Partia republikańska pofolgowała znacznemu mitomaństwu w trakcie swoich trzydziestu czy czterdziestu lat istnienia. Nieprzypadkowo jej największym bohaterem pozostaje aktor z Hollywood, Ronald Reagan. Choć początek wydawał się nieco teatralny, to napawał samozadowoleniem. Wszakże ideologia partii - niższe podatki, wzmocnienie obrony, konserwatywne idee społeczne - była godna naśladowania. Długa kadencja partii republikańskiej w amerykańskiej polityce wynikała jednak bardziej z sukcesu działania, a mniej ze zdolności przedstawiania siebie w korzystnym świetle.
Prezydent George W. Bush tego zaufania nadużył. Jego prezydentura jest zasadniczo oparta na wierze - nie w Boga, ale w Busha. Po 9/11 zwrócił się do narodu z przemówieniem na temat dobra i zła. Wydawał się mówić "Zajmę się tym, musicie mi zawierzyć." Krytycy i sceptycy byli zbesztani jako odszczepieńcy i tchórze. Bush chciał zaprezentować się rezolutnie, ale w niektórych momentach wydawał się nieracjonalnie uparty albo niezorientowany. Jak Jacob Weisberg ukazuje we fragmencie swojej nowej książki, "The Bush Tragedy", prezydent stale zmieniał uzasadnienie inwazji na Irak - w rzeczywistości całą swoją politykę zagraniczną - w miarę jak pojawiały się niewygodne fakty albo zmieniały się nastroje. Wydawało się, że i inne kryzysy, jak huragan Katrina albo ostatnio pogarszająca się ekonomia, zaskakiwały go.
Demokraci mają w roku 2008 zdecydowaną przewagę wyborczą: żaden z nich nie jest Georgem W. Bushem. Bez względu na to czy bazują na doświadczeniu, chęci zmiany czy populizmie, żaden z demokratów nie może być odbierany jako spadkobierca obecnego dziedzictwa. Dla republikanów sprawa się komplikuje. Kandydaci są zwykle ostrożni, by nie krytykować prezydenta, jakkolwiek skrycie podcinają mu nogi.
Mitt Romney jest tu dobrym przykładem. Po wygraniu przedterminowych wyborów w Michigan, Romney celowo chwalił Reagana i George H. W. Busha - ale nigdy nie wspomniał obecnego prezydenta. Romney nieco nieśmiało chwali głównodowodzącego wojsk za "utrzymywanie nas w bezpieczeństwie przez ostatnie sześć lat", ale gloryfikując ojca Busha, wydaje się sygnalizować, że senior Bush wykazał się większą mądrością nie podejmując marszu na Bagdad w roku 1991. Manager kampanii Rudy Giulianiego, Michael DuHaime, utrzymuje, że jego szef odmawia atakowania prezydenta. Ale nie opowiada już historii o tym jak podczas ataku 9/11 chwycił za ramię ówczesnego komisarza policji, Bernie Kerika i skomentował "Bogu dzięki, że George Bush jest naszym prezydentem." Jako kandydat wielu ewangelickich wyborców, Mike Huckabee, nie potrzebuje kokietować bazy Busha, ale posuwa się najdalej w atakach na niego.
W artykule zamieszczonym w magazynie Foreign Affairs, oskarżył Busha o "arogancką, bunkierską mentalność" w kwestii polityki zagranicznej. Jakkolwiek John McCain ostro skrytykował strategię sekretarza obrony, Donalda Ramsfelda, w kwestii wojny w Iraku, to poparł zwiększenie tam amerykańskiej obecności wojskowej. Nie należał wprawdzie do zwolenników prezydenta od czasów porażki w prawyborach w Południowej Karolinie w 2000 za sprawą funkcjonariuszy partyjnych powiązanych z obozem Busha. Ale gdy podczas podróży kampanijnej ubiegłej wiosny McCain został zapytany: "senatorze, był pan pokonany przez Busha w roku 2000. Z pana poglądem na zwiększenie sił w Iraku, czy jest możliwe jest będzie pan pokonany po raz kolejny w 2008?" McCain stał w ciszy przez kilka sekund, jakby próbował powstrzymać się od wypowiedzenia niewłaściwej rzeczy. Wyglądał na zdenerwowanego. Wreszcie przemówił. "Nie pozwalam, by na moje poglądy o przyszłość Stanów Zjednoczonych wpływ miały moje personalne ambicje," - stwierdził chłodno i ostrożnie. Mark McKinnon, strateg medialny Busha w roku 2000 i 2004, zauważa, że Bush ma nadal 70 procent poparcia wśród republikanów i że Giuliani i McCain w praktyce skorzystali popierając politykę Busha w kwestii imigracji i Iraku.
