----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

09 lutego 2007

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

W Chicago tego dnia szalała śnieżna zawierucha. Siedziałyśmy w ciepłym saloniku pochylone nad albumami z pożółkłymi zdjęciami. - Wtedy to dopiero była straszna zima - rozpoczęła pani Krystyna swoje wspomnienia od mroźnego dnia 10 lutego 1940 roku, kiedy wraz z matką i trzema siostrami została wywieziona na Ural. Miała wówczas siedem lat.

Danuta Peszyńska: Czy pamięta pani, jak żołnierze sowieccy przyszli po was w nocy?

Krystyna Orechwa Nowobilska: Nie, tego momentu sobie nie przypominam. Pamiętam, że był jakiś ruch i zaraz potem ubierałyśmy się w najlepsze, najcieplejsze ubrania. A przed wyjściem z domu uklękłyśmy przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i zmówiłyśmy "Pod Twoją Obronę". Wiem również, że nie czułam żadnego strachu. To pewnie dlatego, że byłam z mamą i siostrami. Inne wydarzenia tego dnia znam tylko z opowiadań matki. Ona była pewna, że nas wyprowadzą na dwór i rozstrzelają, więc się w ogóle nie pakowała. Najbardziej zapobiegliwa okazała się moja 12-letnia siostra Ala, która wkładała do worków nowsze ubrania i pościel. Nie pozwolono nam wziąć żadnych rodzinnych albumów ze zdjęciami.

A czy pani z domu coś zabrała? Swoje zabawki, lalki?

- Ja się w ogóle lalkami nie bawiłam. Dla dzieci wychowujących się w gospodarstwie lalki nie istnieją. Ja miałam swoje rośliny, zwierzęta, a ich nie mogłam wziąć ze sobą.

W jakich okolicach Kresów mieszkaliście?

- Byliśmy rodziną osadników w okolicach Grodna. Mój ojciec jako oficer rezerwy został zmobilizowany we wrześniu 1939 roku. I na naszym koniu wyjechał na wojnę... Podobnie jak w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy połączył się z kawalerią. Brał udział w wojnie bolszewickiej 1920 roku, został nawet odznaczony przez marszałka Piłsudskiego orderem Virtuti Militari. To właśnie ze względu na ojca nas deportowano.

Gdzie was Rosjanie wywieźli?

- Zawieźli nas saniami na stację, a potem załadowali do wagonów bydlęcych. Zapamiętałam, że były tam półki, na których matki przygotowywały posłanie dla dzieci. Jechaliśmy bardzo długo, postoje na stacjach trwały w nieskończoność, i nigdy nie wiadomo było, kiedy pociąg ruszy. Na jakiejś stacji przyniesiono nam w wiadrach kaszę. Myślałyśmy, że jest gorąca, ponieważ parowała. A była tak zimna, że pomimo głodu nie mogłyśmy jej przełknąć. Wykorzystałyśmy ją do zaklejenia szpar między deskami wagonu, by było nam cieplej. Po około trzech tygodniach dojechałyśmy do miejscowości Dobranka przy górach Uralu. Umieszczono nas w dużych barakach, które wybudowane były z bierwion i wypchane mchem. Na środku stał okrągły piec blaszany, a w pobliżu prycze. Dookoła posiołka rozciągały się olbrzymie dzikie lasy.

Niebawem po przyjeździe mama kupiła kozę. Przeczuwała, że możemy być głodne, a kozie mleko nas posili. Miałyśmy więc mleko, a wkrótce także... małą kózkę. Trzymałyśmy ją w baraku, bo na dworze by umarzła, tak było zimno. Opiekowałyśmy się nią jak pieskiem.

Jakie warunki panowały w waszym baraku?

- Mieszkało tam wiele rodzin, głównie kobiety z dziećmi. Wszystkie panie musiały pracować, żeby mogły kupić swoją porcję chleba. Mama także wychodziła do pracy przy ścinaniu drzew w lesie. W domu zostawała ze mną najstarsza siostra. Dwie średnie siostry chodziły do szkoły rosyjskiej. Mnie mama "odjęła" rok, mogłam się więc uczyć w domu z najstarszą siostrą. Ona też nie chodziła do szkoły, bo tam nie było gimnazjum. Nie miałyśmy oczywiście polskich podręczników. Na szczęście, nie wiadomo jakim cudem, w tornistrze siostry znalazła się książka

"W góry, w góry miły bracie". I myśmy tę książkę wciąż czytały.

W lecie zbierałyśmy wokół baraku grzyby, chodziłyśmy także do lasu na jagody i maliny. Mama gotowała zupę z lebiody. Dzięki temu nie głodowałyśmy. Najbardziej nam jednak pomogły paczki z Polski. O dziwo, wszystkie do nas dochodziły. Pewnie dlatego, że miałyśmy bardzo przychylnego kierownika obozu. Mama przypuszczała, że był z pochodzenia Polakiem, może potomkiem zesłańca. Tak więc mijały miesiące. W końcu w 1941 roku przyjechał po nas ojciec.

Co się z nim w tym czasie działo?

- Tatuś został internowany na Litwie, i to go uratowało przed Katyniem. Do obozu w Kozielsku został zesłany sześć miesięcy później, w drugim rzucie. Po amnestii ojciec wstąpił do armii gen. Andersa. Przez cały czas utrzymywał z nami kontakt, gdyż od rodziny dostał adres. W końcu przyjechał po nas na Ural.

Czy przybył po to, żeby was zabrać ze sobą?

- Tak. Dzięki niemu wcześniej znalazłyśmy się w Kazachstanie. Przeżyłyśmy tam kilka miesięcy. Bardzo pomogła nam wówczas miejscowa ludność. To ciekawe, ale myśmy wszędzie spotykały dobrych ludzi. Kiedy przyjechałyśmy do Kazachstanu, byłam strasznie wygłodzona. Nie zapomnę, jak jakaś Uzbeczka częstowała nas makaronem i przy tym się do nas uśmiechała. Ona była zmuszona nam pomagać, ale wkładała w to także swoje serce. Albo mężczyzna, który nie dość, że musiał nam swoją lepiankę ustąpić, to jeszcze podarował nam pół wiadra zboża. My też się odwdzięczyłyśmy. Przed wyjazdem nazbierałyśmy mu dużo suchych roślin, które wykorzystywano tam do opału, i zostawiłyśmy je pod ścianą.

Jak udało wam się wydostać z Kazachstanu?

- Ojciec drugi raz po nas przyjechał. Gdyby się tam wówczas nie pojawił, pewnie dotychczas byłybyśmy w Kazachstanie. Udało mu się dołączyć nas do transportu rodzin na wyjazd z Rosji do Persji. W Teheranie przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej. Miałam nawet piękną białą sukienkę.

Czy rodzina z Polski przysłała?

- Nie, siostra widocznie zapakowała wraz z innymi rzeczami. Kiedy po nas przyszli Sowieci, był wśród nich jeden życzliwy Białorusin, który nam radził, żeby zabrać najlepsze, najcieplejsze rzeczy. Dlatego też miałyśmy nową pościel, którą potem na Uralu mama nosiła do wiosek rosyjskich i wymieniała za żywność.

A pani mogła przystąpić do Pierwszej Komunii w białej sukience.

- Tak, tylko nie miałam butów. Mama uszyła mi z wojskowego drelichu pantofelki na paseczkach z guziczkami. Były śliczne, ale bardzo delikatne. Musiałam chodzić powolutku, żeby się nie porwały.

W Teheranie spotkałyśmy ojca, który niebawem po nas tam przybył. Niedługo jednak trwała rodzinna sielanka. Pamiętam, że któregoś dnia mama bardzo płakała. Nie wiedziałam wówczas, dlaczego ten szłoch. Następnego dnia ojciec wyjeżdżał do Palestyny, a my szykowaliśmy się w drogę do... Ugandy.

Do Afryki płynęliśmy z Karachi turystycznym statkiem holenderskich linii. Zapamiętałam, że kelnerzy przynosili nam mleko w małych, porcelanowych dzbanuszkach. Litowali się nad nami, bo byliśmy bardzo zabiedzeni.

Kiedy dotarliśmy do Mombasy, spotkaliśmy zakonnice, które rozdawały nam medaliki. Ja dostałam malutki medalik Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia.

Po kilku dniach dojechaliśmy do naszego obozu Masindi, położonego z daleka od osad murzyńskich. Dookoła rozciągała się sawanna, tylko przy strumykach rosły dżungle, w których po lianach skakały małpki. Klimat był bardzo trudny. Kiedy przychodziła pora deszczowa, wszyscy chorowaliśmy na malarię. Anglicy, którzy tam pracowali, co drugi rok musieli wyjeżdżać z Afryki, żeby się wzmocnić. Myśmy tam przetrwały sześć i pół roku.

Jak wyglądało życie w obozie? Co tam robiliście?

- To była mała Polska w dżungli. Mieszkało tam około 500 rodzin. W Afryce Wschodniej i Południowej założono 21 obozów polskich uchodźców. Nasz obóz był jednym z największych. Mieszkaliśmy w domach, które miały dachy kryte słomą oraz wite z gałęzi ściany wypełnione szarą gliną. Zawsze zabezpieczaliśmy się moskitierą. Ale zmorą były tam także mrówki. Jak takie wojsko zadecydowało przejść przez mieszkanie, to nie było rady, trzeba było im ustąpić. Myśmy dookoła łóżek polewały naftę, by nie wchodziły na górę. Na wszystko mieliśmy sposoby. Wymyśliliśmy nawet własną klimatyzacje. Braliśmy wodę, nalewaliśmy na klepisko, i przez parowanie ochładzaliśmy dom.

