańskich technologii, instytucji i sportów, więc odmieniali angielskie słówka, żeby przynajmniej brzmiały swojsko. Stąd wszechobecna dawniej, a obecnie zanikająca już, na szczęście, "kara", czyli samochód. Pamiętam jedną miłą starszą panią, która mi kiedyś oznajmiła, że była "na turze" w Polsce; zanim się zorientowałam, że chodzi o zorganizowaną wycieczkę, oczyma wyobraźni już widziałam starszą panią galopującą poprzez Puszczę Białowieską. Natomiast "bara", czyli bar z wyszynkiem, funkcjonował w niemalże każdej polskiej społeczności.
Przeglądam dział ogłoszeń z Dziennika Chicagoskiego z 17 maja, 1935 roku. Na sprzedaż za $40 wystawiony jest "$160 parlorowy garnitur używany 2 miesiące wzięty od kostumera", czyli zestaw mebli do salonu od klienta. A zaraz obok ktoś inny proponuje "skład cygar z propertami ... na byznesowej ulicy" oraz "murowany dom na sprzedaż za morgecz." Wiele ogłoszeń proponuje wynajem pokoi za "niewielki rent". Pod nagłówkiem "Bondy i akcye" znajdziemy natomiast ogłoszenie o pożyczkach, które nie wymagają "żadnego indorsowania," a w usługach królują "wszelkie roboty plumbiarskie".
Prawdziwa kasza zaczyna się, kiedy mowa jest o amerykańskich urzędach. Dziennik Chicagoski z 15 kwietnia, 1935 roku pisze na przykład: "Wybory odbędą się jutro.... Demokraci wysunęli w tej kampanii cały tykiet na wszystkie urzędy miejskie, t.j. na mayora, skarbnika, klerka miejskiego, i dziesięciu aldermanów, t.j. po dwóch w każdej z pięciu ward". Nie dziwię się tym wyrażeniom, bo i co z nimi począć? Uporczywy wysiłek, aby znaleźć polskie odpowiedniki amerykańskich wyrażeń też czasami może przecież przynieść komiczne rezultaty. Stąd w gazetach z tego samego okresu "rzucacze", "łapacze" i "bijaki" grające w "piłkę metową" albo "piłkę miękką" brzmią zdziebko śmiesznie. Z czasów współczesnych też można mnożyć przykłady i to nawet w odwrotnym kierunku. Pytałam niedawno polską dentystkę, jak po polsku mówi się "braces" - "brejsys", odpowiedziała mi poważnie.
Z drugiej strony, sporo się kiedyś nagłowiłam, zanim doszłam do tego, że po polsku internetowe @ to, ni stąd ni zowąd, "małpa".
Wszechobecna polonijna mowa raziła i razi purystów i dziennikarzy, dbających o poprawną formę literacką (przynajmniej) pisaną. Aleksander Połczyński-Janta był przedwojennym literatem i znanym dziennikarzem. Do Ameryki przybył tuż po drugiej wojnie światowej i zaczął szukać pracy w prasie polonijnej. Przez pewien okres pracował w Dzienniku dla Wszystkich w Buffalo, starając się walczyć ze zniekształceniami języka polskiego. Po latach wspominał w swoim świetnym Nowym odkryciu Ameryki: "Nic chyba bardziej amerykańsko-polskiego, w złym, niestety, brzmieniu i znaczeniu, niż czasownik badrować, albo baderować, pochodzący z angielskiego to bother, czyli zakłócać, albo zawracać głowę. Mówiło się więc "nie badruj mnie" albo "nie będę się badrować". Odnotowałem też powiedzenie określające jako baderunek coś, co uznano za stratę czasu i niepotrzebny kłopot".
Również w innych redakcjach polonijnych czasopism i gazet po wojnie pojawili się polscy dziennikarze. Większość narzekała na poziom polszczyzny. Na przykład w Gwieździe Polarnej w Stevens Point, Wisconsin, regularnie pojawiało się ogłoszenie sprzedawcy gaci damskich i męskich. Na sugestię zmiany wyrażenia na majtki damskie i męskie - kalesony, lub bieliznę damską i męską, zamawiający ogłoszenie obruszył się: jak się nie napisze wprost, że sprzedaję gacie, jak moi klienci będą wiedzieć, że gaciami handluję?
W Kurierze Polskim z Milwaukee pisał natomiast popularne felietony humorystyczne niejaki Majk. Jego ulubionym zajęciem było przesiadywanie w pobliskiej "barze" i pogaduszki ze znajomkami przy piwie. Majk rozmawiał zazwyczaj o sprawach bieżących i na gorąco komentował to, co się wydarzyło w lokalnej społeczności. Jego język polski był tak celowo zniekształcony rozmaitymi pomysłowymi polonizmami, że czasem trudno było zrozumieć o co mu chodzi; na przykład musiałam się dłużej zastanowić, do jakiej sosejdy Majk chodził, zanim zrozumiałam, że mówił o society, czyli polonijnej organizacji. Zaraz po wojnie, kiedy do Milwaukee przybyło wielu polskich uchodźców, pojawiły się listy domagające się, aby Majk przestał zaśmiecać mowę polską. Rozzłoszczony Majk ogłosił strajk i przez jakiś czas zawiesił swoje felietony. Dopiero na życzenie tych czytelników, dla których jego barowe dywagacje były i śmieszne i zrozumiałe, Majk powrócił na strony Kuriera.
Do moich ulubionych odkryć w czasie wertowania prasy polonijnej należą poniższe fragmenty piosenek polsko-amerykańskich, które znalazłam w Gwieździe Polarnej z 1927 roku. Ich autor, "Seweryn", wydaje się sam śmiać z polonijnej mowy i celowo używa tylu amerykanizmów, ile się tylko da. A więc i my się trochę pobawmy. Pierwsza piosenka opowiada o tym, jak jest w Ameryce - i to w czasach prohibicji.
Proszę się nie gniewać,
Może was zachwycę,
Chcę wam tu zaśpiewać,
Jak jest w Ameryce.
Rzeczy tu bez miary,
Nikt nie cierpi brakiem,
"Strytą" chodzą "kary"
A ludzie "sajdwakiem."
Piękne panien buzie
Użyje kto złapie!
Mieszka się w "hauzie"
A robi się w "szapie".
A u bardzo wielu
"Munsiajn" się gotuje,
Pakują do "dzielu"
Kto "trubel" "sztarduje".
Jest tu człek na "borcie",
Gdy po "pejdzie" szczery,
Domy mają "porcie",
"Rumy" - "rakinciery".
Każdy to jest szczodry,
Tylko ich poznajmy;
W dolarze trzy "kwodry",
"Nykiel" i dwa "dajmy".
Śliczne w piosnce brzmienie,
Lecz dość tych popisów!
Ślę na zakończenie
Trzy "dozyny" "kisów".
Piosnkę malowaną
Drugą wam "sfiksuję".
Śpiewać nie przestanę,
Dalej się "mufuję".
Druga piosenka to współczesny romans obyczajowy pomiedzy Dzianem i Kiejdy, czyli naszymi Jasiem i Kasią.
"Kiejdy" z "Dzianem" idą "strytą",
Bo ją "Dziany" wziął.
"Dzian" po stronach "sajny" czyta:
"Fajny" będzie "sioł".
Ma "nektajzę" piękną taką,
Bo "co on tam dba"?
Ma w kieszeni "ciu tobakę",
Ma i "kwodrów" dwa.
"Dziany, Dziany, czy weźmiesz mnie na sioł? Sej!
"Dziany, Dziany, ja cię lajkuję, o jej!"
"Dzian" zna wszystkie etykiety,
Bo "sport" co się zwie.
Wziął na "obsztes" dwa "tykiety":
Taniej "dajmy" dwie.
"Kiejdy" siedzi przy nim harda,
Pełna słodkich dum,
Bo dostała od "swydharda"
Za "nykla" "ciuj gum".
"Dziany, Dziany, jak dobrze obojgu nam!
"Dziany, Dziany, ja kisa ci za to dam".
"Dziany" takie rzeczy umie
Lepiej niż z nas kto.
Złapał "Kiejdę" we "front rumie",
"kisów" dostał sto.
"kindow" ja obłożył stosem,
Ze szczerości znan. -
Gdy już przeczuł pismo nosem,
Na "frejt" "dziompnal" "Dzian".
"Dziany, Dziany, o jaki z ciebie czort!
"Dziany, Dziany, ja ciebie wezmę na kort."
Ma wyblakłą "Kiejdy" buzię,
Jak kupa tych szmat.
Co tam było w tym "hauzie" -
Wie już o tym świat.
Różnie różnych mianem sczyci
Ten nieszczery los.
"Kiejdy" "bejbka" pcha w "kieryci"
I tak śpiewa w głos:
"Dziany, Dziany, tyś winien tym wszystkim złom.
"Dziany, Dziany, o jaki z ciebie jest "bom"!
Moim zdaniem polonijna mowa jako zjawisko językowe i społeczne jest ciekawym przykładem rozwoju i zmian zachodzących pod wpływem emigracji i konieczności przystosowania się do nowego środowiska. A przy okazji to temat nie tylko ciekawy, ale i zabawny. Mam więc nadzieję, że mieliście Państwo fan i luknięcie na mój następny felieton - a na razie gud baj.
Anna Jaroszyñska - Kirchmann
Department of History
Eastern Connecticut State University
e-mail kirchmanna@easternct.edu