Współczesne ery polityczne nie kończą się gwałtownie. W roku 2000 po zakończeniu ośmiu lat dominacji demokratów, Bush nie wygrał nawet w popularnym głosowaniu z Al Gorem. W roku 1960 po ośmiu latach rządów republikańskich, John F. Kennedy wygrał niewielką przewagą głosów z Richardem M. Nixonem i niektórzy historycy podejrzewają, że demokraci musieli ukraść głosy by mogło do tego dojść. Tym razem jednak republikanie wydają się balansować na granicy upadku. Ich kandydaci zebrali jedynie około dwie trzecie funduszy w porównaniu z demokratami (około $168 milionów w porównaniu z $245 milionami). Nie ma głównego kandydata: zwycięstwo McCaina Południowej Karolinie w ubiegłym tygodniu dało mu dwie wygrane w starciu przedwyborczym; zwycięstwo Romney tego samego dnia w Nevadzie dało mu trzy; Huckabee ma jedno. Możliwe, że jeden z kandydatów partii republikańskiej scali starą koalicję; ale jest też prawdą, że demokraci wykazali się zręcznością w przechwytywaniu zwycięstw. Ale równie prawdopodobne jest, że długotrwała kadencja republikanów w polityce krajowej skończy się raptownie.
Co republikanie mogą zrobić by uratować szanse swojej partii i udowodnić, że odebrali lekcję na podstawie doświadczeń Busha? Jest za późno na odbudowę podstawowych wartości partyjnych. Ale kandydaci partii republikańskiej mogą podjąć skromniejsze zadanie: zademonstrować pokorę. Biorąc pod rozwagę nadmierne zadowolenie Busha czy jego niemal celowe ignorowanie drażniących go kontrargumentów, republikańscy kandydaci mogą ukazać wyższy poziom krytycznej otwartości umysłu i samoświadomości - mogą pokazać, że nie dają się uwieść przez politykę życzeniową i manichejskie narracje. Nie jest to zły model dla kandydatów jakiejkolwiek partii. Testem pomyślnej prezydentury, jak wykazuje historia, jest umiejętność zademonstrowania wizjonerskiej pewności siebie, a jednocześnie nieignorowanie upartych prawd.
Goście Oval Office mają tendencję do przytakiwania. Bob Strauss, lobbysta i doradca prezydencki, lubił opowiadać historie o odwiedzających, którzy zostawali onieśmieleni potęgą Oval Office. Zanim weszli, opowiada Strauss, goście przybierali pozy śmiałków przechwalając się wzajemnie, "Powiem temu s... to albo tamto!". Ale kiedy weszli do środka i stanęli naprzeciw Przywódcy Wolnego Świata, cały dystans znikał i łagodnie stwierdzali, "O, panie prezydencie, doceniamy pana działalność." Co ciekawe, sam Bush opowiadał historie Straussa albo ich wariacje. Jednak naśmiewając się i przyjmując pozę zdystansowania, prawdopodobnie przyczynił się do zdyskontowania uczciwej różnicy poglądów wśród swoich doradców.
W objęciach władzy przytakiwacze są nieuniknieni. Wielcy prezydenci aktywnie poszukują jednak odmiennych punktów widzenia. George Washington włączył do pierwszego gabinetu parę antagonistów - Alexandra Hamiltona (rzecznika centralizacji władzy) w roli sekretarza skarbu i Thomasa Jeffersona (proponenta rozdzielenia władzy) jako sekretarza stanu. Gabinet Lincolna był "zespołem rywali", jak określił to historyk, Doris Kearns Goodwin. Franklin D. Roosevelt antagonizował swoich podwładnych w kreatywnym współzawodnictwie. Umożliwiło mu to pozostanie u władzy, ale był on zawsze skłonny słuchać złych wiadomości. W początkach 1938 roku doradcy prezydenta zamarli obserwując jak wyrastająca gwiazda, generał George C. Marshall, rzucił Rooseveltowi, że jego linia obrony była zła. Oczekiwali, że jego kariera się skończyła. Zamiast tego Marshall stał się głównodowodzącym armii i został uhonorowany jako "organizator zwycięstwa" w drugiej wojnie światowej.