Mieliśmy swoich księży, nauczycieli, kościół, który sami wybudowaliśmy, a także kino. Były trzy gimnazja: ogólnokształcące, krawieckie i handlowe..

Ja chodziłam do szkoły, pomagałam mamie w ogrodzie. Mama nie pracowała, bo tam nie było takiej możliwości. Ale ojciec przysyłał nam swoją gażę, tak że mogłyśmy dokupywać żywność. Do najbliższego sklepu, który prowadzili Hindusi, trzeba było wędrować półtorej godziny. Zawsze szliśmy dużą grupą. Ścieżka była wąska, trawa wysoka, nigdy nie wiedzieliśmy, co w niej siedzi. Tylko patrzyliśmy pod nogi, czy nie widać węża. Życie tam było bardzo ciekawe. I co interesujące, myśmy tam zawsze były ładnie ubrane. Chodziłyśmy w białych tenisówkach uważając, żeby się nie zabrudziły. Kiedyś dostałam śliczne pantofelki, ale nastała akurat pora deszczowa i nie mogłam ich założyć. Tylko co wieczór pod moskitierą wkładałam je na nogi i nie mogłam się nacieszyć. Pierwszą rzeczą, którą mama tam kupiła, była maszyna do szycia. Nabyła ją właśnie u Hindusów.

I stroje też wam tam mama kupowała?

- Żadne stroje, tylko materiały. Jak ktoś nie umiał szyć, to nie miał łatwego życia. Moje siostry skończyły liceum i roczny kurs nauczycielski: jedna uczyła łaciny, druga angielskiego. Zaliczyły również kurs szycia, mogły więc wyręczyć trochę mamę.

Szkoły były prowadzone po polsku?

- Tylko po polsku, język angielski był tam językiem obcym. Nauczyciele uczyli nas z pamięci. Książki dostaliśmy dopiero, jak II Korpus wydrukował je w Palestynie. Najpierw mieliśmy jednego księdza, który biegał od obozu do obozu i odprawiał wszystkie msze; potem było już więcej księży, i nawet przemieszczali się samochodem.

Czy mieliście kontakt z Murzynami? Jaki oni mieli do was stosunek?

- Oni byli tam bardzo wykorzystywani przez Anglików. Nam nie wolno było ich zatrudniać, bo obawiano się, że będziemy ich zbytnio rozpieszczać. Dlatego zawsze, kiedy u nas pracowali, jedna z nas stała na straży. Porozumiewali się z nami po polsku, gdyż szybko nauczyli się naszego języka. Nieraz widziałam, jak przez naszą "ulicę" wcześnie rano szli do pracy na jakiejś plantacji. Zawsze tanecznym krokiem, lekko unosząc się na palcach. Mieli swoje instrumenty, śpiewali i tańczyli. Miło było patrzeć. Ale mamę raził ich strój, a raczej brak stroju. Dawała więc im niektóre nasze przyniszczone sukienki, żeby się trochę pozakrywali... Nieraz dzieci murzyńskie wychodziły do nas i wołały- "Mama, daj chleba!". Myśmy chleba nie miały, to dawałyśmy im centy afrykańskie. Takie z dziureczką, które można było nanizać na trawę.

Sześć lat to szmat czasu. Pożegnanie z Afryką nie było chyba łatwe?

- Ja się tam bardzo dobrze czułam i do dziś mile wspominam pobyt w Ugandzie, W Anglii jednak czekał na nas ojciec. On był pewny, że wróci do Polski i tam się spotkamy. Ale kiedy dostaliśmy komunistyczny rząd, zadecydował, że z Włoch, gdzie dostał się z Armią Andersa, wyjedzie do Anglii. Spieszno nam więc było, żeby się z nim połączyć.

Nasza podróż zaczęła się jednak pechowo. Na wyjazd wystroiłyśmy się w piękne, czyściutkie i bialutkie stroje. A w autobusie były powybijane szyby, i zabrudziliśmy się na czerwono od pyłu unoszącego się z drogi. Z Masindi do Mombasy jechaliśmy dwie doby. Na stacjach brakowało wody pitnej, były tylko ananasy. Zjadłyśmy tak dużo tych owoców, że potem miałyśmy całe usta spalone kwasem.

Z Mombasy płynęliśmy statkiem przez Morze Czerwone, Morze Śródziemne, Cieśninę Gibraltarską... W Zatoce Biskajskiej wszyscy chorowaliśmy, ponieważ morze było tam bardzo wzburzone. Wylądowaliśmy w Southampton w Anglii. Tam już czekał na nas ojciec. On wciąż jeszcze myślał o powrocie do Polski. Uważał, że to jest jakieś wielkie nieporozumienie.

