----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

01 maja 2008

Udostępnij znajomym:

Klasa i rasa

Amerykanie nie lubią rozmawiać o klasie społecznej i chcą wierzyć, że rasizm jest kwestią przeszłości. Choć Theodore i Franklin Roosevelt zdecydowanie byli reprezentantami wyższej klasy pod względem pochodzenia, stylu i przyzwyczajeń to nikomu to nie przeszkadzało (za wyjątkiem niektórych członków klasy wyższej, którzy uważali państwo Roosevelt za "zdrajców" z powodu chęci opodatkowania i regulowania bogatych). JFK i Ronald Reagan byli wprawdzie książęcy na swój sposób, ale pomimo tego chwytali za serca zwykłych ludzi. Lubimy, żeby prezydent był jak każdy z nas.

 

Najlepsi prezydenci zawsze byli otwarci i przepełnieni nadzieją, słoneczni i optymistyczni co do obietnicy amerykańskiej równości i możliwości. Ale istnieje też ciemna strona amerykańskiej polityki, chęć grania na uprzedzeniach, mobilizowania do głosowania ze względu na obawy, a nie nadzieje. Te uprzedzenia bledną i umierają, ale nigdy całkowicie nie znikają.

Sondaż przedwyborczy Pensylwanii ujawnia mrożącą statystykę, która poddaje w wątpliwość to czy Amerykanie są gotowi do wyboru czarnoskórego prezydenta. Aż 12 procent białych respondentów stwierdziło, że rasa była decydującym czynnikiem w kwestii głosowania. Dla pewności jedna czwarta z nich głosowała na Obamę, a i płeć również odgrywała rolę (dla 14 procent kobiet i 6 procent mężczyzn). Sondowanie na temat rasy jest zdradliwe.

W sondażu "Newsweeka" 19 procent Amerykanów oznajmiło, że nie jest gotowych wybrać afro-amerykańskiego prezydenta. Ale pytani, czy rasa Obamy odgrywa znaczenie, jedynie 3 procent białych przyznało, że rasa Obamy skłania ich do udzielenia mniejszego poparcia, podczas gdy 5 procent białych (i 16 procent nie-białych) twierdziło, że jego rasa skłania ich do większego poparcia. Jednakże co ludzie zrobią za parawanem w lokalu wyborczym pozostaje tajemnicą. W sondażu "Newsweeka" ponad połowa głosujących stwierdziła, że są oni zdania, że "większość" (12 procent) albo niektórzy (41 procent) z głosujących będą "odczuwali dystans w kwestii głosowania na czarnoskórego kandydata, którego nie będą chętni wyrazić". W zaciekłych wyborach, w których decyduje nieznaczny margines, zniechęcająca jest myśl, że mniejszość rasistów może mieć decydujące znaczenie.

Naprawdę dziwne jest jednak coś innego: jak to się dzieje, że czarnoskóry mężczyzna startujący w wyścigu o prezydenturę jest oskarżony o wyobcowanie? Przez pierwsze stulecie istnienia państwa czarni trzymani byli w łańcuchach. W kolejnym stuleciu byli wysyłani na tył autobusów i trzymani z dala od zarezerwowanych dla białych jadłodajni i toalet na całym Południu - a jeszcze mniej dopuszczeni do białej elity w szkołach, klubach i prestiżowych instytucjach. Potem, począwszy od lat 1960. amerykańskie społeczeństwo rozpoczęło zbiorowy wysiłek otwierania tych drzwi. Barack Obama jest nie tylko beneficjantem tych prób, co dowodem, że czarnoskórzy mogą poradzić sobie na własną rękę, jeśli da się im szansę. Został on, bez względu na skromne wychowanie, obrany redaktorem Harvard Law Review, pozycji na samym szczycie piramidy osiągnięć.

Nadal jednak dla amerykańskich kieszeni wydaje się być "tym innym". Zdaje się być nieco dziwny, egzotyczny; te durnowate wiadomości elektroniczne powtarzające jego drugie imię (Hussein) i deklarujące, nieprawdziwie, że jest on muzułmaninem, który naciskał na zaprzysiężenie go na Koran, a nie Biblię, krążą po internecie. Dla niektórych ma nieco wyniosłe maniery, jest nieco oderwanym od rzeczywistości typem intelektualisty, jednym z tych typów akademików, których wyśmiewał George W. Bush za czasów studenckich w Yale.

Demagogia, nawet subtelna, może z czasem odegrać znaczenie. W sondażu "Newsweeka" 13 procent ankietowanych donosiło, że Obama jest muzułmaninem. Reporterzy "Newsweeka" podczas kampanijnych spotkań przedwyborczych odnotowywali ostrożność, a nawet obawę wyborców, kiedy wypowiadali się na temat Obamy. Sekretnie nagrane przez "obywatela dziennikarza", a następnie streszczone w internecie uwagi Obamy wystosowane do fundatorów w San Francisco, że niektórzy wyborcy w ekonomicznie osłabionych miastach "przyczepiają się" do religii i broni z powodu "zgorzknienia" - nie spotkały się z życzliwością odbiorców, podobnie jak nieskończenie odtwarzane w YouTube tyrady byłego pastora Obamy, Jeremiah Wright Jr. przeciwko Ameryce. Richard Vallejo, lat 65, z Bristol, Pa., typowego miasta robotniczego, głosował na demokratów całe swoje życie. Ale o Obamie, Vallejo mówi: "Jest on uprzedzony przeciwko białym. Mieszkam w małym mieście i posiadam broń, ale nie dlatego, że jestem zgorzkniały. To dzięki Drugiej Poprawce, dzięki prawu do noszenia broni." W Indianie, następnym przystanku podróży kampanijnych w dniu 6 maja, Brenda Spreitzer, lat 42, powiedziała "Newsweekowi" na spotkaniu z senator Clinton: "Myślę, że poglądy Baracka i jego przeszłość są zbyt ostentacyjne. Są zbyt radykalne jak dla mnie... Po prostu nie czuję się z tym dobrze," - powiedziała, dodając, że nie podoba jej się zwyczaj nienoszenia przez Obamę amerykańskiego znaczka flagi amerykańskiej. Sprawdzała Obamę na internecie i odkryła, że chce on zburzyć kręgielnię w Białym Domu (Obama żartem powiedział, że chce on zastąpić ją boiskiem do koszykówki). "To mnie przeraziło, ponieważ bez względu na to czy gra on w kręgle czy nie, jest to rzecz historyczna, która nie powinna być nigdy zmieniona."

Hillary Clinton określiła uwagi Obamy o małomiasteczkowym zgorzknieniu jako "elitystyczne, bez związku z rzeczywistością i protekcjonalne." Strateg senator Clinton, Harold Ickes, wyznał "Newsweekowi", że "ona rzeczywiście osiągnęła związek z ludźmi ciężko pracującymi na utrzymanie i mającymi trudności w związaniu końca z końcem." Jeden z ogłoszeń senator Clinton, przedstawiających kelnerkę w restauracji, ogłasza: "Ona także pracowała na nocną zmianę" (jakkolwiek w rzeczywistości skończyła Wellesley i Yale Law). Natomiast doradcy McCaina z przyjemnością obserwowali atak senator Clinton na Obamę w odpowiedzi na jego uwagi. "To manna z nieba", skomentował jeden z asystentów McCaina, który nie chciał być wymieniony z nazwiska. Jeśli w grę wchodzi kampania jesienna, można liczyć na to, że funkcjonariusze partii republikańskiej będą przedstawiali Obamę jako populistę rzucającego kulą kręglową, który lepiej czuje się sącząc sherry w klubie niż w kręgielni.

Partia republikańska przez połowę stulecia naśmiewała się z osłabionych i wyczerpanych demokratów - najpierw Adlai Stevensona, kulturalnego intelektualisty, który przegrał dwukrotnie z Dwight Eisenhowerem w latach 1950., potem z Michaela Dukakisa, byłego profesora w Harvard Kennedy School of Government, który popełnił błąd fotografowania się w kasku czołgisty i dał się zapędzić w kozi róg jako zbyt miękki wobec przestępczości, po czym Johna Kerry, człowieka z Yale, który wydawał się czerpać nadmierną przyjemność z windsurfingu (odznaczony za zasługi w Wietnamie). Teraz jest to Obama, człowiek, który zdaje się myśleć zanim przemówi i nie ma entuzjazmu Hillary Clinton podnoszącej w górę szklankę piwa czy rzucającej kieliszkami whisky na oczach wszechobecnego kamerzysty.

Obama ma nieszczęście startowania o prezydenturę w erze, kiedy reporterzy obserwują, jak się wydaje, każdy raz kiedy kandydat podnosi widelec czy zamawia posiłek. Oto co Maureen Dowd z New York Times ma do powiedzenia na temat prób zaprezentowania się Obamy jako zwykłego człowieka dokonującego konsumpcji węglowodanów: "W końcowych dniach w Pensylwanii, obowiązkowo meldował się w jadłodajniach i na siłę pakował w siebie wafle, placki, kiełbaski i sernik. Podzielił się sernikiem z Michelle, zostawił trochę wafla i kiełbaski i oddał frytki, które przyszły w porcji ze stekiem. Ale widać wyraźnie, że jest to człowiek, który nie może się doczekać zanim powróci do swoich ekologicznych białek..."

Wystarczy wyobrazić sobie co mogłoby było być napisane o zwyczajach i smakach patrycjuszy takich jak Franklin Roosevelt czy John albo Robert Kennedy. Ze swoim cygarem, martini i charakterystycznym akcentem, FDR byłby wdzięcznym przedmiotem parodii. JFK, który miał upodobania rodem z Palm Beach, przed obiadem popijał daiquiri; a RFK podczas objazdów kampanijnych relaksował się pod koniec dnia nie przy pomocy termofora, a Heinekena i miski lodów czekoladowych.

Obama jest bardzo rozdrażniony posądzeniem go o elitarność. Oczywiście istnieją uprzywilejowane rodziny Afro-Amerykanów; jego dzieci, Sasha i Malia, uczą się w chicagowskiej szkole prywatnej. Obama zasugerował w rozmowie z Georgem Stephanopoulosem w ramach sieci ABC, że nie będą one potrzebowały akcji afirmatywnej w uniwersytecie. "Myślę, że moje córki powinny być traktowane przez jakiegokolwiek urzędnika działu przyjęć jako osoby uprzywilejowane,", stwierdził Obama. Ale jego własna historia jest znacznie bardziej skromna. Został wychowany przez samotną matkę, która jakiś czas żyła na talonach żywnościowych. Ukończył elitarną szkołę - Columbia, ale pracował jako nisko opłacany pracownik społeczny w Chicago. Po ukończeniu prawa na Harvardzie, odrzucił dobrze płatną, wysoce prestiżową pracę w korporacji by pracować na rzecz małej firmy zajmującej się sprawami naruszenia praw osobistych, głównie procesami o naruszenie praw do głosowania. Wspomina o swoich doświadczeniach pomocy ubogim w środowisku zamkniętych stalowni w Chicago. "To nie polityka doprowadziła mnie do pracującej klasy," - mówi, "ludzie pracy doprowadzili mnie do polityki." Jego żona, Michelle jest bardziej wymowna. "Jestem produktem klasy pracującej," - mówi. "Jestem jedną z tych osób, które wyrosły w tej walce. To soczewka przez którą postrzegam świat." Michelle powiedziała ostatnio studentom szkoły średniej w Evansville, w Indianie: "Kiedy ludzie mówią o tej elitarności, odpowiadam im: "widocznie nic o mnie nie wiecie."

Szef kampanii Obamy, David Axelrod, żacha się na oskarżenie o elitarność. "Jeśli chodzi o jego osoboste nawyki, jest to facet, który jest fanatykiem sportów, który gra w koszykówkę dla relaksu. Wykazuje troskę o ludzi go otaczających, ludzi na ulicy, pracowników kuchni, oficerów policji w stopniu większym niż jakikolwiek z polityków, którego znałem. Każdy, kto posługuje się argumentem elitarności, po prostu go nie zna. To głównie elita wykorzystuje ten argument."

