Wiatry Santa Ana zawiązują się na początku jako zimne, gromadząc masy z wysoko położonej pustyni pomiędzy Las Vegas i Los Angeles. Ciśnienie powietrza wypycha je w górę ponad San Gabriel Mountains, na zachód w kierunku Pacyfiku, dopóki nie zacznie działać siła przyciągania. Powietrze spręża się opadając i staje się bardziej suche i gorące, przejmując wilgoć z powierzchni ziemi, po czym nabiera prędkości - niekiedy ponad 10 mil na godzinę (160 kilometrów na godzinę) - kiedy przemieszcza się pomiędzy wąwozami Południowej Kalifornii.
Złowieszcze podmuchy Santa Ana zwiastują przeklętą pogodę: dnie i noce piekielnego gorąca. Jeśli tylko dojdzie do pożaru na suchych terenach leśnych otaczających okoliczne miasta i przedmieścia, wiatr staje się nośnikiem ognia, roznosząc płonące niedopałki na odległość pół mili (800 metrów) albo dalej. Satna Ana była już niejednokrotnie zarodkiem najbardziej niszczących pożarów w historii Kalifornii, od Wielkiego Pożaru w 1889 do klęski roku 2003, która to spaliło się niemal 700 tysięcy akrów (280 tysięcy hektarów) lasu. Starsi mieszkańcy stanu znają wiatry Santa Ana i nie kryją przerażenia.
W ubiegłym tygodniu w przypadku mieszkańców Południowej Kalifornii sięgnęło ono zenitu. "Znajdujemy się teraz w stanie szoku," - wyznaje doktor Zab Mosenifar, dyrektor Cadars-Sinai Women"s Guild Pulmonar Disease Institute w Los Angeles, który przygotowywał się na przyjęcie ofiar zatrucia dymem w swym szpitalu. "To niepojęte." Począwszy od 20. października, zwykle ostre wiatry Santa Ana spowodowały pożary, które rozprzestrzeniły się na dobre w suchej i gorącej okolicy. Do połowy ubiegłego tygodnia ponad 20 oddzielnych pożarów uformowało kieszenie ognia od granicy meksykańskiej na północ do Simi Valley dokoła Los Angeles. W wielu miejscach gorąco i ogień były tak intensywne, że 7 tysiącom strażaków sprowadzonych z całego kraju nie pozostawało nic innego jak tylko obserwować rozwój wydarzeń. Ogień strawił ponad 400 tysięcy akrów (162 hektarów), zniszczył ponad 2 tysiące domów i doprowadził do tymczasowej ewakuacji niemal miliona osób - największej masowej migracji w Stanach Zjednoczonych od huraganu Katrina, i o wiele większej niż ewakuowano podczas pożaru w San Diego w roku 2003, poprzednio uznawanych za najbardziej niszczące w Kalifornii.
W powiecie San Diego, miejscu najgorszych pożarów, ludzie w ciągu kilku minut gromadzili pamiątki przed opuszczeniem swojego domu, poszukując schronienia u rodziny czy przyjaciół, czy nawet na stadionie Qualcomm, który z siedziby San Diego Chargers stał się tymczasowym przytułkiem dla ponad 20 tysięcy uchodźców - przywołując pełne złych wspomnień obrazy dziesiątek tysięcy tych, którzy napłynęli do Superdome w Nowym Orleanie dwa lata temu. Hotele zapełniły się szybko, drogi szybkiego ruchu zablokowały się i opustoszały półki sklepów żywnościowych. Niektórzy mieszkańcy dowiedzieli się o zagrożeniu z telewizji. Obrazy ognia, którego jeszcze nie widzieli przez okna, ale o których słyszeli, że nadchodziły, potęgowały atmosferę terroru. "Wszyscy biegają przerażeni," - stwierdziła doktor Sanjana Chaturvedi, mieszkanka San Diego, która uciekła z domu wraz z mężem i dwojgiem dziećmi. "Nikt nie wie co robić. Nie ma gdzie uciekać. Nie mam gdzie się schronić."
Niejednokrotnie ogień przemieszczał się szybciej niż mieszkańcy. Kiedy Jay Blankenbeckler kład się spać w nocy 21. października w swoim domu w Rancho Bernardo, mógł dostrzec dym, ale pożar ciągle wydawał się odległy. Kiedy się obudził następnego ranka i włączył telewizję, zobaczył reportera zdającego relację na tle pożaru - rozgrywającego się zaledwie pół mili od domu Blankenbecklera. "Spalił on już całe sąsiedztwo," - stwierdził. "Pomyślałem wtedy - To realne niebezpieczeństwo."
Rząd wkracza do akcji
Reprezentanci stanowej i federalnej administracji robili co mogli, by ugasić niepokój uchodźców i tych wszystkich, którzy przynajmniej na jakiś czas przebywali ciągle w swoich domach. Gubernator Kalifornii, Arnold Schwarzeneger, pozostawał w pełnej gotowości podróżując do pierwszych linii walki z ogniem, pod- czas gdy prezydent Bush - ukarany za opieszałość reakcji na Katrinę - ogłosił rejon terenem poważnej klęski żywiołowej i niezwłocznie wyekspediował Michaela Chertoff, sekretarza Homeland Scurity, oraz helikoptery wojskowe, żołnierzy i miliony dolarów pomocy federalnej. Pracownicy miasta San Diego wprowadzili nawet automatyczny system telefonicznego ostrzegania mieszkańców, nakłaniający ich do ewakuacji. To wczesne i agresywne opróżnianie regionu - ciężko przeżyta lekcja po pożarach roku 2003, które doprowadziły do 20 przypadków śmiertelnych - prawdopodobnie uratowało Kalifornijczykom życie, jeśli nie ich własność. "Problemem tym razem nie jest stopień przygotowania," - stwierdził prezydent rady miejskiej w San Diego, Scott Peters. "Chodzi o to, że te wydarzenia są tak obezwładniające".
Powstaje pytanie - dlaczego? Pożary zawsze nam towarzyszyły i są jednym ze sposobów w jaki środowisko się oczyszcza, spalając suchą ściółkę i otwierając starą ziemię na nowe życie. Dlaczego więc te naturalne procesy stają się klęskami żywiołowymi? Dlaczego wydaje się, że jest ich coraz więcej, a kiedy do nich dochodzi, dlaczego są bardziej katastrofalne?
Plaga rozwoju
Południowa Kalifornia stała się niebezpiecznym miejscem do życia, bo jest to miejsce atrakcyjne. Migracja ludzi przyciąganych na Zachód przez okoliczne góry, lasy i bliskość oceanu doprowadziła do tego, że coraz więcej ludzi budowało swoje domy na kurczących się obrzeżach pomiędzy przedmieściami i dziewiczą przyrodą. Ponad 8.6 milionów domów na Zachodzie zostało zbudowanych w odległości 30 mil (50 kilometrów) od narodowych lasów od roku 1982; w Kalifornii, gdzie liczba mieszkańców potroiła się od lat 1950., w dodatku 50 procent nowych domów zostało zbudowanych w strefie pożarowej. To ryzykowne z oczywistych powodów: jeśli więcej ludzi wybiera by osiedlić się na terenach zagrożonych przez pożary, więcej ludzi zostanie narażonych na niebezpieczeństwo, jeśli do klęski wreszcie dojdzie. Ale te domy, zwłaszcza jeśli właściciele nie zabezpieczą ich przed pożarem, są często bardziej podatne na pożar niż dziki las, a wystarczy kilka domów rozrzuconych w lasach by wywołać duży pożar. "Osamotnione domy otoczone przez naturalne środowisko są prawdopodobnie najbardziej niebezpieczną kombinacją dla pożarów," - twierdzi John Keeley, badacz ekologii z U.S. Geographical Survey (USGS). Oprócz dostarczania paliwa dla ognia, nowe konstrukcje budowlane skupiają największą pojedynczą przyczynę dzikich pożarów: ludzi. Zerwane przewody wysokiego napięcia, nieostrożne grillowanie na rożnie i porzucone kempingi, które często powodują pożary, nie zdarzają się bez pośrednictwa ludzi. A poza tym są także podpalenia. Przypuśćmy, że jedynie jedna osoba w danej społeczności wywoła pożar, sama obecność tysięcy innych kończy się śmiertelnie.
Ponadto mamy do czynienia ze zmianą klimatyczną. Jak po Katrinie, pytanie o to jaką rolę mogło odegrać globalne ocieplenie w klęsce, pojawiło się jeszcze zanim pożar zaczął przygasać. Jakkolwiek badacze środowiska zachowują ostrożność nie obciążając susz czy fali ciepła za zmiany klimatyczne, to przeważająca większość modeli klimatycznych wskazuje na te ekstremalne warunki w już suchym obszarze Południowego Zachodu kiedy planeta się ociepla. Badanie przeprowadzone przez naukowców ze Scripp Institution of Oceanography w La Jolla, w Kalifornii, i opublikowane w "Science" w ubiegłym roku, dowiodło, że w miarę jak wzrosła temperatura na Zacho- dzie, który jest obecnie 1.5 stopnia Fahrenheita (niemal 1 stopień Celsiusza) cieplejszy niż był w roku 1987, to wydłużył się także sezon dzikich pożarów, a także rozmiar i okres trwania przeciętnego pożaru.
Walka i podsycanie ognia
Nawet jeśli staramy się podchodzić racjonalnie do tematu pożarów, przyczyniamy się niekiedy do pogorszenia sytuacji. Przez ponad stulecie, U.S. Forest Service - agencja federalna odpowiedzialna za walkę z pożarami stosowała politykę zagaszania ognia kiedykolwiek się pojawił i reagowania tym intensywniej im bardziej wzrasta rozwój populacji. Dla mieszkańców terenów miejskich - jest to logiczne - zadaniem strażaków jest zatrzymanie ognia zanim nie zostanie zniszczona posiadłość. Ale nie tak sprawy mają się w lasach na Zachodzie. Paradoksalnie próbowanie zagaszenia każdego niewielkiego pożaru niesie ryzyko przypadkowego wielkiego pożaru, ponieważ las nie może wykonać swej pracy oczyszczenia zgromadzonej ściółki. Przypomina to trochę stek gazet w kuchni: jeśli dojdzie do pożaru, to może dojść do wybuchu. "Te większe i poważne pożary są niezamierzoną konsekwencją polityki tłumienia, która nie skutkuje" - twierdzi Richard Minnich, ekolog zajmujący się dzikimi pożarami z University of California w Riverside. "Jeśli ma jakiekolwiek skutki, to tłumienie pogłębia jedynie zagrożenie społeczeństwa."
Sytuację pogorszyła stosunkowo mokra zima w latach 2004-05, która umożliwiła drzewom i zagajnikom gęsty rozwój, po czym nastała susza, która dodała paliwa do ściółki. W rzeczywistości w poprzednim roku zanotowano największą suszę w historii Los Angeles. Mieliśmy do czynienia z tymi wiatrami Santa Ana, które zwykle uderzają na jesieni, ale rzadko z siłą obserwowaną w ubiegłym tygodniu. "Zwykle nadciągają jako małe, średnie i duże," - informuje Bill Patzert, klimatolog z NASA Jet Propulsion Laboratory w Pasadena w Kalifornii. "To były wiatry rozmiaru Godzilla".
Przegrana walka
Jako że domy są rozrzucone na całej szerokości strefy pożarowej - czy to letnie domki czy nowe pałace - zarówno straż pożarna jak i zasoby budżetowe są maksymalnie rozciągnięte. W ubiegłym roku Forest Service wydał rekordową sumę $2.5 miliardów na zwalczanie pożarów, które spaliły 9.9 milionów akrów (4 miliony hektarów), co stanowi kolejny rekord. Nawet po tym jak Kalifornia powiększyła wydatki na pożarnictwo od katastroficznego pożaru w roku 2003 - stan wyasygnował $850 milionów w tym roku - kiedy wielki pożar jak ten ostatnio wybucha, strażacy szybko uświadamiają sobie ograniczenia swojej pracy. "Delegujesz ludzi pomiędzy niemożliwą do powstrzymania siłą pożaru i niemożliwym do przeniesienia domem," - mówi Timothy Ingalsbee, dyrektor wykonawczy Firefighters United for Safety, Ethics and Ecology. "To najbardziej niebezpieczna pozycja, w jakiej możesz zostać postawiony jako strażak."
Realne jest również zagrożenie, że październikowe pożary mogą być jedynie początkiem - nie tylko potencjalnych pożarów w przyszłych sezonach, ale zapowiedzią większej liczby pożarów w obecnym roku. Wiatry Santa Ana właśnie się rozpoczęły i zasadniczo nasilają się w zimie. Ponadto prawdopodobnie nie będzie dużej ulgi przed suszą. National Weather Service zapowiada tej zimy nadejście La Nina, które następuje kiedy temperatury powierzchni morskiej w nadbrzeżnym Pacyfiku są chłodniejsze niż zwykle. La Nina zwykle oznacza bardziej suchą i gorącą pogodę na południu Ameryki.
Długoterminowe prognozy nie są wcale bardziej optymistyczne. Kilku naukowców oczekuje, że suche tereny, jak Południowy Wschód, będą jeszcze bardziej suche. Ostatnich kilkanaście lat należało do najbardziej suchych w historii Zachodu, powodując, że Colorado River - która dostarcza wodę 30 milionom ludzi - znajduje się na najniższym poziomie w 85 latach przeprowadzania pomiarów. Jeśli z powodu wyższych temperatur stopnieją wierzchołki gór, które gromadzą większość wody używanej przez Zachód, to wszystkie rezerwuary wody na świecie mogą okazać się niewystarczające by utrzymać wilgoć w tym rejonie. Nawet jeśli efekt zmiany klimatycznej może być łagodniejszy niż się obawiamy, to ten sam wzrost populacji, który naraża ludzi na niebezpieczeństwo pożarów, ogranicza również dostawy wody potrzebnej do walki z nimi. W powiecie San Diego, jednym z najszybciej rozwijających się miejsc w Stanach Zjednoczonych, zużycie wody wzrosło o około 34 procent od 1995 roku. "Sprowadziliśmy to na siebie," - mówi Patzert. "Rozdawaliśmy pozwolenia na budowy domów nie biorąc pod uwagę zapotrzebowanie na wodę."
Widoki na przyszłość
Czy oznacza to, że jedynym sposobem na zatrzymanie katastrofalnych pożarów lasów jest zmiana amerykańskiego stylu życia na Zachodzie? Prawdopodobnie, ale przejście będzie bolesne. Rozwój populacji w dotkniętych rejonach jest wspierany przez politykę federalną, która chroni prywatne domy, nawet jeśli są one zbudowane na terenach ryzyka. To z kolei powoduje, że Forest Service - który powinien spełniać szeroki zakres funkcji ekologicznych - staje się w większości agencją pożarnictwa, poświęcając niemal połowę swojego budżetu na ten jeden cel. Spowodowało to zainteresowanie Kongresu, który chce ograniczyć wydatki. Śmierć w ostatnich latach kilkunastu strażaków, którzy zginęli w obronie domów, skłonił Washington do ponownego przemyślenia swojej polityki. "Tak duży rozwój w Kalifornii nastąpił wskutek ruchu pionierskiego," - twierdzi Keeley z USGS. "Ale docieramy do granicy i ludzie muszą zdać sobie sprawę z tego, że stracą pewne przywileje, jeśli chcą utrzymać bezpieczeństwo".
Radeloff z Wisconsin oznajmia, że ci, którzy wybierają budowę domów w strefie ognia "ryzykują wiele - i wielu z nich traci". Jedną z odpowiedzi może być danie do zrozumienia tym, którzy chcą budować na terenach najwyższego ryzyka, że ponoszą ryzyko na własny rachunek - informacja, którą przemysł ubezpieczeniowy, który staje się coraz bardziej niechętny ochronie wystawionych na to ryzyko posiadłości, komunikuje właścicielom domów na Zachodzie. Ale jakkolwiek łatwo dostrzec w tym logikę - i wskazywać na ofiary pożarów jako winnych - w bieżącym tygodniu nie sposób nie koncentrować się na terrorze i zmartwieniach tych, których domy są zagrożone, jak Lee Hamilton. Do czasu, kiedy ten 60-letni dziennikarz z San Diego obudził się na dźwięk ostrzegawczego telefonu w dniu 22. października, ogień trawił już jego dom. Hamilton ledwie miał czas na uratowanie swojej 93-letniej matki i walizki pełnej dokumentów ubezpieczeniowych zanim uciekł z domu. "Kiedy odjeżdżałem z podjazdu, w moim umyśle żegnałem się ze wszystkimi wspomnieniami," - mówi. "Myślałem, że całe moje sąsiedztwo będzie zrównane z powierzchnią ziemi." Kiedy wrócił następnego ranka, okazało się, że mniej niż połowa domów w jego okolicy przetrwała - włączając jego własny. Ale sam rozmiar zniszczeń miasta, które przez 22 lata Hamilton uznawał za własne, sprawiła, że zastanawiał się nad tym czy San Diego przetrwa. Zamarłem cały. Naprawdę czułem, że tracę wszystko."
Rzecz jasna, natura rzadko powiela apokalipsę. Do czasu kiedy dym uniesie się do góry, przypalone lasy zaczną się odradzać. "Rośliny wkroczą wkrótce w nowy cykl rozrodczy," - informuje David Weise, stojący na czele projektu w Forest Service Fire Laboratory w Riverside, w Kalifornii. "Las jest niesamowicie żywotny."
Podobnie ludzie. Po niszczących pożarach lat 2003, 1993 i 1970. Kalifornijczycy odbudowali i powrócili do spalonych wzgórz w większej liczbie. Bez wątpienia podobnie stanie się po pożarach 2007. Ale ważniejsze jest pytanie: Czy powinni?
Na podst. "Time" oprac. E.Z.