Dobrzy prezydenci uczą się na błędach, jakkolwiek niekiedy w bolesny sposób. John F. Kennedy odrzucił wyrafinowaną strukturę bezpieczeństwa narodowego wykreowaną przez swego poprzednika, Dwight D. Eisenhowera, jako zbyt sztywną i biurokratyczną. Zamiast tego JFK dał posłuch tyradom przeciwko CIA - co doprowadziło go do Zatoki Świń. Poniżony przez Kubę Fidela Castro, JFK zagroził rozwaleniem CIA na "tysiąc kawałków" i wyszeptał do swego rzekomego przyszłego rywala, Barry Goldwatera: "Więc czy chcesz to p... stanowisko?" Ale w październiku 1962 roku, kiedy kryzys ponownie pojawił się na Kubie - tym razem na dobre, wraz z instalacją rakiet nuklearnych - Kennedy był gotowy. Ustanowił komitet wykonawczy ("Ex Comm") złożony z różnorodnych ekspertów. W ciągu 13 dni, ci obecni i byli wysocy rangą urzędnicy pań- stwowi sprzeczali się, niekiedy ostro, ale byli w stanie zapobiec nieszczęściu podpisując sekretny układ rakietowy z Moskwą.
Nikt inny nie rozpoczął urzędowania z jaśniejszą wizją na temat amerykańskiej roli w świecie niż Ronald Reagan. Niekiedy zdawało się, że wierzył w swoje własne wymysły, ale za pierwszej kadencji był mądry na tyle, by mianować stanowczego szefa gabinetu w osobie Jamesa Bakera by służył swym pragmatyzmem i umiejętnością kontroli realności zamierzeń. W czasie drugiej kadencji Reagana, Baker opuścił Biały Dom by zostać sekretarzem skarbu, i Reagan pozwolił kilku pułkownikom, Bud McFarlane i Oliver North, na przygotowanie absurdalnego układu z Iranem polegającego na dostarczeniu broni w zamian za zakładników, co nielegalnie wspomagało środki sekretnej armii, contras, walczącej z reżimem komunistycznym w Nikaragui. Ratując swoją prezydenturę bliską ruinie z powodu skandalu Iran-contra, Reagan był w stanie wyjść z kryzysu poprzez skupienie wokół siebie umiarkowanych, doświadczonych ekspertów i ściśle współpracując z Kongresem - na czas by kontynuować ważne zadanie zakończenia zimnej wojny.
Jakkolwiek media nie przyznają mu tego, W. Bush uczy się na błędach. W pierwszych sześciu latach urzędowania, umożliwił swojemu guru, Karl Rove, zdominowanie swoich politycznych doradców. Kryzys nadszedł w lutym 2006 roku, kiedy doradca wewnętrznej polityki Busha, Claude Allen, zrezygnował po oskarżeniu go o kradzież z podmiejskiego malla; później przyznając się do winy. Josh Bolten, który zastąpił Andiego Card jako szef gabinetu w Białym Domu w kwietniu 2006, po cichu popychał administrację Busha w kierunku umiarkowania. Ubiegłego lata Białemu Domowi niemal udało się przeprowadzić tak bardzo potrzebną próbę reformy imigracyjnej. Ale było już za późno: Biały Dom był za słaby by przeforsować swą wolę na forum własnej partii w Kongresie.
Wydaje się, że Bush w swojej własnej świadomości odgrywa rolę w dramacie na temat ostatecznego odkupienia. Jako że wzmocnienie sił w Iraku przyczynia się do zmniejszenia terroryzmu bardziej niż większość ekspertów kiedykolwiek to potwierdzi, Bush może mieć nadzieję, że jego rozwiązanie będzie kiedyś usprawiedliwione i przyszli historycy będą uważać go za następcę Harry"ego Trumana. Choć może bardziej stosowne będzie tu porównanie z Groverem Cleveland albo innym 19-wiecznym przeciętniakiem. Jednak nie tak dawno temu Busha porównywano do Jamesa Buchanana, poprzednika Lincolna z czasów przed wojną domową, który zwykle uważany był za głupka w orszaku prezydenta.
Obecny urodzaj prezydenckich zawodników może być jedynie marginalnie bardziej realistyczny niż Bush w swojej samoświadomości. Wyborcy będą musieli bacznie obserwować czy kandydat, który pyszni się na trasie przedwyborczych spotkań, zachowa się z odpowiednią pokorą w Oval Office. Często trudno wywnioskować czy dobry kandydat będzie również dobrym prezydentem. Ale niewielkie zwodzenia kampanijne podsuwają nam wskazówki na temat ich późniejszej samokontroli.
Giuliani odegrał rolę w koszmarnym filmie, który wszyscy pamiętamy aż nazbyt dobrze. Jego spokój i opanowanie w trakcie wydarzeń 9/11 zasługują na głęboki szacunek. Ale po dokładnym prześwietleniu go przez prasę jego notowania stają się nieco bardziej niepewne. Dlaczego burmistrz Nowego Jorku umiejscowił swoje centrum dowodzenia na terenie World Trade Center - dobrze znanego obiektu ataków, który był poprzednio bombardowany w 1993? I dlaczego burmistrz, który zredukował przestępczość w mieście, co nie było łatwe, nie mógł upewnić się czy działały aparaty radiowe łączące policjantów ze strażakami? Giuliani odpowiada blefując i negując wszystko. Obwinia on przeszkody technologiczne i biurokratyczne. Nie uspokaja fakt, że w Nowym Jorku jego czołowi doradcy i pomocnicy byli znani jako przytakiwacze.
Mitt Romney sprzedaje siebie jako Pan To Naprawi. Jest potrafiącym zrobić wszystko facetem ze świata biznesu, który pozbędzie się wewnętrznego bałaganu. Jest coś bardzo praktycznego co go określa: otóż nie wydaje się on być nadto obciążony ideologią. Z drugiej strony jest on gotowy na wszystko by wygrać. Koniunkturalnie zmienił swoje stanowisko w sprawie aborcji i praw homoseksualistów, mając zamiar po pierwsze zadowolić wyborców w Massachusetts, gdzie służył jako gubernator od 2003 do 2007, a później - by przypodobać się politycznie potężnemu skrzydłu prawicowemu w kampanii prezydenckiej. Przemawiając przez lśniąco białe zęby, przearanżował również swoją personalną przeszłość twierdząc, że widział jak jego ojciec uczestniczył w marszu z Martinem Lutherem Kingiem Jr w roku 1968 (owego dnia dwaj mężczyźni nie byli nawet w tym samym mieście). Później plątał się na temat znaczenia wyrazu "widział", tłumacząc, że użył go w znaczeniu przenośnym.
Mike Huckabee pracował w dziedzinie sprzedaży całe życie, zaczynając karierę jako minister ewangelicki jeszcze będąc nastolatkiem. Był skutecznym żniwiarzem dusz dla Pana, po części dlatego, że jest bardzo ludzki i pokorny, a nie napuszony. Ale demonstracja jego chrześcijańskiego żalu z powodu wyemitowania negatywnej reklamy skończyła się ośmieszająco. Podczas konferencji prasowej Huckabee zaśmiewając się rubasznie wyemitował reklamę, którą wycofywał z powszechnego odbioru - gwarantując jednocześnie, że będzie ona oglądana przez miliony ludzi na YouTube i w nocnych wiadomościach bez konieczności płacenia za nią. Możliwe, że Huckabee uczynił klasyczny błąd zawierzenia cynicznym konsultantom kampanijnym - zwłaszcza swojemu głównemu dowódcy, Edowi Rollins, byłemu bokserowi, który czerpie przyjemność z politycznych gier słownych.
John McCain ukazuje może więcej prawości niż jego rywale, co w typowej kampanii prezydenckiej oznacza zejście do zupełnie niskiego poziomu. Po pięciu i pół roku doświadczeń w charakterze jeńca wojny w Hanoi Hilton, będąc bity, głodzony i zmuszony do "spowiedzi", McCain wytwarza aurę człowieka, który ma niewiele do stracenia. Ale w październiku, kiedy rozpoczął wyścig jako czołowy kandydat partii republikańskiej, niemal pogrążył swoją kampanię odwołując się do praw religijnych. McCain stwierdził, że Konstytucja stworzyła Stany Zjednoczone jako naród chrześcijański. Od tego czasu zdążył przewartościować swoje priorytety i umieścił na ich czele swoje nieugięte poparcie dla wojny w Iraku. W Senacie koledzy uważają go niekiedy za "gorącą głowę". A impulsywny, pełen impetu prezydent może być groźny. Naczelnym pytaniem jest czy McCain uspokaja się i słucha po wybuchu emocji; anegdotyczne dowody tego wydają się być nieco mieszane. Posiada on umiejętność przepraszania i zapominania, i ukazał niezwykłą zdolność pozyskiwania antagonistycznych stron w kontrowersyjnych sprawach, takich jak standardy emisji paliw, finanse kampanijne i prawa reformy imigracyjnej.
Wyłapywanie stwierdzeń i fragmentów wypowiedzi kandydatów, którym kręci się w głowie ze zmęczenia i którzy złapani są w desperackim wyścigu po władzę jest prawdopodobnie niezbyt wyrafinowane. W roku 2000 Al Gore został niesprawiedliwie ośmieszony jako ten, który "wymyślił" internet i który służył jako model za bohatera "Love Story". Artykuł opublikowany ostatnio w Vanity Fair pod tytułem "Going After Gore" dowodzi jak były wiceprezydent Billa Clintona stał się ofiarą uprzedzonej prasy, jak również swojej własnej tendencji do wyolbrzymiania. Ale kandydat, który wygra wybory 2008 będzie podobnie kuszony by stać się mniej, a nie bardziej uczciwym. Jak tylko doradcy waszyngtońscy rozpoczną wycie i ujadanie przed bramami Białego Domu (proces, który rozpoczyna się po południu w dzień inauguracyjny), wszyscy prezydenci odczuwają takie same pragnienie zbudowania fortecy, jeśli nie wylewania wrzącej wody na prasę.
Problem polega na tym, by upewnić się, że następny prezydent będzie słuchał czegoś więcej niż swoich własnych opinie. Były ambasador David Abshire, długoletni centrysta Washingtonu i autor nowego studium prezydenckiego, "A Call to Greatness" zaproponował stworzenie gabinetu jedności. Powołując się na prezydentów takich jak FDR czy JFK, którzy powołali republikanów jako doradców i sekretarzy gabinetu, Abshire proponuje, by następny prezydent wyłonił przynajmniej dwóch głównych członków gabinetu z opozycyjnej partii. Taki otwarty gest miałby przesłać natychmiastowy sygnał, dowodzi Abshire, że nowy prezydent chce zredukować gniewne zacietrzewienie zatruwające Waszyngton.
Oczywiście prezydenci mogą zwalniać nawet najbardziej wpływowych pracowników gabinetu. Wystarczy zapytać byłego sekretarza stanu, Colina Powella, ile czasu spędził z prezydentem odkąd stał się znany jako przeciwnik inwazji na Irak. Prezydenci muszą chcieć poszukiwać odmiennych porad, ale nie muszą się z tym obnosić. W rzeczywistości skromność skutkuje bardziej. Kiedy doradcy Trumana polecili stworzenie planu odbudowy po drugiej wojnie, Truman mądrze stwierdził: "Tylko nie podpisuj tam mojego nazwiska." Dlatego nazwany on został planem Marshala, od nazwiska generała Marshalla, który został sekretarzem stanu.
Eisenhover znany był jako mistrz consensusu. Po wybraniu go w roku 1952 potajemnie zgromadził najlepszych doradców bezpieczeństwa narodowego w kraju w celu stworzenia strategii rokowań ze Związkiem Radzieckim. Zostały stworzone trzy zespoły, każdy dowodzący odmiennego poglądu. Eisenhover mógł wydawać się mało elokwentny, nawet nieco nieśmiały publicznie. Ale w prywatnym "Project Solarium" (nazwanym tak od pokoju, w którym odbywały się spotkania zespołów w Białym Domu) człowiekiem, który był w stanie zjednoczyć antagonistyczne punkty widzenia był właśnie on sam, Dwight Eisenhower. Przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych staje przed wyzwaniami nie mniejszymi niż pokonanie sowieckiego komunizmu. Dobrze by było gdyby on (albo ona) potrafili zgromadzić i wysłuchać rzeczników odmiennych racji. Gdyby George Bush zrobił to przed podjęciem inwazji na Irak, to może partia republikańska nie byłaby obecnie w tak opłakanym stanie.
Na podst. "Newsweek" oprac. E.Z.