Możliwe, że zarzut elitarności Obamy jest przeceniany. Pogląd, że klasa pracująca stanowi gross partii demokratycznej jest stereotypem. Akcesoria klasy pracującej stały się wprawdzie centralnym punktem obrazu kampanii - wypicie kufla piwa, pójście do kręgielni czy też wystawanie za samochodem ciężarowym. Problem polega na tym, że klasa pracująca stanowi znacznie mniejszy procent populacji niż w czasie rozkwitu nowej demokracji. Począwszy od lat 1940. klasa średnia wzrosła z 32 procent do 60 procent, informuje badanie Brookings Institution. W 1940 trzy czwarte populacji w wieku ponad 25 lat stanowili ci, którzy szkoły średniej nie ukończyli albo nigdy do niej nie uczęszczali. Do roku 1960 59 procent ciągle nie posiadało edukacji na poziomie szkoły średniej. Do roku ubiegłego ta liczba zmniejszyła się do 14 procent.

W prawyborach w Pensylwanii Obama przegrał z senator Clinton wśród wyborców zarabiających mniej niż $50 tysięcy na rok o 8 punktów, 54 do 46 procent. Ale jego wyniki wśród nisko uposażonych w rzeczywistości poprawiły się w sześciu tygodniach pomiędzy Ohio a Pensylwanią, pomimo gaf ze "zgorzknieniem" i pastorem Wright. W Ohio przegrał on głosy nisko uposażonych o 12 procent. Ale sztab wyborczy Obamy wskazuje od razu, że wygrał u wyborców zarabiających mniej niż $50 tysięcy w innym ważnym przemysłowo stanie Środkowego Zachodu - Wisconsin w początkach lutego, i że rzeczywiście pokonał senator Clinton wśród nisko zarabiających wyborców w 14 na 30 stanów. W wielu z tych stanów duży procent stanowią czarnoskórzy wyborcy. Większy problem ma Obama ze starszymi wyborcami. Swoista "nowość" i "inność" Obamy wydaje się być problemem dla starszych, uboższych, gorzej wykształconych kobiet. Być może niektórym starszym wyborcom trudno również pozbyć się uprzedzeń.

Warto również nadmienić, że rzecznicy Obamy twierdzą, że w ostatnim z sondaży Gallupa, na pytanie który z kandydatów do prezydentury "bierze pod uwagę przeciętnego Amerykaninia" albo "szanuje przeciętnego Amerykanina," jedynie 26 procent wskazało Obamę. Było to 4 punkty więcej niż McCain, ale 6 punktów mniej niż Hillary.

W sondażu w Pensylwanii na pytanie, który z kandydatów jest "bardziej uwrażliwiony na ludzi takich jak ty", 67 procent wskazało Clinton, a 66 procent - Obamę.

Przewidywanie kto może wygrać z McCainem w listopadzie wymaga nieco gdybania i niekiedy oddaje życzenia i nadzieje tych, którzy gdybają. Z obserwacji Reaganowskich demokratów wynika, że obóz McCaina wierzy, że jeśli Obama wygra nominację,to republikanie mogą mieć szansę w niektórych stanach uważanych za bezpieczne terytorium Clinton, jak New York i New Jersey. Te duże, poprzednio przemysłowe stany - Ohio, Pensylwania i Michigan - mogą głosować na republikanów jeśli demokraci wybiorą Obamę. Z drugiej strony, doradcy Obamy dowodzą, że dzięki pozyskaniu niezależnych i rejestrowaniu młodych wyborców, Obama może wygrać w zachodnich stanach, jak Kolorado i Nevada, które wydawały się nie do zdobycia przez senator Clinton. Poprzez aktywizowanie swojej czarnoskórej bazy Obama może wygrać z republikanami nawet dwa albo trzy stany - Virginię i Karoliny.

Obietnica sukcesu Obamy zależy jednak od czegoś więcej niż tylko pozyskania bazy demokratycznej. Nie będzie on w stanie powtórzyć magii tych ogromnych, bałwochwalczych zgromadzeń wyborczych ze stycznia i lutego poprzez picie piwa i jedzenie więcej placków. To, co niegdyś posiadał, a co utracił, przynajmniej w obecnej chwili, jest bardziej efemeryczne - nadzieję na zmianę polityki powszechnie rozumianej, i pogardzanej przez wyborców wszystkich klas i ras.

Ilustruje to David Brooks, dziennikarz New York Times. Brooks, szeroko czytany i wpływowy, będący niemal ikoną, który przesunął się na pozycję bardziej centrową albo przynajmniej stał się bardziej nieprzewidywalny w swoich opiniach, z początku zdawał się być pod wrażeniem polityka i to jeszcze rok temu. Przeprowadził z nim rozmowę na temat programów pomocy zagranicznej. "Jego głos był wyważony i zmęczony, i robił krótkie pauzy, które kandydaci robią, kiedy boją się wypowiedzenia czegoś co może im zaszkodzić w przyszłości," - napisał Brooks. "Raptem, bez związku z niczym zapytałem go: "czytałeś Reinholda Niebuhr?" Ton jego głosu się zmienił. "Uwielbiam go. Jest jednym z moich ulubionych filozofów." Zapytałem go więc, "Co z niego wziąłeś?" Obama oczarował Broksa swoim znawstwem fragmentów "The Irony of American History." Senator z Illinois wykazał subtelne wyczucie potrzeby działania skromnego, ale nie pasywnego w złowrogim świecie, bycia pokornym, ale jednocześnie odważnym i twardym. Niekiedy Obama powracał do bezsensownych ogólników, ale wzbudził zainteresowanie Brooksa.

W marcu obecnego roku Brooks pisał o "decydującym momencie" Obamy, kiedy w listopadzie 2007 roku, kilka miesięcy przed prawyborami w Iowa, Obama dał popis przez senator Clinton. Hillary zaprezentowała mobilizujące przemówienie partyjne, w którym użyła słowo "walczyć" 15 razy. Obama, z drugiej strony, zignorował partyjność. Opisał zupełnie nowy porządek, wykraczający poza politykę i teorię zmiany społecznej, która ma postępować nie z nakazu góry, dyktowana przez funkcjonariuszy partyjnych, ale oddolnie. Brzmiał jako "mieszanka społecznego aktywisty i ubranego w koszulę flanelową CEO - jako niehierarchiczny, współpracujący przywódca, który może zachęcić do kooperacji na rzecz wspólnego dobra. Publiczność, zwłaszcza młodzież wychowana na Facebook czy YouTube uwielbiała to. Brooks także.

Ale pięć tygodni później Brooks pisał "Jak Obama upadł." Autor kolumny był zniechęcony działaniami Obamy w okresie przedwyborczym w Pensylwanii. "Zaprezentował się jako bardziej tradycyjny polityk i bardziej ortodoksyjny liberał," napisał Brooks. "Wplótł w swoją debatę w środową noc ten rodzaj kłamstw, wykrętów, hipokryzji, które są cechą konwencjonalnej polityki."

Obama może wciąż pozyskać Brooksa jeśli tylko powróci do wysokiego tonu i zaprzestanie rajfurzenia. Ale pozyskanie olbrzymiej masy amerykańskich wyborców jest zdradzieckie. Obama opowiedział się za zmianą i jeśli w grę wchodzi zmiana polityki, wielu Amerykanów się z nim zgadza. Ale zmiana, w szerszym pojęciu, stanowi zagrożenie dla wielu ludzi, i nie tylko tych, którzy nie ukończyli szkoły średniej, którzy posiadają broń i mieszkają w północno-wschodnich stanach. Także McCain opowiada się za zmianą - atakując polityczną arenę Waszyngtonu, gdzie pracował przez ponad dwie dekady. Ale McCain stroi się na czerwono, niebiesko i biało, jest w miarę znajomą figurą i bohaterem wojny. Obama prezentuje coś nowszego i dziwniejszego w polityce prezydenckiej - czarnoskórego mężczyznę z dyplomem Harvardu, który czytuje Niebuhra, ale dobrze czuje się rzucając do kosza na boisku w Chicago. Aby uzyskać demokratyczną nominację i wygrać prezydenturę Obama musi jednak wykazać, że jest nie tylko publicznym mówcą albo zmęczonym bohaterem próbującym przeskoczyć linię bramki bez wypowiedzenia czegoś, co może potencjalnie być użyte przeciwko niemu. Musi pokazać wyborcom kim naprawdę jest. Większość z nich ciągle tego nie wie.

 

Na podst. "Time" oprac. E.Z.

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor