W starych atlasach półkule świata spoczywały na unoszących się w oceanie żółwiach, a mój świat osobisty stoi siłą przyzwyczajenia. Jak na obrazie Breughla, na którym codzienne czynności przesłaniają upadek Ikara. I podobnie jak bezmyślni wieśniacy z malowidła, którzy schyleni nad uprawą roli nie dostrzegli wyższego sensu, tak i ja odliczam czas sącząc kawę, przysłuchuję się czyimś rozmowom słuchając ulubionej radiostacji, czy też wczytując się w popularne tygodniki.
Mój dzień buduję z małych rzeczy, przypadkowych rozmów i zdarzeń bez znaczenia. Jak poranne pozdrowienie koreańskiego małżeństwa, które otwiera drzwi swojej pralni kiedy przemykam do piekarni. Przyjmując stosy brudnej bielizny z imigrancką gorliwością wymieniają je na obietnicę lepszego życia swych synów. Przeglądam się w ich oszklonych drzwiach i ocieram o ich staromodną przyzwoitość wymachując ręką jak do wspólników w biedzie. Pierwszy łyk kawy łudzi obietnicą nowych wyzwań, które jednak nie nadchodzą. Wraz z plastikowym kubkiem wynoszę z piekarni serdeczne uśmiechy znajomych menedżerek i marzenie o pasji, które jednak pierzcha po drodze do pracy.
Bezsens długich godzin monotonnej pracy zabijam dużą dawką kawy i powierzonymi mi fragmentami cudzych życiorysów. Poranny niepokój oswajam codziennie gorącym prysznicem, a zmarnowany czas wynagradzam sobie zapachem gorącego pieczywa. Wielkie plany życiowe rekompensuję codzienną rutyną, a egzystencjalne szczęście - drobnymi zakupami. Zamiast głębi przeżyć - mała stabilizacja. Zamiast życiowego spełnienia - marzenie o wygodzie.
Swój czas mierzę nie tyle następstwem zmieniających bieg życia wydarzeń, ale powtarzalnych czynności naznaczonych nudą i mozołem. Wbrew pozorom, nie podzielam jednak powszechnej pogardy wobec obowiązkowej rutyny, prac domowych, dyskwalifikowanych zwykle jako przysługujących niewykwalifikowanej sile roboczej. Szczególnie, że sposób prowadzenia domu traktuję jako formę kontestacji wobec powszechnej bylejakości jedzenia, powszechności tandety w domach, a zwłaszcza nachalnego prostactwa w obejściu. Dlatego każda z czynności pozornie nieistotnych, jak pospieszna podróż do domu, rozmowa z dzieckiem, czy piętnaście minut spędzonych wspólnie z bliskimi przy stole, ma znaczenie, a żadna z przeżywanych chwil nie jest przypadkowa.
Dla nas - nieudaczników, życiowych niedorajdów i emocjonalnych rozmamłańców duży apetyt na małe przyjemności jest być może poszukiwaniem środka zastępczego, z braku lepszych perspektyw. Rekompensując sobie zaprzepaszczone szanse wybieramy więc niejednokrotnie shopping zamiast pasji, gotowanie zamiast dyplomu, telewizję zamiast rozmowy, a Internet zamiast lektury. Ale to właśnie z celebrowania małych chwil, gdy zawodzą wielkie, czerpiemy optymizm, ciepły nastrój i nadzieje na przyszłość. I to na rzeczach przyziemnych, jak świeże truskawki pałaszowane wspólnie z dzieckiem, fragment ulubionej płyty, czy po prostu przypadkowa rozmowa z nieznajomym, spoczywa ciężar przetrwania wielkich kryzysów.
B o choć każdy z nas ma na swoim koncie jakieś ośmiotysięczniki: prestiżowe profesje, upragnione związki, duże pieniądze, przyjemne życie, albo chociaż dużo wolnego czasu, to tak naprawdę te małe, powtarzalne czynności dnia codziennego wpisują nas w uniwersalny rytm trwania. I jakkolwiek czas rodzenia i kochania jest dany tylko na chwilę, to mierzy się wiecznością, upewniając nas w przekonaniu, że wszystko już się kiedyś wydarzyło i że każda chwila ma znaczenie moralne, a nie tylko linearne. Jak biblijny czas noszenia wody, przygotowywania posiłków, oczekiwania, wątpienia, cierpienia, czy umierania. Albo jak noszone przez całe życie wspomnienie domu, czy dzieciństwa.
Gdy z dalekiej podróży do granic ludzkiego strachu o życie i zdrowie wracamy do normalności, doceniamy codzienne drobiazgi, ludzi wokół i zwykle irytujące nas czynności. Dobrze jest wtedy dokończyć porzuconą niegdyś książkę, powrócić do porządkowania szaf, bez żalu pozbyć się starej garderoby i niewiernych przyjaciół. Przystajemy wtedy na chwilę ze zdziwieniem rozpoznając nie dostrzegany wcześniej sens rzeczy nieistotnych, samo przez się zrozumiałych, oczywistych.
Z dymem papierosa, wypalanego skrycie na podwórku domu, pozbywam się żalu z powodu kilku straconych szans, przechowywanych skrzętnie w pamięci, wraz ze wspomnieniem zgubionych kiedyś przyjaciół, niegdysiejszych wzruszeń oraz paru pretensji do losu. Za chwilę nie jestem już pewna, czy zdarzyły się naprawdę, czy może tylko tak mi się wydawało. Z brodą wspartą na kolanach śledzę powolny upływ marnowanego czasu. Jak dobre wino, lepiej smakuje z wiekiem.
ez