Tymczasem w Anglii trzeba było znowu przystosować się do odmiennych warunków. Jak przeżyła pani przejście do nowej szkoły, nowego środowiska?

- Musiałyśmy z siostrą zdać egzamin konkursowy, żeby się dostać do polskiego gimnazjum, gdyż wówczas było tam wielkie przepełnienie. Potem ojciec zawiózł nas do szkoły, która znajdowała się w pobliżu Londynu. Mieściła się w zameczku, w którym podczas wojny stacjonowało lotnictwo angielskie. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że w pewnym momencie zamieniono język wykładowy na angielski. I wówczas zaczęła się rzeź niewiniątek. Ale musiałam sobie jakoś radzić. Pamiętam, że kiedy zdawałam egzamin z biologii, to braki językowe nadrabiałam rysunkami. I dzięki temu zdałam. Chciałam studiować botanikę, ale zdecydowałam się na Akademię Sztuk Pięknych. Miałam pewne zdolności plastyczne, poza tym język tam nie był tak ważny. Teraz nie żałuję tego wyboru.

Czy męża także poznała pani w Londynie?

- Kiedy jeszcze byłam studentką, zaczęłam uczęszczać na próby akademickiego chóru mieszanego, w którym właśnie poznałam mego przyszłego męża. Leszek studiował w Londynie inżynierię. On przeżył wojnę w Polsce. Uciekł dopiero w 1946 roku, przez zieloną granicę, by połączyć się ze swoim ojcem.

Ten chór to było prawdziwe biuro matrymonialne. Skojarzyło się tam mnóstwo par. Dwie moje siostry także wyszły za mąż za chórzystów. Niewiele brakowało, by i trzecia znalazła tam męża.

Tak więc nim ukończyłam Akademię, byłam już mężatką. Niedługo potem urodziła się nasza córeczka. Myśl o ewentualnej karierze artystycznej czy pedagogicznej musiałam odstawić na bok. Zajmowałam się głównie haftem, bo te prace nie zajmowały wiele miejsca. Tym bardziej, że szykowaliśmy się znowu w drogę. Postanowiliśmy wraz z moimi rodzicami podążyć za dwiema siostrami, i w 1958 roku wszyscy znaleźliśmy się w Chicago. To był ostatni etap naszej wędrówki. Tu po trzech latach urodził się nam syn, potem druga córeczka. Moi rodzice mimo tych wszystkich przeżyć, dożyli w zdrowiu późnej starości. Pomyślnie nam się życie układało, dzieci studia pokończyły, za mąż powychodziły... Zostałam z mężem w domu.

I wtedy już mogłam sobie pozwolić, żeby znów zająć się sztuką.

Pani prace oddziałują siłą wyobraźni i misternym rzemiosłem. Co panią zainspirowało do tej twórczości?

- Kiedy przeszłam na emeryturę, moją pasją stało się tworzenie kompozycji, w których stosuję różne techniki i materiały: haft, przezroczyste i farbowane materiały, kory drzew, muszelki, koraliki, nici i druty. Kiedy pokazałam pierwszą oprawioną pracę dzieciom, zięć wykrzyknął: - Mamo, nie wiedziałem, że jesteś artystką! To była najlepsza recenzja, jaką kiedykolwiek otrzymałam. Bardzo mnie zainspirował i zaraz zabrałam się do następnego obrazu. Wzięłam przezroczysty szalik w kolorze zgniłozielolonym, naciągnęłam na ramy. Ułożyłam na nim listki kory brzozy w trzy drzewa. Tak stworzyłam lasek, tło, potem wyszyłam mlecze. To była żmudna praca, ale mi się udała. Lubię tę kompozycję, przypomina mi bowiem pejzaż z dzieciństwa. Kiedy wybrałam się w tamte strony już po wojnie, zobaczyłam kiedyś w lesie niebieskie łubiny. Tak mnie zauroczyły, że stały się odtąd - podobnie jak brzoza - ważnym motywem mojej twórczości.

Jak się pani czuła, odwiedzając po latach rodzinne strony?

- Dwa razy byłam w okolicy Grodna. Pierwszy raz pojechałam do naszej byłej osady w latach 90. zeszłego stulecia. Zobaczyłam wówczas, że w miejscu, gdzie znajdowały się nasze budynki, ziemie i sady, były tylko pola. Rósł na nich łan pięknego zboża. Zabrzmi to może dziwnie, ale odebrałam ten widok pozytywnie. Pomyślałam: to co było, odeszło do natury...

rozmawiała Danuta Peszyńska

zdjęcia z archiwum Krystyny Orechwa Nowobilskiej

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor