Pierwszy raz ziewnąłem po 30 minutach i mogło to oznaczać zwykłe zmęczenie. Drugie ziewnięcie kwadrans później świadczyło już jednak o znudzeniu. Rozejrzałem się więc dookoła w poszukiwaniu ciekawszego zajęcia. Wzrok trafił na kolorowy magazyn sprzed kilku tygodni, który okazał się w porównaniu z drugą debatą prezydencką lekturą wręcz pasjonującą. Jednym uchem wciąż łowiłem wypowiedzi kandydatów, coraz rzadziej jednak spoglądałem na ekran. Do samego końca nie wydarzyło się nic, co spowodowałoby szybsze bicie serca. Nuuudaaa...
Może podobnie jak reszta kraju spodziewałem się czegoś, co nastąpić nie mogło. Iskier i fajerwerków. Jeszcze kilka dni temu John McCain zapowiadał zmianę białych rękawiczek, na rękawice bokserskie i bezpardonową walkę. Miał obnażyć słabości przeciwnika i pokazać jego prawdziwy charakter. Styl, w jakim odbywała się druga debata powinien był mu sprzyjać. Nie udało się.
Osobiście uważam, że wypadł znacznie lepiej, niż ostatnio, przegrał jednak, gdyż zamierzonego celu nie osiągnął. Przyznać należy, że się starał. Gdy mu nie wychodziło, kipiała w nim źle ukrywana złość. Krążył za plecami odpowiadającego w danym momencie Baracka Obamy, jakby z niecierpliwością czekał na swoją kolejkę. Kilka razy próbował zażartować, co spotkało się jedynie z głośnym śmiechem prowadzącego. Zresztą Tom Brokaw, weteran dziennikarstwa, oraz John McCain, weteran Kongresu, znają się od lat i widać to było wyraźnie.
Obama nie był w swoim żywiole. Dziesiątki potknięć językowych, zająknięć i kilkukrotne zaczynanie zdań, za każdym razem w inny sposób świadczyło, że jest zdenerwowany i nie kontroluje sytuacji. Tak przynajmniej było na początku. Z czasem zaczął lepiej nad sobą panować widząc, że przeciwnik mimo danej mu przewagi nie wysunął się na prowadzenie. W starciu, w którym podobno lepszy miał być kandydat republikański, ostatecznie lepiej zaprezentował się demokrata. Był spokojniejszy i może dzięki lekkiemu dystansowi wobec prowadzącego i zgromadzonych w audytorium gości wypadł bardziej prezydencko.
Największym jednak rozczarowaniem było słuchanie wypowiedzi obydwu kandydatów. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. W kółko powtarzane, znane już wszystkim teksty. Żaden z nich nie odważył się powiedzieć, co naprawdę zamierza zrobić z kulejącą ekonomią, jak zamierza rozwiązać napięcia międzynarodowe i wzmocnić pozycję USA w świecie. Rozumiem, byłoby to zbyt ryzykowne na miesiąc przed wyborami. Z drugiej strony naprawdę chciałbym wiedzieć, co mnie czeka za kilka miesięcy. Rozśmieszyła mnie propozycja Obamy, by kryzys energetyczny rozwiązać oszczędnością światła w domach. McCain z kolei zachował się jak pospolity karierowicz, gdy odpowiadając na pytanie dotyczące odradzającej się Rosji mrugnął do prowadzącego, by zaprzeczyć wypowiadanym słowom. Ubawił tez wszystkich mówiąc, że rozwiązanie problemu Social Security jest bardzo proste - wystarczy usiąść i porozmawiać przy wspólnym stole. Zwrócić też należy uwagę, że nazwisko Palin i określenie Maverick przez cały wieczór nie pojawiły się. Zarówno jedno jak i drugie słowo działa niezbyt dobrze na wyborców. Jakaś zmiana taktyki jednak pojawiła się.
Wśród komentarzy pojawiających się w internecie bardzo często spotkać można było opinię, by zamiast trzeciej debaty prezydenckiej zorganizować drugą wiceprezydencką. Nic nowego i tak się nie dowiemy, a przynajmniej będzie wesoło.
Niezależnie od tego, jak prywatnie oceniamy wtorkowe starcie, musimy wziąć pod uwagę opinie innych wyborców. W większości środowych sondaży rosnącą przewagę miał Barack Obama, a jego notowania nieustannie pięły się do góry. Czy fakt, że za chwilę - zakładając, że nic spektakularnego się nie wydarzy - będzie miał poparcie niemal o 10% większe od swego przeciwnika, ma jakieś znaczenie? Okazuje się, że nie tak wielkie jak moglibyśmy podejrzewać. Chodzi o element rasowy i już wyjaśniam, co mam na myśli.
Firmy zajmujące się badaniem opinii publicznej przeprowadziły na własną rękę niewielkie doświadczenie, którego wyniki mogą być dla demokratycznego kandydata niezbyt miłe. Wybraną grupę osób zapytano o ich preferencje wyborcze. Wygrał Obama wyprzedzając o kilka punktów McCaina. Ta sama grupa chwilę potem w większości poparła McCaina. Za pierwszym razem pytającymi byli afro-amerykanie. Za drugim - biali. Eksperyment przeprowadzono dla pewności wielokrotnie w różnych rejonach kraju. Za każdym razem wyglądało to podobnie. Przed czarnoskórym pracownikiem firmy badającej opinię publiczną wyborcy nie chcieli się przyznać do swych rzeczywistych preferencji, które w najmniejszym nawet stopniu mogłyby dyskryminować Obamę. W przypadku białych pracowników blokady takiej nie było. Okazało się, że w przeszłości podobna sytuacja już wystąpiła. Przy okazji różnych wyborów, na mniejszą oczywiście skalę, czarnoskóry kandydat cieszył się zdecydowanym poparciem, które topniało nagle w dniu głosowania. Wniosek? Barack Obama musi przed 4 listopada osiągnąć co najmniej 13% więcej głosów w sondażach, by rzeczywiście pokonać Johna McCaina. Obecne kilka procent informuje nas jedynie, iż ma szansę, ale musi się jeszcze bardzo napracować, by obecną przewagę przekuć w rzeczywiste zwycięstwo.
Jeszcze jedna obserwacja na koniec. Największym przegranym we wtorek wieczorem był według mnie prowadzący debatę, Tom Brokaw. Doskonały dziennikarz, weteran mediów, z opinią którego liczą się politycy obydwu partii. Tym razem nie poradził sobie w roli moderatora. Głównym jego zmartwieniem był upływający czas oraz trójkolorowe światełka nad i pod sceną. Nie rozwinął najważniejszych tematów i nie pozwolił na dyskusje, które według mnie mogły być najciekawsze. Spośród tysięcy pytań nadesłanych przez wyborców przed debatą wybrał najgorsze. Jestem pewien, że były tam pytania dotyczące jeszcze nie poruszanych zagadnień, oraz pozwalające na lepsze poznanie charakteru obydwu polityków. Zamiast potencjalnie ciekawego spotkania byliśmy świadkami powtórki debaty numer 1, ale w nieco gorszym wydaniu. Miłego weekendu.