----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

09 maja 2007

Udostępnij znajomym:

"Od września ubiegłego roku wydała pani u nas 13 tysięcy dolarów" - poinformowała mnie pracownica "Costco" skanując bez pytania o zgodę moją kartę członkowską spoczywającą na kontuarze. Stojący obok mąż na miejscu zabił mnie wzrokiem. "Co? Co ona powiedziała?" - z roztargnieniem zapytała młodsza córeczka, a starsza z doświadczeniem 12-latki odparowała solidarnie: "A skąd myślisz pochodzi żywność?" Zaintrygowana nie tyle propozycją karty typu "executive", ale okrągłą, olaboga!, sumą wydatków, podążyłam posłusznie za panią ze skanerem pytając o szczegóły. Nie były takie przerażające. Okazuje się, że karta, dzielona z żoną wspólnika, opiewała cudze zakupy o wartości 10 tysięcy, a moje jedynie skromnie dopełniały reszty.

Technika marketingowego szoku stosowana wobec nie spodziewającego się niczego klienta doprowadziła w moim przypadku do przeciwnych założeniu efektów. Od tej pory nie wypuszczę karty z ręki, bez względu na to co pomyśli o mnie panienka od kasy. A każdego, kto podejdzie do mnie ze skanerem potraktuję jak napastnika. Upewnię się także, że moje informacje prywatne takimi pozostaną i nie przenikną do uszu stojących obok w kolejce do kasy.

Nie wszystko jest bowiem na sprzedaż. Zwłaszcza moje dane osobowe. I naprawdę nie przejmuję się skonfundowaną miną niedouczonego recepcjonisty z salonu Tricoci, który po raz kolejny dowiaduje się, że moim życzeniem jest ochrona własnej prywatności, i nieelegancko dywaguje jak by tu zaksięgować bezimienne usługi, by pasowały do nazwiska na karcie kredytowej. A ja pozostaję niewzruszona, jako że nie widzę powodu, bym podczas umawiania się z fryzjerką czy manikiurzystką, musiała podawać nie tylko imię i nazwisko, ale numer telefonu i dokładny adres. Dlaczego nikt nie wierzy, że mam na imię Mario, nazwisko: Tricoci, a mój numer telefonu to: 777-7777? Jeszcze długo po wyjściu zastanawiam się dlaczego kientki, notabene dużo przepłacając za usługi kosmetycznej masówki, z pokorą i cierpliwością godną lepszej sprawy, znoszą traktowanie po nazwisku.

Ale i ja czasami kapituluję. Jak na przykład w sklepach z odzieżą dziecięcą: Justice i The Limited, Too, gdzie transakcja zaczyna się nie od wyjęcia karty czy gotówki, ale od podania daty urodzenia dzieci i numeru telefonu. Co ciekawe, tylko tyle potrzeba, by znaleźć adres klienta. Rejestrowany każdorazowo zakup pozwala mi na skorzystanie z przesyłanych pocztą kuponów. Zniżki oferowane są w tych sklepach również za przyniesienie świadectw. Czyżby przemysł uczestniczył w ten sposób w podniesieniu spadającego na łeb, na szyję poziomu edukacji publicznej?

Nikt już chyba nie ma wątpliwości, że karty stałego klienta, włącznie ze stosowanymi w Dominick"s czy Jewel-u, nie zostały wprowadzone dla pozornych w rzeczywistości zniżek, ale by rejestrować indywidualne zakupy, ich częstotliwość, możliwości płatnicze i upodobania.

A od karty stałego klienta czy kredytowej karty płatniczej do publicznie obecnie dyskutowanej karty identyfikacyjnej jest tak blisko jak do wyjścia ze sklepu. Czy więc rzeczywiście chcemy, by w niedalekiej przyszłości pracownik stacji benzynowej znał nasze dokładne dane osobowe?

W tym miejscu wyjaśnię, że idąc na zakupy po kolejną parę szortów typu capri, nie przemykam się konspiracyjnie w obawie przed śledzącym mnie zewsząd Wielkim Bratem. Przyznam nawet, że notorycznie nużą mnie teorie totalitarne i spiskowe. Ale sama zastanawiam się jak to się dzieje, że donacja wystawiona przed domem dla jednej z wybranych przeze mnie organizacji charytatywnych, finansującej leczenie nowotworów dziecięcych, zostaje przechwycona przez jej konkurencję, o myląco zbieżnej nazwie, która to następnie, jakby nigdy nic, wydzwania do mnie po prośbie.

Albo zadręcza telefonami moje dzieci. W jednym, szczególnie drastycznym przypadku, po telefonie do policji, dowiedziałam się, że interwencja może być podjęta, gdy złożę zgłoszenie o szykanowaniu. A ja ociągam się nawet z udostępnieniem do użytku agencji rządowej wszystkich moich danych osobowych powątpiewając w mające dzięki temu nastąpić powstrzymanie nagonki telemarketerów na moją prywatność.

I uparcie, dla wygody i organizacji wydatków, używam karty kredytowej, dobrze wiedząc, że bezsprzecznie sankcjonuje ona sprostytuowaną od stuleci lichwę. Kontrolując więc swoje zakupy, umożliwiam monitorowanie mnie samej. Choć wiem, że przeskanować nie oznacza po prostu ubezpieczyć się na wypadek niebezpieczeństwa transakcji, ale trzymać w ryzach i szantażować.

Czuję się przy tym jak bohaterka reality show, podglądana nie tylko przez banki i organizacje rządowe, ale sprzedawców napojów gazowanych i gumy do żucia. W mojej klatce, oblepionej talonami, kuponami i ofertami promocji, przeżywam sterowane ich okresem ważności poczucie winy, jeśli ich nie wykorzystam, nie oszczędzę, czy nie dostanę za pół darmo.

Biblijne podglądanie Zuzanny przez starców we współczesnej wersji kulturowej wygląda nieco inaczej. Oto ociekających pożądaniem hierarchów zastępują skanery elektroniczne, oszacowujące nasz stan konta i potencjalną korzyść ekonomiczną. Informacja, jak wiemy, zawsze oznacza władzę.

Bo skoro znamy już twój gust, skalę wydatków i numer konta, to podyktujemy ci co, gdzie i za ile masz kupować. Wielki Brat dostarczy ci dokładnie to, czego pragniesz i urządzi ci życie. Niekoniecznie po twojej myśli.

ez

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor