Z cynicznym upodobaniem obserwuję ostatnio publiczne umizgi różnej maści kandydatów na stanowiska polityczne. Bawię się przy tym świetnie. Boki zrywam wysłuchując przedwyborczych przyrzeczeń kandydatów i gwarancji o ich nieposzlakowanej przeszłości. Podziwiam inwencję speców ze sztabów wyborczych w wymyślaniu najbardziej przekonywających strategii perswazji. Ale na spotkaniach przedwyborczych wolę schować się w barze niż śledzić przebłyski szczerości na twarzy kandydata przemawiającego do grupy fundatorów. Bo wszyscy zebrani wiedzą przecież, że gra wyborcza toczy się nie o hasła, ale o kasę.
A tak zwana prawda jest wartością niewymierną.
Podobnie jak postawy moralne kandydatów do rządu dusz. Co nikogo nie dziwi, bo w polityce na sprzedaż jest wszystko, nawet życiorys sierotki, ciemne interesy byłych popleczników, kombatancka przeszłość, czy też niewinność własnych dzieci zachęcających do głosowania na tatusia. Nie mogę pozbyć się wrażenia, rodem z mojej pożal się Boże komunistycznej młodości, że sylwetki kandydujących polityków są skrojone na potrzeby głosującej masy, jak niegdyś życiorysy działaczy proletariackich. Otóż każdy kandydat ma na względzie tylko i wyłącznie absolutne dobro wyborców, walkę z korupcją, podniesieniem podatków i uprawomocnienie wszystkich mniejszości, jakkolwiek by siebie nie definiowały, a także walkę o prawa wszystkich do wszystkiego. Tak więc jest on w równym stopniu rzecznikiem biznesu, jak i taniej siły roboczej, przeciwnikiem korupcji, a zarazem prywatyzacji podstawowych funkcji administracyjnych, zwolennikiem rozszerzenia zasięgu opieki medycznej, ale i podwyższenia pracowniczych kontrybucji za ubezpieczenia, eliminacji duplikujących się stanowisk pracy w służbie zdrowia, a zarazem rozbudowania systemu opieki medycznej, przywrócenia etyki fiskalnej, a jednocześnie otwarcia kolejnego kasyna.
W polityczny kołowrót wtykamy palce i my, polska grupa etniczna. Orientacja polityczna kandydatów nie odgrywa w tym żadnej roli, bo chodzi przecież o to, by się jakoś podłączyć do machiny biurokratycznej, która w zamian za roznoszenie ulotek i obdzwanianie co bogatszych przyjaciół płaci stanowiskiem stanowym, albo przynajmniej intratną koneksją do wykorzystania w przyszłych kontaktach biznesowych. Kosztuje nas to niedrogo, bo to zaledwie kilkadziesiąt dolarów za wejściówkę na zbiórkę funduszy. Niczego nie ryzykujemy wystawiając przed domem tabliczkę z nazwiskiem kandydata, chociaż znam też i takich, którzy zapracowując na opinię lojalnych zwolenników i pobierając kilkadziesiąt tabliczek ze sztabu wyborczego, wstydliwie wożą je ukryte w bagażnikach samochodów.
Absolutnie popieram jakiekolwiek, nawet desperackie wskakiwanie do pędzącego pociągu po władzę. Nawet jeśli będzie to zmuszenie kandydata do zredagowania witryny internetowej po polsku, albo do przesłania na rzecz polonijnego stowarzyszenia kurtuazyjnego listu gratulacyjnego wyrażającego nieco więcej niż tylko bezosobowe zainteresowanie odbiorcy czeku. Obserwując jednak Polonusów na spotkaniach przedwyborczych, ze zdziwieniem zauważam, że w bałwochwałczym poddaństwie wobec aspiranta do urzędu zapominamy języka w gębie. Przyznaję, że niezręcznie jest z pozycji niereprezentowanych przez nikogo w rządzie mniejszości domagać się wpływów politycznych, ale nie od rzeczy byłoby choćby postulowanie zatrudnienia polskojęzycznej obsługi w administracji lokalnej. Zwłaszcza, że stanowimy drugą co do wielkości, po Latynosach, najprężniej rozwijającą się mniejszość etniczną w metropolii chicagowskiej. Tymczasem jakkolwiek zupełnie zrozumiała jest lojalność niektórych organizacji polonijnych wobec sponsorującej je orientacji politycznej, to dziwi krótkowzroczność ich liderów, bo jako że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, więc któregoś dnia partykularne obstawianie jedynej słusznej opcji może okazać się pomyłką. No i co wtedy? Więc może warto byłoby powalczyć o interesy szerzej pojętej grupy etnicznej, a nie tylko o fundusze własnego stowarzyszenia?
Tymczasem, jak widać dokoła, rzeczywistość skrzeczy. Nic więc dziwnego, że w gronie wolontariuszy przygotowujących kampanię wyborczą poszczególnych kandydatów znajdują się zwykle oportuniści desperacko dobijający się o zatrudnienie, odrzuceni aplikanci o pracę, przyjaciele oddający przysługi, walczący o mikrofon byli pracownicy stanowi, aspiranci do polonijnego rządu dusz, ci wszyscy, których można spotkać na każdej innej polonijnej imprezie. Bo choć kandydaci na stanowiska polityczne się zmieniają, to ich polonijne komitety wyborcze są ciągle te same. W gronie zaangażowanych są także ci, którzy po prostu chcą na wyborach zarobić. I daj im Panie Boże zdrowie! A każdy z nich dzieli na niedźwiedziu swój własny kawałek skóry, a nie jakiś tam bliżej nieokreślony interes etniczny.
Kandydaci na stanowiska polityczne halloweenowo przebrani w kostiumy nieposzlakowanych liderów dobijają się do drzwi naszych domów, zaśmiecają skrzynki pocztowe reklamami swoich programów, zostawiają nagrane na taśmę magnetofonową przypomnienia wyborcze i apelują do naszych uczuć obywatelskich. Wszystko po to by wyżebrać od nas wyborczego cukierka, bo a nuż rozpoznamy ich nazwisko na karcie do głosowania albo na poważnie potraktujemy zdewaluowane hasła wyborcze walki z korupcją, malwersacją, czy nepotyzmem. W odróżnieniu jednak od halloweenowych gości, którzy po otrzymaniu poczęstunku zaniechają przysłowiowego tricku, politycy z pewnością świetnie zabawią się naszym kosztem. I to bez względu na to czy na nich głosujemy czy nie.
ez