----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 kwietnia 2007

Udostępnij znajomym:

Z pasją, którą obdarzam jedynie córki i szwajcarską czekoladę nadziewaną, rzuciłam się na przypadkowo napotkany w internecie artykuł o lekturach pokolenia urodzonego w latach 60. i 70. Bo jakkolwiek sama należę bardziej do pokolenia X, to baby boomers są moją najbliższą tradycją odniesienia, myślałam. Nic bardziej błędnego.

Choć z wdzięcznością asymilującej się imigrantki przyjęłam na wiarę pokoleniową klasyfikację, bo była objawiona mi przez społeczeństwo obciążone tłuszczem, a nie martyrologią narodową, to jednak po latach dostrzegam w niej rozdźwięk doświadczeń i kompletną nieprzystawalność mentalności.

Czy ktokolwiek z nas, przybyszy z Europy Wschodniej, zaczytywał się w młodości na przykład w kompendium "The Whole Earth Catalog" autorstwa Stewarta Branda? Autor wspomnianej wyżej publikacji internetowej, Malcolm Jones, wymienia ją jako lekturę kultową, odpowiednik dzisiejszego "Google", książkę rozpowszechniającą idee kontrkultury i ekologii w latach 60. i 70. Albo inspirowaną przez jazz, poezję i narkotyki "On the Road" Jacka Kerouaca? A nieco później wykreowaną przez kokainę i gotówkę "Bright Lights, Big City" Jaya McInerneya?

Jeśli żadnej z nich nie masz w swoim księgozbiorze, to być może identyfikujesz się raczej z pokoleniem X - urodzonych w latach 1963 - 78 nihilistów, cyników i pesymistów, straceńców powątpiewających w tradycyjne wartości moralne? A co jeśli nie odnajdujesz się również w kultowej "Generation X: Tales for an Accelerated Culture" Douglasa Couplanda? Kim jesteś kiedy obca ci jest potrzeba ucieczki od współczesnej reklamy i konformistycznego, zmaterializowanego społeczeństwa?

Rodzimi baby boomers mieli wprawdzie swoich kultowych Kolumbów i Hłaskę i, jak ich odpowiednicy zza oceanu, byli generalnie cyniczni, pesymistyczni i nieufni w stosunku do rządu, ale na tym analogie się kończą. Trudno bowiem porównywać powojenne rozedrganie polskiej jaźni z zachodnią ekspansją indywidualnej swobody i praw wolnościowych. Trudno także doszukać się w Polsce odrzucającego konsumpcyjny styl życia pokolenia X. Nieprzypadkowo rolę kultowej pełniła obca literatura iberoamerykańska, Marquez, Cortazar, a nieco później Kundera i Eco.

Stojąc w rozkroku pomiędzy kontynentami nie utożsamiam się ani z baby boomers ani pokoleniem X. Nie ma szufladki, do której pasowałaby moja inność. Żadnej z klasyfikacji wymyślonej w warunkach amerykańskiej przewidywalności nie przyjmuję za swoją własną. Nie odczuwam również w najmniejszym stopniu poczucia zatomizowania, spolaryzowania i niezdolności do solidarnych zachowań, charakterystycznych ponoć dla pokolenia X. Nawet społeczna bezdomność nie jest moim udziałem. Bo moja przeszłość, zarówno indywidualna jak i stadna, była niekonwencjonalnie poplątana historycznie, bulwersująco zniewolona i w ogóle pozbawiona przyspieszenia.

Bo czytać uczyłam się na bajkach Ewy Szelburg Zarembiny z ilustracjami Szancera, na lokomotywie Tuwima, panu Hilarym szukającym bezskutecznie w surducie swoich okularów, i opowieści o kłótliwych Pawle i Gawle autorstwa hrabiego Fredry. Kto dzisiaj pamięta książeczki z serii "Poczytaj mi, mamo"? A "Elementarz" Falskiego i "Dzieci z Bullerbyn"? Ale uczciwie przyznaję się także do przyjmowanych z naiwnością dziecka "Opowieści Leninie", w których to rewolucjonista niestrudzenie wyrabiał w więzieniu kałamarze z chleba!

Ale w młodości wychowali mnie Mann, Proust i Kafka, choć w sercu chowam Dąbrowską, Konwickiego i eseje Miłosza. I "Obłęd" Krzysztonia. Po czym, jak to bywa, nastąpił dramatyczny odwrót od wszystkich papierowych doświadczeń. Już nie obdarzam ich miłością bezwarunkową i niejednokrotnie dziwię się swojej poprzednim wyborom. Moje kultowe książki spoczywają bezużyteczne w bibliotece za oceanem, i nieśpieszno mnie do nich. Jak do zdartej pary kaloszy. Zdezelowanych, z innej rzeczywistości, innego czasu.

To prawda, że moje odstające od amerykańskich doświadczenia kulturowe sytuują mnie na pozycji obcego. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Nie oglądaliśmy przecież tych samych dobranocek, nie chodziliśmy do tych samych szkół i nie czytaliśmy tych samych książek. Ale jednocześnie moje amerykańskie doświadczenia dystansują mnie od polskich. Profesor Wiesław W., po obronie mojego dyplomu dowiedziawszy się, że wyjeżdżam, rzucił cynicznie: "To po co Pani to wszystko?"

A ja, na przekór panu, panie profesorze, jak ślimak na grzbiecie noszę swoje niegdysiejsze lektury i pamięć kultowych przeżyć pokoleniowych. Ciążą trochę i alienują, niezrozumiałe tu przez nikogo. Drażnią, jak esej Miłosza odczytany liberalizującej grupie amerykańskich studentów podczas uniwersyteckich zajęć z etyki. Nudzą, jak pouczanie przez obcych skądś z barbarzyńskiego Wschodu.

Ale kim bym bez nich była?

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor