----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 grudnia 2006

Udostępnij znajomym:

Wkrótce po ostygnięciu świątecznego indyka, około dziesiątej wieczorem, wyruszyliśmy na zakupy do Wisconsin. Jako że Thanksgiving świętowaliśmy w Naperville, dotarcie na miejsce, wliczając konieczny przystanek po drodze, zajęło nam około półtorej godziny. Wiem, że brzmi to niedorzecznie i większość znajomych, wraz z przemiłymi gospodarzami uczty świątecznej, których to niniejszym pozdrawiam, kiwa z politowaniem głową, ale opisana poniżej historia wydarzyła się naprawdę.

A wszystko zaczęło się tydzień przed Thanksgiving, kiedy to pan J. podczas świątecznego śniadania dla przyjaciół jednego z ulubionych sklepów, dowiedział się o jeszcze większej wyprzedaży. Rzecz w tym, że rozpoczynała się o północy po święcie dziękczynienia w sklepie fabrycznym w Wisconsin. Zapewne nie brałby nawet pod uwagę wyprawy po meble, mające uzupełnić zakupioną już w części kolekcję, gdyby nie zachęta zaprzyjaźnionej menedżerki, która z wrodzoną sobie zdolnością perswazji rzuciła mimochodem: "Na twoim miejscu bym tam się wybrała". Tego tylko było potrzeba panu J., który z powodzeniem może startować w zawodach o tak zwany najlepszy deal. Nieprzypadkowo wkradł się w łaski obsługi sklepu, z uporem udowadniając, że jest klientem przypierającym do muru i zdeterminowanym. A tym razem było o co powalczyć, bo przeceny dochodziły nawet do 50 procent wyprzedaży fabrycznej.

Pieniądze zmieniają człowieka, a w przypadku pana J. wystarczyła jedynie możliwość zaoszczędzenia, przyznaję, kupy kasy, by z zagorzałego przeciwnika zakupów, którego i końmi nie zaciągnąłby do sklepów, stał się ich entuzjastą. Rozpoczął metodycznie i już w weekend poprzedzający Thanksgiving wybrał się do Wisconsin na rekonesans. Już ze sklepu odebrałam jego entuzjastyczny telefon informujący o trzydziestoprocentowych przecenach na artykuły dekoracji wnętrz. Co i mnie, nieskłonnej do jakichkolwiek matematycznopodobnych obliczeń, podziałało na wyobraźnię. Jednak nawet wtedy, kilka dni przed świętem, nie brałam na poważnie nocnej wyprawy na zakupy do sąsiedniego stanu.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy w dzień Thanksgiving wraz z upominkami dla gospodarzy przyjęcia pan J. spakował poduszki, koce, wygodne buty, a także mapę dojazdu. W jeszcze większe zdumienie wprawiło mnie zignorowanie przez niego zestawu trunków, tak pracowicie przygotowanych przez przyjaciół by połechtały jego podniebienie. Osłupiona obserwowałam, jak odstawiając ulubione gatunki alkoholu, zadowalał się winkiem aż do końca imprezy. Przekonałam się wtedy, że zapowiedź nocnej wyprawy nie była żartem. Wprawdzie gospodarze spotkania nie do końca dawali jej wiarę, ale skapitulowali widząc jak umieszczamy poduszki na tylnym siedzeniu samochodu moszcząc je pod głowami dzieci.

Te wygodnie już spały, gdy zatrzymaliśmy się na kilka minut na przydrożnym postoju, obserwując kątem oka rozwiedzionych ojców z powierzonymi im na święto pociechami, pałaszujących przed północą hamburgery w McDonaldzie i Meksykanów pracowicie zamiatających puste o tej porze hole barów szybkiej obsługi. Chicagowskie przedmieścia w noc po Thanksgiving są bezmyślne i ospałe jak trakerzy przesypiający święto w kabinach swoich pojazdów.

Był już kwadrans przed północą, gdy dotarliśmy na miejsce. To znaczy - zbliżyliśmy się do zjazdu z autostrady, po czym utknęliśmy w gigantycznym korku, na około milę od zjazdu. Na domiar złego, niemal natychmiast na pasie równoległym do przeznaczonego do skrętu w lewo pojawił się skądinąd sznur pojazdów, skutecznie wywalczających sobie pierwszeństwo jazdy. Chcąc nie chcąc musieliśmy ustąpić. Możliwości sprzeciwu mieliśmy ograniczone, więc skapitulowaliśmy kilkanaście razy albo w obliczu agresji albo też wątpliwego czaru podróżujących sportowymi samochodami nastolatków, całych rodzin latynoskich w olbrzymich vanach, albo zrelaksowanych Murzynów. Przyznam, że od wezwania policji powstrzymał mnie dwukrotnie pan J., ale nie potrafiłam się powstrzymać od wykonania nacechowanego emocjonalnie międzynarodowego gestu komunikacyjnego wobec jednego z bardziej agresywnych kierowców zajeżdżających nam drogę, ale związane z tym ryzyko uprzytomniłam sobie dopiero po chwili, ze zgrozą obserwując jak pasażerowie tego pojazdu ze zręcznością recydywistów przeskakiwali barierki oddzielające autostradę od parkingu kompleksu handlowego.

Uwięzieni przez około godzinę na pasie do zjazdu nie mogliśmy zawrócić, a zdaliśmy sobie sprawę z tego, że kontynuowanie eskapady zajmie nam z pewnością dłużej niż planowaliśmy. Uświadomiliśmy sobie również, że ze śpiącymi dziećmi w samochodzie nasze możliwości zakupu będą znacznie ograniczone, jako że talony upoważniały jedynie do zakupu pojedynczych artykułów. I to tylko pod warunkiem, że wywalczymy sobie miejsce na parkingu.

Około pierwszej po północy, gdy wjechaliśmy wreszcie na parking, oczom naszym ukazał się szybko przemieszczający się tłum i doszczętnie zajęty parking. Grupki rozochoconych nastolatków, rodzin z małymi dziećmi i amatorów przecen wszelkiej maści wychodziły już ze sklepów z olbrzymimi torbami i zostawiając je w bagażnikach przystępowały do okupacji kolejnych sklepów. Rozespana, nie mogłam uwierzyć jak pełen energii albo kofeiny ze Starbucks"a jest okoliczny tłum, którego przed dopadnięciem okazji nie powstrzymał ani środek nocy ani rodzinne spotkanie świąteczne.

Jedynie irracjonalna determinacja pozwoliła nam zająć opustoszałe przed chwilą miejsce, które upatrzyła sobie pewna Murzynka, próbująca zarysować nam samochód, gdy sprzątnęliśmy je jej sprzed nosa. Pozostałam w samochodzie strzegąc śpiących dzieci i, rzecz jasna, pojazdu, a pan J. wskoczył do wijącej się już wewnątrz sklepu kolejki. Niestety, nie sprawdziły się moje naiwne przypuszczenia, że większość klientów stanowią amatorzy ciuchów. Nasz namierzony sklep był bowiem również maksymalnie wypełniony.

Blokując od wewnątrz drzwi samochodu niecierpliwie oczekiwałam powrotu pana J.. Moją drzemkę przerywały raz po raz klaksony przejeżdżających z tyłu kierowców czyhających na miejsce parkingowe, a niekiedy postukiwanie w szybę. Uczciwie przyznam, że wszyscy odchodzili, jak tylko zauważyli rozłożone w tyle pojazdu dzieci. Niepokój wzrósł po upływie pół godziny, kiedy mój telefon na komórkę pana J. pozostał bez odpowiedzi. A tłum wokół gęstniał. A wraz z nim atmosfera gorączkowego gromadzenia dżinsów, kurtek skórzanych, torebek, butów, sprzętu elektronicznego, pościeli, itp.

Przyznam, że tłum dziko kupującej gawiedzi wzbudza we mnie podziw i zarazem odruch zazdrości. Ja tak nie potrafię. Po północy ledwo trzymam się na nogach, a zakupy w przebierającym łokciami towarzystwie nie kręcą mnie w ogóle. Z wyssaną u mnie z mlekiem matki awersją do masówek trzymam się z daleka od igrzysk, organizowanych ku uciesze ubogich. Widząc rozjuszony tłum kupujących zawracam w kierunku drzwi.

Zakupy się udały i jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami upragnionego kompletu mebli. A pan J. dodatkowo kurtki skórzanej. A mnie wstyd na wspomnienie idiotycznej wyprawy, równie intratnej jak i poniżającej. Kupić można wszystko. Ale nie za każdą cenę.

ez

ez@infolinia.com

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor